Ogień zgasł
Nie śpię, drzemię tylko. Czuwam, żeby ogień się palił, choć tak naprawdę nie muszę, żaru jest tyle, że wystarczy coś wrzucić i zaraz pojawiłyby się płomienie. Ale jest zimno, a ja nie czuję się za dobrze.
Od kilku dni korci mnie, żeby się napić, bardziej, niż wcześniej. Siedzenie przy ogniu zawsze równało się z piciem whisky, inaczej po co siedzieć i się wędzić.
– To niedopuszczalne, chłopie.
Gdybym się nawalił, byłoby tylko gorzej.
– Skup się na ogniu.
Spluwam w żar, zasyczał oburzony. Ogień jest teraz moim domem, moją rodziną. Jest niesamowity. Dlaczego się pali? Jak to się dzieje? Potrafimy stwierdzić, ocenić i nazwać czynniki niezbędne do zapłonu i spalania, ale nic więcej. Dlaczego jest taki, a nie inny, skąd ten hipnotyczny ruch, energia i piękno?
– I brak życia.
Wystarczy jedna myśl.
– Nie – zaciskam zęby.
Kulę się i wstrzymuję oddech, muszę przetrzymać.
– Spokój. Spokój, mówię.
Oddałbym wszystko, żeby to był atak kamieni nerkowych albo coś równie dotkliwego, tylko nie to. Nie łudzę się już, że to koszmarny sen. Trwa za długo i jest zbyt rzeczywiste.
Dopiero skupienie na płomieniach, na dokładaniu drewna, podgarnianiu żaru sprawia, że emocje wycofują się z powrotem do gardła, gdzie zamieszkały wraz ze swoją nieodłączną towarzyszką, goryczą.
Poranek jest szary i nieprzyjemny, ale ogień pali się jak trzeba, trzaska pięknie.
– Brrrr. – Wzdrygam się.
Z dnia na dzień robi się zimniej. Zadzieram głowę i patrzę w niebo, kark zdrętwiał, strzeliło w nim.
– Nie będzie padać.
Padało przez dwa dni. Żaru jest mnóstwo, żadna ulewa go nie ugasi, ale ciężko się siedzi pod parasolem, kiedy leje. Przeziębiłem się, z nosa leci. Pewnie niedługo dostanę gorączki, może zapalenia płuc.
– Sram na to.
Nie mam pojęcia jaki dziś dzień, chyba sobota.
– Kawa.
Kilka dni temu zacząłem mówić do siebie. Z początku starałem się powstrzymać, wytłumaczyć sobie, że to świrowanie, ale w końcu machnąłem ręką.
Wstaję powoli, żeby zastałych i zmarzniętych kolan szlag nie trafił, ale i tak bolą. To dobrze. Ból skutecznie odwraca uwagę. Przedwczoraj poparzyłem się porządnie i zapomniałem o wszystkim. Cudowne to były minuty.
Przeciągam się, schylam po mały czajnik i podchodzę pod dom, żeby nalać wody z węża i umyć kubek. Zawsze się z tym uwijam, nie mogę być blisko domu zbyt długo.
Sąsiedzi co jakiś czas podchodzą do okien i obserwują, są coraz bardziej ciekawi, jak długo jeszcze będę tak siedział. W którymś z pierwszych dni przyszły do mnie trzy sąsiadki, żeby pocieszyć. To miłe, choć nic nie dało. Czuję ich obecność, to, że łączą się ze mną w bólu, przynajmniej w jakiś sposób.
Stawiam kubek i czajnik na pniaku, mam cztery takie wokół paleniska. Używam ich do siedzenia i jako stoliki. Biorę kij i zgarniam trochę żaru w wąską kupkę. Po bokach kładę dwie przerąbane belki i zbliżam do siebie, a pomiędzy układam małe polana i stawiam czajnik. Po chwili pojawia się pod nim ogień. Sypię kawę do kubka.
Czekam. Nie mam pojęcia, która godzina, ale pewnie po siódmej. To pora wstawania w naszym domu.
‘Simanooo!’ – odzywa się głos w głowie.
Najgorsze, kiedy przez chwilę nic nie robię. Wtedy często jakiejś myśli obleczonej w głos albo w obraz udaje się uwolnić i wyskakuje niespodziewanie. Chce, żebym się na niej skupił i uwolnił kolejne.
To wywołuje potworną rozpacz, która bardzo chętnie podrywa się z miejsca, żeby chwycić za gardło i poddusić.
– Siemano – odpowiadam, nie mogę się powstrzymać.
Kulę się i łkam.