Ogień zgasł
– Dobrze mi.
– Pieprzenie. Siorbiesz nosem, w końcu cię rozpieprzy choróbsko. Już nie powiem, jak śmierdzisz. Może już ci kalafior w dupie rośnie. Musisz się wziąć w garść chłopie.
– Muszę tu być.
Mariusz załamuje ręce.
– Jak musisz? Wytłumacz mi, bo nie rozumiem.
Nie mam zamiaru niczego tłumaczyć, bo to nie skończyłoby się dobrze. Mógłbym wytłumaczyć tylko jednej osobie, ale jej już nie ma.
– Nie chcę o tym mówić, stary.
Lekko pijany Mariusz nie słyszy załamania głosu. Alkohol pali takt i wyczucie, jak ogień siano.
– No powiedz, może będę mógł ci jakoś pomóc.
– Nie.
– Jestem twoim kumplem, możesz mi zaufać przecież. Magda by tego chciała.
– Powiedziałem, nie! Nie dociera do ciebie?! I nie mów o niej!
Przyjaciel wstaje, zrzuca z siebie koc i podnosi plecak.
– Idę. Napij się. Dobrze ci zrobi. Trzymaj się, stary.
Idzie.
– Uff.
Kończę kolejną kawę. Wygrzebane z kubka fusy syczą w żarze. Kątem oka widzę butelkę na pniaku. Płyn w środku błyska pięknie, jakby to był ogień w płynie. Nie było ogniska, przy którym bym nie pił. To jest pierwsze. Whisky świetnie komponuje się z dymem.
Zjadam jabłko i banana. Atmosfera zapomnienia o problemach wciąż utrzymuje się po wizycie. Świadomość tego, co może się zdarzyć, jak wypiję, jest przytłumiona. I ta butelka wciąż woła jak syreni śpiew marynarzy.
– W sumie, co mi szkodzi?
Myję kubek po kawie i ten, z którego pił Mariusz. Biorę butelkę z pniaka i przez chwilę oglądam. Jest przezroczysta, lekko rubinowa i z chlupoczącym w środku płynem wygląda w blasku ognia, jak artefakt ze złotego miasta Inków. Chwila, w której mogę się jeszcze wycofać, właśnie mija. Odkorkowuję i nalewam sobie. Whisky jest wyborna i z początku faktycznie nic się nie dzieje. Podsuwa bezpieczne wspomnienia o kumplach i wesołych, męskich wieczorach. Jak cicha kochanka, która przez chwilę udaje, że nie jest zazdrosna.
Szybko zaczyna działać. Najpierw wlepiam wzrok w ogień. Myśli, które trzymam na uwięzi rozjuszają się coraz bardziej, próbują wydostać, aż w końcu jednej z nich się udaje.
Przypominam sobie, jak zawsze wracałem z pracy i wołałem po wejściu do domu.
– Halo!
Oczy się szklą, a nos wypełnia glutami, kiedy słyszę radosny głosik synka.
‘Simanooo!’
I widzę, jak mały wybiega z pokoju, ledwie wyrabia na zakręcie, rozpędza się przez przedpokój i wpada w moje ramiona.
Już nigdy go tak nie przywitam, jego buzia nie roześmieje się tak pięknie, a nóżki nie będą przebierały tak śmiesznie.
– Siemano, synku, siemano… – odpowiadam w ogień, a łzy płyną obficie, jak z niedokręconego węża ogrodowego.
Tego dnia synek przywitał mnie z jeszcze większą radością, bo wiedział, że będzie ognisko i pokażę, jak się rozpala. Dużo o tym rozmawialiśmy i przygotowywaliśmy, bo bezpieczeństwo jest najważniejsze.
Miał trzy lata i był taki mądry.
Wszystko wybucha. Obrazy trzymane na łańcuchu przez potężnego strażnika, którego zamroczyła whisky, zrywają się jak głupie psy, które natychmiast biegną tam, gdzie nie powinny. Zaczynają wpychać się jeden po drugim. Nie mogę już nad tym zapanować. Właśnie dlatego nie chciałem pić. Jak mogłem o tym zapomnieć?
Widzę Magdę i Borysa tamtego dnia. Robią w łóżku dom z kołdry i wołają, żebym do nich przyszedł.
‘Tata, chodź! Dom!’
Śpieszę się do pracy, ale nie mogę się powstrzymać, żeby nie sprawić synkowi radochy. Dopiero kiedy włażę pod kołdrę, mały się rozkręca. Szaleje z wytrzeszczonymi oczami i roześmianą japką. Przerywa czasami i przytula się najpierw do mamy, a potem do mnie.