Ogień zgasł
– Ciekawe, jak głęboko w ziemię wchodzi gorąco?
Muszę zajmować głowę głupotami, inaczej zacznie wyciągać to, czego nie powinna.
– Co jeszcze mamy? – Podchodzę do ławki.
Gdybym wiedział, co matka włożyła do torby, w ogóle bym do niej nie zaglądał.
Siadam i sprawdzam resztę. Kiełbasę, ser, pół kostki smalcu, jabłka, a kiedy wyciągam banany, natrafiam ręką na Tediego, misia wielkości męskiej dłoni.
Paraliżuje mnie.
Trzymam maskotkę w obu dłoniach i wpatruję w nią wytrzeszczonymi oczami. Momentalnie wypełniają się łzami. Chciałbym móc wrzucić misia w ogień i szybko odwrócić czymś uwagę, jakbym w ogóle go nie widział. Ale jest zbyt cenny.
‘Tediiii!’
Wybucham tak dotkliwie, że zaczynam się dławić. Sąsiadki kulą się za firankami i płaczą razem ze mną, czuję ich obecność, jest wstydliwa, niepocieszająca, choć chciałbym, żeby była, bo wiem, że wyobrażają sobie, co przeżywam.
Szlocham głośno, bo umysł siłą wypycha przed oczy obraz synka śpiącego z Tedim przy buzi. Widzę jego zaróżowione, pucułowate poliki, lekko rozchylone usteczka i rączkę, która w momencie, kiedy odpłynął, puściła misia.
– W mordę!
Tłukę pięścią w ławkę, chcę być wściekły, za to prawie mdleję i lecę do przodu, głową w ogień. Żałuję, że zadziałał odruch ciała i mnie powstrzymał.
– Pozbieraj się, kretynie.
Wrzucam misia z powrotem do torby, a tę kładę za ławką. Tak bardzo chciałbym oddać go synkowi.
– Spokój, debilu!
Podrywam się z ławki i prawie przewracam. Kręci mi się w głowie.
– Tak, zjem pierogi i wypiję herbatę, hm hmm hmmm – nucę niemelodyjnie, żałośnie. – Mam smaluszek, super, hmm hm hm...
Grzebię kijem w ognisku, śpieszę się, siłą koncentruję na żarze i trawionym drewnie. Wyglądam przy tym jak szalony naukowiec skupiony na jakiejś niecnej pracy. Zaczynam już się nawet trochę czuć jak szaleniec. Zgarniam żar i podsuwam belki. Kładę na nich patelnię, żeby odsmażyć pierogi. Mama przyniosła ją kilka dni temu. Dlatego włożyła do torby smalec, bo wie, że lubię mocno odsmażane, na brązowo. Obok stawiam czajnik z wodą na herbatę. Odwijam smalec i specjalnie przygotowanym kawałkiem szczapki odcinam kawałek na patelnię. Otwieram pudełko z pierogami. Po chwili skwierczą smakowicie. W takim żarze można już topić srebro, albo kuć żelazo, dlatego muszę cały czas ruszać patelnią, żeby pierogi się nie przypaliły. Palę przy tym ostatnie włosy na rękach, a kurtka śmierdzi topionym tworzywem.
Zapominam o Tedim.
Pierwszy pieróg rozochocił żołądek i wściekły głód cudownie odwrócił uwagę od całego świata. Istnieje tylko ogień i smak gorącego, chrupiącego ciasta i farszu.
Kończę i wstaję, żeby umyć patelnię. Widzę swojego przyjaciela, Mariusza, stoi w wejściu do domu, z plecakiem w ręce. Wiem, co w nim przyniósł.
Patrzymy na siebie przez chwilę.
– Siemasz, stary – mówi Mariusz.
– Siema, co tam?
I automatycznie włącza się gra pozorów. Udawana normalność, choć wszystko jest jasne. Przecież widzi, w jakim jestem stanie, wszyscy wiedzą od początku. Po co pajacują i cieszą mordy, jakby wpadali do mnie na jeden ze zwykłych wieczorów przy ognisku?
Nie mam ochoty z nikim gadać.
– Wiedziałem, że tu będziesz, stary lisie – żartuje.
Z drugiej strony Mario może zająć umysł, skupić na sobie uwagę. I nie zawieść jak matka.
– Siadaj. Mogę ci zrobić kawę albo herbatę. Chcesz kiełbasę? – pytam.
– Nic nie chcę, mam coś lepszego. Daj jakieś szkło albo cokolwiek. I jesteś brudny na gębie.