Ogień zgasł
– Przestań, już.
Nie mogę za tym pójść, bo to nie oczyści, tylko zniszczy. Zaciskam zęby i wbijam wzrok w żar, żeby się na nim skoncentrować.
Wygląda przez łzy jak lawa.
– Przestań, kretynie.
Uderzam kilka razy pięścią w ławkę, porządnie, żeby poczuć. Wyciągam chusteczkę, wydmuchuję nos i wrzucam w ogień. Usilnie skupiam się na tym, jak płomienie atakują papier.
Woda zaczyna się gotować. Biorę dwa patyki, jeden wsuwam z lewej strony prostokątnej rączki, a drugi z prawej. W ten sposób mogę podnieść czajnik i zalać kawę do pełna, bez rozlewania. Odstawiam go na trawę i rozsuwam belki na boki paleniska, żeby się nie spaliły. Zamykam się w grubym kocu. Z kubkiem w dłoniach wyglądam jak dymiący mini wigwam.
Staram się nie myśleć o niczym. Ma być tylko smak kawy. To dobra ucieczka. Nie kojarzy się z domem. Pewnie dlatego, że nigdy nie piłem jej z żoną, zawsze w pracy.
W brzuchu bulgocze. Nic wczoraj nie jadłem. Nikt nie przyszedł. Z jednej strony dobrze, bo nie chcę nikogo widzieć, a z drugiej źle, bo pewnie w końcu będę musiał się stąd ruszyć, wejść do domu. Z dwojga złego już wolę czyjeś towarzystwo przez chwilę.
Koniec drewna.
– Trzeba ruszyć dupę.
Wypijam kawę. Łyżeczką wygrzebuję fusy i wrzucam w żar. Lubię zapach palonej kawy, jeden z niewielu drobiazgów, które sprawiają przyjemność. Wstaję, wrzucam resztę drewna i ruszam przez ogród do furtki, gdzie stoi taczka, w niej leży siekiera.
W pierwszych dniach musiałem chodzić do lasu dwa razy, rano i zanim słońce zaszło, ale to za dużo, dlatego nauczyłem się oszczędzać drewno.
W lesie leję, walę kloca i ruszam dalej główną drogą. Śpieszę się, niemal biegnę, bo to miejsce jest jak mechanizm wywołujący wspomnienia, tutaj zawsze mnie jedno dopada.
Tym razem też.
‘Di di, da...’ – słyszę głos w głowie.
Przerywam mu szybko.
– Nie!
Wyrywam do przodu, jak wystraszone dziecko, nie ma tylko matki, do której mógłbym uciec. Taczka podskakuje na wybojach. Uciekam od głosu i obrazu, jaki chce do niego dołączyć, skupiam się na pobrzękiwaniu siekiery w taczce. Wydaje się teraz potwornie ciężka, mimo że pusta.
Nie chcę już myśleć, co by było, gdybym poddał się i pozwolił, by umysł poszedł w tym kierunku, tak jak radzą rodzina i przyjaciele.
Dobrze wiem co by było. Po mnie.
Udaje mi się uspokoić dopiero, kiedy widzę sarnę. Długo nie ucieka. Chyba nigdy wcześniej nie widziała i nie czuła człowieka w takim stanie. Musi być bardzo ciekawa, bo dopiero kiedy jestem blisko, rusza się i odchodzi powoli, nie spuszczając mnie z oczu.
Wybieram grubsze powalone drzewa i rąbię na krótkie kawałki, które z obu stron wyglądają jak opędzlowane przez bobra. Czyszczę las dokumentnie i muszę chodzić coraz dalej. Nie przeszkadza mi to. Im trudniej, tym lepiej. I tak zbieranie przerywa czasami upierdliwa, bolesna gorycz. Wystarczy jedna myśl. Wtedy staram się ją wygonić opętanym rąbaniem. Pierwszego dnia narobiłem sobie wielkich pęcherzy, na drugi dzień dłoń krwawiła, w kolejnych już tylko bolała, ale to nie przynosi ulgi. Sam nie wiem dlaczego jeden rodzaj bólu odwraca uwagę od rozpaczy, a inny nie.
Z badyli robię przedłużenie burt taczki i wypełniam drewnem na wysokość klatki piersiowej. Mógłbym ładować więcej, ale nie da rady pchać takiego ciężaru na jednym kole.
Ostatnia prosta przed furtką idzie pod górę i ledwie daję radę. Czuję, że słabnę przez chorobę i z głodu. Łapię zimne powietrze, jak tonący, w gardle i piersi piecze, głowa boli coraz bardziej. Jestem już prawie u góry, kiedy widzę kłęby białego dymu unoszące się z ogrodu. Wiem, co daje tyle dymu. Wilgoć, dużo wilgoci. Nie pasuje mi to, nie powinno go być.