Dwaj
ch. Łowcy. Jesteśmy martwi.
***
Tutaj Burza pokazuje całe swoje piękno. Nie przy ziemi, gdzie snuja się tylko pojedyncze zimne podmuchy, ciężkie od zabójczych rodźców. Na szczycie wieży Juliusz Sirnitupa mag Rubin patrzy na wroga.
Wróg jest wspaniały. Wicher wieje z huraganową prędkością, bije z wściekłością we wznoszącą się pionowo nad pustkowiem budowlę, nie mogąc jej powalić rozszczepia się na dwa strumienie, wiruje wokół masztu, opada nad zabudowaniami folwarku szarpiąc płytowe dachy i wznosi się w górę. Na wysokości oczu zbrojmaga powstają, zwijają i skręcone walczą ze sobą prądy, trąby powietrzne krążą po stepie wokół posiadłości niczym szponiacze, które napotkawszy w pustkowiu zbłąkanego wędrowca powoli okrążają go, nie mogąc się zdecydować, na atak, ale i nie chcąc odchodzić, znęcone zapachem zdobyczy. Czerwone pioruny co chwila przecinają niebo, biją w szczyt wieży. Czerń i szarość pyłu, żółć rodźców, czerwień błyskawic. A w dole folwark, tulący się do nieporuszonej wieży jak przerażone dziecko do matki; trochę dalej przykucnięta Mała Wólka, najbliższa wieś z koloni. Ciekawe, co teraz myśli szlachetny starosta? Pewnie mnie nienawidzi. Szkoda.
***
Szlachetny starosta wyciąga pistolet. Nie ma szans. Zawiódł. Gdyby chwilę pomyślał... Odciąga kurek i celuje w najbliższego drapieżnika. Łowca błyskawicznym ruchem wykręca mu nadgarstek i wyrywa broń. Mag kopie go w brzuch i rzuca się w tył, druzgocząc przepierzenie.
-Łowcy!! Do broni!!! - Żadnych szans. Żołnierze leżą w mękach, chłopi nie umieją walczyć. Muka wyciąga z jakiegoś kąta strzelbę z oberżniętą lufą, o którejMaxl nie miał zielonego pojęcia, unosi ją w kierunku wkraczających do izby postaci i ginie od celnie rzuconego sztyletu. Kowal z drągiem w owłosionej łapie dostaje cios kulą z brązu w głowę, pada nieprzytomny. Chaos, kotłowanina wśród chłopów, przewraca się i gaśnie lampa. Ciemno. Leżący na ziemi Kord szuka wzrokiem opartej o krzesło różdżki, ale tę przechwycił już jeden z napastników. Śmierć. Boję się śmierci?!
Łowcy stoją pośrodku izby. W izbie panuje półmrok, jedyne światło to siwa, przyćmiona poświata z zewnątrz. Zabójczy, żółty wicher wpada do środka, ale nie ma to już żadnego znaczenia. Pozostali na nogach kmiecie nie wykonują żadnego ruchu, i to mimo gorzkiego, blokującego płuca oparu, mimo przenikliwego zimna podmuchów.
Zamknij, kurwa, drzwi, bo nas zawieje. - chrapliwym głosem nakazuje pierwsza istota drugiej. Drzwi zostają zamknięte. Kord czeka.
-Pojebało was, ludzie? Bohatera, strzelbą?! -
Postać ściąga maskę, na kark opada jej biała czupryna.
To człowiek. Mag.
-Pytałem, ludzie, czy was pojebało. Częstujecie z pistoletu każdego, kto spróbuje poszukać u was schronienia? Taka tutaj gościnność? - jego głos przestaje drażnić uszy.
Nikt nie odpowiada. Maxl bardzo powoli wstaje z podłogi.
-Nie. Tylko takich, którzy stają w wejściu z bronią i ukrywając twarz.-
-Jassne, bo w czasie Burzy najlepiej jest chodzić bez maski. Coś w tym jest, nawet łatwiej się oddycha. Ale za krótko, hehe.-
-Moordeercyy!!! Luudzie!! Zabili go!! On nie żyje!! Na pal gnojów!!- to żona, a raczej już wdowa po Muce, rozdziera się rozpaczliwe nad ciałem męża. Niektórzy kmiecie zaczynają groźnie łypać w stronę przybyszów, synowie karczmarza łapią za siekiery; mimo to większość ludzi nadal stoi jak porażona. Trzeba przejąć inicjatywę.
S-pokój!!! Łapy z broni! Wszyscy!!-Maxl pacyfikuje wieśniaków i spogląda na obcych. Tamci, poza pierwszym nadal w maskach, trzymają pistolety i te dziwaczne ostrza. Nieznajomy przechwytuje jego spojrzenie, potakująco cmoka. Opuszczają broń.
-Nimax, zabierz stąd Martę i ciało Muki. Tamci nie są winni. To wszystko przeze mnie.-
-Dobrze, panie starosto.-
Obcy mag patrzy obojętnie na wynoszonego trupa. Przenosi wzrok na starostę.
-Nazywam się Jan mag Pimmax, a to moja drużyna.- wskazuje na ściągających maski towarzyszy. Jedna kobieta,