Dwaj
ta rzuciła sztyletem. Jeden brodaty obr, ten od kuli, z prostym mieczem u pasa. Wysoki mężczyzna z zakrzywionymi ostrzami bez rękojeści, Maxl ze zdumieniem rozpoznaje w nim jasnego elfa. Siwowąsy człowiek trzymający muszkiet, następny młodszy, z czterema pistoletami za pasem. Umięśniony krasnolud, noszący na plecach strzelbę. Niski, łysy Rahańczyk, podobnie jak elf dzierżący w ręku ostrza. Razem z magiem ośmiu ludzi. - Jesteśmy poszukiwaczami przygód.- dodaje niepotrzebnie.
-W takim razie, panie Pimmax, witam w naszej kolonii. Zwą mnie Maxl mag Kord, jestem tutejszym starostą. Mój dom waszym domem.-
-Nie uchybimy prawom gościny. Siadaj, Lidda- wskazuje miejsce kobiecie.
Wieśniacy patrzą zdezorientowani na całą scenę. Minął pierwszy strach, nadal jednak nikt nie waży zbliżyć się do przybyszów, wspomnienie śmierci Muki jest zbyt świeże. Kord nie ma wątpliwości- nie da się przejść na tym do porządku dziennego. Stracił u wieśniaków sporo zaufania, tak łatwo wybaczając mordercom. Źle. Ale ci awanturnicy spadli mu jak manna z nieba (czymkolwiek jest manna). W końcu jednak udaje się jakoś załagodzić sytuację. Obcy siadają na ławie. Nikt jakoś nie pali się do obsługiwania, więc starosta musi sam nalać przybyszom spadzi. Znowu źle. Chłopi wracają na miejsca, wszakże wobec braku karczmarza nie piją, czereda zajęta jest obserwowaniem przybyszów. Ocucony kowal zawija sobie mokry okład na czole. Rodziny Muki nigdzie nie widać. Trzeba będzie poważnie z nimi porozmawiać, inaczej będą sprawiać problemy.
-Wzięliście nas za Łowców?- Pimmax jest wyraźnie zdziwiony.- -Pan wybaczy, ale jestem, ekhem, nieco za niski na dybuka.-
-Tak to wyglądało. Takie ostrza noszą stepowe wampiry.-
-Hmm, owszem, jedna para rzeczywiście jest zdobyczna.-
Narjot patrzy z nowym szacunkiem na najemników.
-Panie Pimmax, chyba pan i pańscy towarzysze to odpowiedni ludzie do rozwiązania naszych kłopotów...-
-Że niby jakich? Bo na Burzę nawet ja nic nie poradzę.-
-Proszę lepiej posłuchać...-
Starosta przedstawia awanturnikowi całość sytuacji. Ten słucha z zainteresowaniem.
-Mówiąc krótko, panie Kord, nie macie Leku, a jedyny człowiek w okolicy, który mógłby wam pomóc, okazał się samolubnym skurwysynem?- Pimmax podsumowuje opowieść rycerza.
-I potrzebujecie, żeby ktoś się zajął sprawą? A jak, konkretnie?-
Starosta mówi, jak.
-Ojoj, panie Kord, ale to chyba nie po chrześcijańsku?- pyta ironicznie poszukiwacz przygód.
-Extremis malis extrema remedia.-
-Hehe, ale wie pan... pecunia non olet... Rozumiemy się?-
-Mam żelazne dukaty. Dwadzieścia. Wystarczy?-
-Ech... Panie Kord... za dwadzieścia to pan może wynająć chłopków do podcierania pełzaczy, a nie drużynę Jana mag Pimmaxa! Poniżej setki w ogóle nie ma rozmowy!-
Panie Pimmax- teraz starosta naprawdę się zdenerwował. Ci ludzie są jego jedyną szansą. - Chciałbym zauważyć, że nie macie szczególnego wyboru. Jeśli Rubin nie pomoże wiosce, umrzecie tak samo, jak my.-
-Oj, nie byłbym taki pewien...- Pimmax zanurza dłoń w kieszeni kurty, wyciąga małą buteleczkę z perłowym płynem.
-Wie, pan, oczywiście, co to jest?-
To był błąd. Chłopi też wiedzą, w końcu żyją w stepowej kolonii. Pimmaxa momentalnie otacza uzbrojona gromada. Mścić się za Mukę nie chcieli, ale to całkowicie zmienia obraz rzeczy.
-Oddawaj- żąda stanowczo Gruzełek, ogromne chłopisko, stając nad najemnikiem z ciężką bijką na pełzacze. Jak walnie, głowa wędrownego maga rozleci się na co najmniej osiem kawałków.
W dłoni kobiety siedzącej obok znów pojawia się sztylet.
-Wypierdalaj, Gruzełek.-Maxl traci cierpliwość.- To rozkaz. Wszyscy na miejsca. -
Chłop patrzy z niezrozumieniem na swojego starostę. Po czym wzrusza ramionami.
-On ma Lek. Muszę go dostać.-
Tego już, kurwa, za wiele.
Gruzełek wrzeszczy jak opętaniec, rzuca bijkę, podskakując z bólu ucieka korytarzem gdzieś do siebie. Kord wyłącza Poparzenie. Reszta kmieci cofa s