Dwaj
. Plagą Burzy nie można się zarazić od człowieka. Jednakże nikt nie zaczyna z chorym rozmowy, ludzie jakoś go unikają, odsuwają się, odwracają oczy. O czym rozmawiać z żywym trupem?
Powiedzieć, że zebrani w gospodzie wyglądają na poruszonych, to jak nazwać Burzę morską bryzą. Wieśniacy są po prostu spanikowani. To nie ludzie z Wododziału, od lat mieszkający na skraju pustkowia, chodzący paść pełzacze ze samopałami na plecach, pogodzeni ze śmiercią już w dzieciństwie, dla których zagrożenie to zwyczajna część życia a trud stary przyjaciel. To bogaci chłopi spod Wielkiej Wieży, z bezpiecznych, dobrze opatrzonych wsi, gospodarujący na dobrych ziemiach, ufający sile i ochronie bliskiego władcy. Prawie jak mieszczanie, bo i ich osady wyglądały prawie jak miasteczka. Jeszcze niedawno żadnemu z nich nie groziło nic gorszego niż ciężki kac po nocy spędzonej w karczmie albo zwichnięcie nogi na stopniach domu, dziś muszą się mierzyć ze stepowymi goblinami, Łowcami, brakiem wody, szarym pyłem i pomrukiem... Burza to już dla nich za dużo. Przyjechali tu, bo książę obiecał im ziemię, mnóstwo ziemi, ochronę, całe dwa światła bez czynszu. Młodsi synowie gospodarzy, bankruci, którym zabrano ziemię za długi, kramarze, bezrolni mający nadzieję na nowe życie, nawet schłopieli potomkowie magów-banitów, którym odebrano szlachectwo i różdżkę. Żaden z nich nie był przygotowany na te warunki życia, a już z całą pewnością nie na powolną, bolesną i nieuniknioną śmierć w zawierusze.
Jeszcze do dziś jakoś się trzymali... Ale dziś umarł kowal Mariusz.
Potężne chłopisko, wysoki jak obr, barczysty jak krasnolud; potrafił w ręku zgiąć brązową sztabę. Mógł tia dni maszerować pieszo po stepie do Nowej Stanicy, mógł podnieść w rękach pełzacza i trzymać go dwa wizgi... Był dla swojej wsi, dla całej kolonii symbolem siły, wytrwałości. On jeden, nie licząc starosty, nie bał się Burzy. Póki jemu nic, to kolonia przeżyje. Jeśli ktoś będzie ostatni, to właśnie Mariusz.
A teraz umarł.
Chłopi poczuli, że zbliża się koniec. Żądają więc zdecydowanych działań. No i mają rację, już czas. To paskudne, co muszę zrobić, ale Rubin sam nie zmieni zdania.
***
Przez burożółte tumany przedzierają się zakapturzone, szczelnie okryte postacie. Ośmiu, idą od Małej Wólki. Racja, rano zapowiadał się z wizytą, najwidoczniej wielmożny pan starosta nie rozumie znaczenia słowa „nie”. Boże, co za gówniarz.
Zdenerwowany zbrojmag wychodzi na podwórze. Ma Oczyszczenie, nie musi się obawiać zakażenia, zresztą zadaszony dziedziniec jest bezpieczny. Jest tu raczej ciemnawo, pod wiązanym dachem wisi jedna jedyna olampa. Na wprost rycerz widzi zewnętrzną bramę folwarku, za plecami ma wrota wieży, po bokach zabudowania gospodarskie i mieszkalne parobków. Całość wraz z wieżą tworzy zamknięte, koło, dodatkowo umocnione od zewnątrz wysoką podmurówką, ze strzelniczymi wykuszami. Można by się tu bronić przed całą hordą stepowych goblinów, gdyby jakaś ośmieliła się frontalnie napaść na ludzką kolonię. Zapasy w piwnicach wieży pozwalają na wytrzymanie choćby i półrocznego oblężenia, prochu i złotych kul starczy na odparcie kilku dobrych szturmów. Ze szczytu zbrojmag może do woli ciskać na atakujących ogniokule, promienie i pociski, wrót z ciężkiej płyty nie wyważy nawet kompania wojska. Gdyby starosta Kord chciał zdobywać to miejsce zbrojnie, musiałby chyba sprowadzać armaty.
A teraz właśnie Jan mag Pimmax wchodzi na podwórzec posiadłości bez jednego wystrzału, bez piechoty i artylerii, bez podkopów i czarów oblężniczych. Most zwodzony sam opada, potężne wrota same się przed nim rozstępują, nikt nie tarasuje drogi. Veni, vidi, vici. Za to płaci się zawodowcom.
Juliusz stoi pośrodku dziedzińca, opiera się na różdżce. Zaraz w krótkich, żołnierskich słowach odpowie wielmożnemu panu staroście, co myśli o podobnym uporze i gdzie wielmożny pan starosta może sobie wsadzić rozkazy samego księcia. Zwykle nie rozmawia tak ze szlachtą, ale