Dwaj
ię ze strachem. Źle, źle, źle.
-Posłuchajcie, idioci- mówi Maxl zmęczonym głosem, nie wstając z krzesła- Ile tego jest? Porcja? Ile mają wszyscy? Dzięsięć porcji? Piętnaście porcji? Za mało choćby dla tej wioski, nawet na jeden dzień. Nie mówiąc już o kolonii. A ci ludzie są w stanie zmusić Rubina, by uleczył wszystkich. Pomyślcie ciołki, choć przez chwilę; czemu ja muszę, do kurwy nędzy, odrabiać za was całą pracę w tej materii ?! Wynocha!! Do domów!!-
Chłopi, co prawda z oporami, odchodzą. Wściekły Pimmax cedzi przez zęby:- Teraz to już chyba naprawdę nie mamy wyboru. Nie wypuszcza nas stąd, póki nie załatwimy problemów tej zasranej kolonii.-
Zgadza się. -przytakuje Maxl- Nie wypuścimy was.-
***
Juliusz Sirnitupa mag Rubin śpiewa. Głośno i radośnie, przewodząc rodzinnej kapeli, wyśpiewuje wesołe strofy „Szmaragdowej rzeki”, o tym, jak to praczka Marcelina spotkała trytona. Tryton zadurzył się w pięknej dziewczynie, ale ona nie chciała takiego oślizgłego potwora i kazała mu iść precz. Ten zaś, zły na nią, począł czynić jej przeróżne psikusy- a to pranie wrzucił do rzeki, a to wepchnął tam samą praczkę, a to zabrudził nurt mułem tak, że przepierka całkiem się uświniła... Wszystkie praczki śmiały się z Marceli, aż w końcu ta przyjęła trytonie zaloty.
Spotka się z nim w nocy, najczarniejszym czasie
Gdy ziemi ni wody dojrzeć już nie da się
Idzie Marcelina, tam gdzie umówiona
Są szare porośla, lecz nie ma trytona
„Gdzie żeś paskudniku, pyta wnet dziewczyna?”
„Stoję tu samotna, strach za serce trzyma!”
„Tu jestem niebogo” rzecze głos z porośli
„Lecz idźmy do wioski, związek nasz ogłosić”
Idzie Marcelina, śliską rękę trzyma
Lecz narzeczonego nie widzi oczyma
Doszli wnet do wioski, wchodzą już do szopy
Patrzą na nich baby, patrzą się i chłopy
Nagle wszyscy śmiech, nikt się jej nie boi
Bo koło Marceliny jeno troll mokry stoi!
Takąż to zemstę tryton urządził!
Takoż śmieszny ten, kto podobnie zbłądził!
***
Dzisiaj umarł kowal Mariusz.
Nie, żeby on pierwszy. Wcześniej Bóg zabrał do siebie ubijarza z Nowej Studni, płytarza i wikarego z Suchodołów, wdowę po karczmarzu Muce z Małej Wólki i jej dwóch synów. Poszło do nieba kilkanaścioro dzieciaków, ale tych nigdy nikt nie liczył. Zmarli co do jednego żołnierze z posterunku w Małej Wólce, ale na to wszyscy byli przygotowani, kawalerzyści zachorzeli już pierwszego dnia. Jęczy już z bólu żona płytarza, ksiądz i łowczy z Małej Wólki, pięć rodzin w Suchodołach z chat położonych na wzgórzach, kilku ludzi z Nowej Studni, którzy zapomnieli, że podczas Burzy nie wolno czerpać wody; dla nich wszystkich nie ma już nadziei. Lek można podać tylko zdrowym.
Tak więc wydawałoby się, że śmierć kowala Mariusza nie powinna być niczym nadzwyczajnym, ot, kolejna ofiara Burzy. Tak jednak nie jest.
Tłok dziś w karczmie okropny. Zebrała się nie tylko cała Mała Wólka. Przyszli, ryzykując zarażenie, spadziownik z Suchodołów, garncarz i felczer z Nowej Studni, zjawił nawet pustelnik ze Szponiacznego Dołu. Ten ostatni jest już chory, wyraźnie widać mu na twarzy ogromne, białawe płaty odchodzącej skóry. Aż dziw, że chciało mu się iść w takim stanie, przecież to boli jak cholera. Kończyny stają się suchymi badylami, każde poruszenie ręką w stawie sprawia wrażenie, jakby się ten badyl z trzaskiem łamało. Gardło i nozdrza wysychają na wiór, z każdym oddechem nieszczęśnik ma wrażenie, że wciąga w płuca dwie sakwy szarego pyłu. Oczy pieką i swędzą, w końcu stają się całe czerwone i biedak ślepnie, to niechybna oznaka zbliżającej się śmierci. Chce się pić, piłoby się wodę całymi wiadrami, ale nie pozwalają; to środek pustkowia, woda jest cenna, a tobie i tak już to nie pomoże. Tamten pewnie zachorzał w tej swojej starej, nieszczelnej chacie w wyschniętym wąwozie. Może zresztą po drodze złapał? Kogo to obchodzi