Dwaj
rzy dekady.-
-Ach, więc nawet jeśli moje dzieci przeżyją, to bezmyślne jak pełzacze, robiące pod siebie i mówiące co najwyżej „papu”, „siusiu” i „bajdzo boji”?!-
-Chłopskie dzieci czeka ten sam los. To okrutne, że je Burza dotyka najbardziej, ale pomoc...-
-Panie Kord, zna pan już odpowiedź.-
-Mogę to panu rozkazać. II Statut Kolonii książęa Hnasa, rozdział IV, artykuł XIX ustęp II -
-Summum ius, summa iniura. Książęcy juryści z pewnością będą mieli po wszystkim ciekawy problem do analizy, co ważniejsze. Zresztą, to tylko słowa.-
-Podważa pan moc słów księcia?-
-Panie Kord, nie słucha mnie pan. Jesteśmy tu sami. Sami. Najbliższa kolonia, zresztą w identycznej, jak nasza sytuacji, jest czterdzieści lig stąd. Wobec Burzy równie dobrze mogłaby znajdować się w Mrocznym Imperium. I problemy prawne są tutaj, tak jakby, bez znaczenia. Contra vim non valet ius.-
-To jest bunt.-
-Mocne słowa. Ale znów tylko słowa. Jeżeli pan przemyślał moją ofertę, to dalej mogę użyczyć panu mocy.-
-Nie chcę. Aut omnia, aut nemo.-
-Więc zostaniemy tylko my. Żegnam.-
-Żegnam.-
Starosta wychodzi, wściekły, za nim łowczy. Znów wieje zimnem, potem głuchy odgłos zamykanych drzwi i znowu cisza. Powoli wraca ciepło. Anna wchodzi z dziećmi do pokoju, nawet nie próbuje ukryć, że podsłuchiwała. Siada na fotelu obok Juliusza.
-Co teraz będzie? - pyta.
-Teraz – mówi smutno Juliusz, przerywa na chwilę, jakby się zastanawiał, a potem, choć sam zabrania przeklinać, kończy:
Mamy totalnie i nieodwołalnie przerąbane. Wszyscy.-
***
Starosta siedzi w gospodzie, ale nic nie pije. Choć na półkach stoi spadź, napar, piwo, a nawet krasnoludzka wódka, mag nie ma ochoty na żaden trunek. Nawet woda nie przeszła by mu teraz przez gardło.
Stłoczeni w karczmie kmiecie, wręcz przeciwnie, używają na całego. Wszystko, co tylko Muka ma na składzie. Brzęczą blaszaki i cynówki, nikt nie liczy pieniędzy, chłopi rozsupłują nawet sakwy z żelaznymi dukatami, przeznaczonymi na zakup narzędzi. Dawniej przeznaczone. Teraz już nic nie ma znaczenia. Nawet ksiądz, zamiast pocieszać i napełniać parafian nadzieją, siedzi na ławie przy łowczym i chleje do nieprzytomności. Nie milkną pijackie śpiewy, ktoś z hukiem przewraca się pod stół, ktoś inny wymiotuje głośno, Mariusz, wioskowy kowal, pojedynkuje się na wyzwiska z żoną płytownika. Starosta siedzi samotnie. Nie słucha, ale słyszy. Chłopi bardzo się starają, mimo to nie mają szans. Nie przekrzyczą Burzy.
Jednostajny, ogłuszający ryk. Budynek drży w posadach, trzeszczą zabite okna i zaklejone spojenia płyt. Co jakiś czas wicher uderza silniej, jak gdyby potężna, kamienna pieść gruchnęła w żebro gospody. Kmiecie milkną wtedy, przywróceni na chwilę do rzeczywistości. Patrzą w ścianę, milcząc, jakby nie rozumieli, co tu robią, jakby zapomnieli o szaleństwie dziejącym się na zewnątrz, zaledwie o grubość ściennej płyty. Potem ze zdwojoną energia wracają do przerwanej zabawy. Z pilnością, jakiej nigdy nie wykazywali w pracy, wlewają w siebie całe pęcherze trunków, kłócą się o trasy pełzaczy, grają w skorga. Znów zaczynają hałasować. Byle nie słyszeć. To dość łatwe, trzeba się tylko postarać. Być jak najgłośniej, wrzeszczeć na całe gardło, stukać kubkami i warczeć pustymi pęcherzami, kłócić się, śpiewać i wyć. Nawet odgłos wymiotowania jest już lepszy.
Co jakiś czas przez hałas przebija się z dworu nieludzki, pełen bólu krzyk. Pewnie ktoś wyszedł na zewnątrz. Tak jak żona starosty. Biedaczka, sfiksowała, mój kumie. Jak tylko się zaczęło, poszła w step. Bez płaszczyska, bez żadnej osłony. Tak nie wolno, mości kumie. Trzeba trzymać się życia, póki można. Nie dać się. Czekać na ratunek. Ale szkoda jej. Takie dziecko była, młodsza niż on. Tak, macie rację, kumie. Jak oni się kochali. Ale przecież nie poszedł po nią. Głupiście, kumie, na śmierć?! Nawet w płaszczysku, przecież poszła w puste, w najgo