Żyła, aby poznać prawdę. Teraz prawda zagraża jej życiu…
Latem 1985 roku we własnym ogrodzie zamordowany zostaje boss lokalnej mafii, a jedynym świadkiem zbrodni jest pięcioletnia córka gangstera. Trzydzieści lat później Sonia nadal próbuje odnaleźć zabójców ojca i poznać losy matki. Chcąc rozwikłać tajemnicę sprzed lat, musi położyć na szali pragnienie zemsty i swoją przyszłość. To, co zobaczy, nie było przeznaczone dla czyichkolwiek oczu. Jaką drogę wybierze Sonia? Czy zbuduje normalne życie u boku prokuratora Szafrańskiego? Jakie intencje ma nieznany nikomu gangster oferujący współpracę?
Brutalna rzeczywistość i oniryczna podróż w głąb siebie, gangsterskie porachunki i próba rozliczenia się z przeszłością… W swojej najnowszej książce Raróg Anna Sokalska wychodzi poza ramy gatunku: na gruncie kryminału buduje duchową, kobiecą opowieść o odnajdywaniu w życiu drugiej szansy, z silnym motywem zemsty oraz nieoczywistą słowiańską symboliką. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Lira. Dziś w naszym serwisie prezentujemy premierowy fragment książki:
KRZYK WRONY
Prolog
W mojej głowie tkwi odłamek. Ciało obce, którego natury nie potrafię ocenić i właściwie opisać. Obrósł częściowo moimi wspomnieniami, po części zaś jest twardym, ostrym faktem, a w części jeszcze innej przezroczystą, giętką hipotezą.
Moja wiedza, wyobrażenia i uczucia związane z tamtym dniem są niepewne, lecz niepewność ta zdefiniowała całe moje życie, napędzając mnie do poszukiwania prawdy.
Tamten dzień… Nie rozróżniam już dokładnie, co z niego pamiętam w zamazanych wspomnieniach, co zrekonstruowałam na bazie dowodów, a czego intuicyjnie się domyśliłam.
Tamten dzień…
*
— Dzień dobry, pogotowie gazowe. Mamy wyciek do sprawdzenia.
— Wyciek? — powtórzyła kobieta i jakby miało jej to pomóc w zrozumieniu, przełożyła słuchawkę domofonu do drugiej ręki. Ubrana w schludny kostium pomocy domowej, była jedną z kilku osób pracujących w willi Wołosa, samozwańczego pomazańca władcy podziemi, boga magii, przysiąg i bogactwa. Mogła mieć niewiele ponad trzydzieści lat, ale na jej twarzy los odcisnął zmęczenie, którego nie zatarłby już żaden odpoczynek.
— O co chodzi? — zapytał kobietę wyrosły jak spod ziemi potężny ochroniarz, którego również przywołał dźwięk dzwonka. Nienaturalna masa mięśni i pozbawiona szczególnych rysów twarz włączały go do kręgu mężczyzn, którzy całą wolę życia i upór skoncentrowali na swych ciałach, jak zaprzęgnięte do wozów woły wierząc, że zdolni będą przeciągnąć każdy zadany im ciężar. Starannie skrojone ubrania służby krępujące ich kanciaste pospolitością sylwetki współtworzyły nowobogacką atmosferę domostwa, które wzniesiono z przemycanych z zagranicy materiałów, zaprawionych sowitymi łapówkami i zaimpregnowanych strachem. Fasada przepychu i elegancji skrywała fundamenty z bólu i nieszczęścia. Rozumiał to każdy, kto spędził tam dłużej niż dobę.
*
Był słoneczny sierpniowy dzień 1985 roku. W ogrodzie na tyłach ocierającego się o kicz, imponującego domu wypoczywał Wołos z żoną i pięcioletnią córeczką Sonią. Mężczyzna o posturze boksera i przenikliwych, inteligentnych oczach podrzucał drobną dziewczynkę ku niebu, kręcił nią wokół siebie i sadzał sobie na ramionach. Dziecko śmiało się głośno, raz po raz ściągając na siebie nerwowe spojrzenia matki — dwudziestoparoletniej, zawieszonej pomiędzy dziewczęctwem a kobiecością. Bladą skórę jej twarzy zdobił tylko rumieniec wywołany gorącem, a ciemne, mokre jeszcze po kąpieli włosy opadały jej na plecy, malując na cienkim podkoszulku wilgotne plamy. Niczym Marzanna, bogini śmierci i zimy, życia i roślinności, pani całej natury i jej cyklu, ukryta w cieniu rozłożystego drzewa, półleżąc na ogrodowym szezlongu, czytała książkę. Nad nią, w konarach drzewa usadowiła się głośna wrona; niegdyś jedna ze śmiertelnej trójcy, obok kruka i gawrona, posłanników wojny, chorób i złej wróżby, uświęcona i okryta tabu pośredniczka między światem żywych i umarłych, żywiąca się trupami i zanosząca dusze do Wyraju — teraz żywiła się resztkami z ludzkich stołów, skacząc po czarnych workach w śmietnikach i uciekając przed ciskanymi w nią przez dzieci kamieniami. Skrywała się w gęstwinie liści, niedostrzegalna jak cień, a jej wrzaski w jednej chwili brzmiały lękliwie, w innej zaś przypominały szyderczy śmiech.
Zniecierpliwiona kobieta co kilka kartek przyciskała palce do skroni i spoglądała na odłożony obok zegarek na złotej bransoletce. Wreszcie, po kolejnym głośnym wybuchu śmiechu córeczki, zamknęła czytany tom.
— Sonia! — zawołała, znów przykładając dłoń do głowy. — Sonia, chodź tu na chwilę.
Dziecko, tuląc pluszowego misia, radośnie podbiegło do matki. Wydawało się, że są odbiciem tej samej osoby, emanacją jednego bóstwa — dziewczynka całą urodę odziedziczyła po rodzicielce i tylko czasami, gdy mrużyła oczy, poznać w nich można było czujność ojca.
— Kochanie… — podjęła młoda matka, skrywając swoje zniecierpliwienie. — Mamusię boli głowa. Może pobawisz się z tatusiem w chowanego? Tylko ukryj się dobrze i ładnie czekaj, aż tatuś cię znajdzie. Zgoda?
— Zgoda! Sonia ochoczo pomknęła w głąb ogrodu, wyrzucając na boki nieporadne rączki i nóżki.
*
— Pogotowie gazowe, jest jakiś wyciek — powtórzyła ochroniarzowi pokojówka.
Wyciągnął dłoń po słuchawkę.
— Niczego nie zgłaszaliśmy — zwrócił się do czekających po drugiej stronie linii mężczyzn, jednocześnie odruchowo zaglądając przez firankę za okno. Jego wzrok jednak nie mógł sięgnąć dalej niż do broniącego posiadłości muru i ciężkiego metalowego cielska bramy.
— Czujniki zanotowały spadek ciśnienia w okolicy, gdzieś musi być wyciek — zaskrzeczał głos w słuchawce. — Sprawdzamy to. Proszę zadzwonić do sąsiadów, u nich też szukamy.
— Chwileczkę.
Ochroniarz odłożył słuchawkę i podniósł do ust krótkofalówkę.
— Hannibal — rzucił hasło i skierował się do drzwi.
Chwilę później zmierzał już do sąsiadującej z bramą furtki, także wykonanej z grubego, litego stopu. Zza węgła domu, w pełnej gotowości, obserwował go inny ochroniarz. W napięciu, gotów na wszystko, nacisnął działającą tylko od wewnątrz klamkę.
— Proszę przede mną — zwrócił się do pracowników gazowni, otwierając szeroko skrzydło furtki. Ani na sekundę nie spuszczając ich z oczu, rozłożoną dłonią wskazał kierunek.
— Tam, w lewo? — upewnił się pierwszy z trzech.
— Tak, proszę. Co panów tak dużo?
Ruszyli przez długi dziedziniec w kierunku domu i dalej, wzdłuż jego murów, w stronę pomieszczeń gospodarczych.
— Młodzi na szkoleniu — wyjaśnił ten, który najwyraźniej im przewodził.
Ochroniarz badał ich dokładnie wzrokiem, nie wiedząc, czego szuka i czy w ogóle jakaś wskazówka czeka na odnalezienie. Ubrani w sfatygowane robocze stroje, z przewieszonymi przez ramię torbami i czapkami, które mimo upału nasunęli głęboko nad oczy, potrącali w ochroniarzu jakąś strunę przeczucia, ale nie mógł odgadnąć granej przez nią melodii. Milcząca dwójka wcale nie wyglądała na dopiero uczących się fachu „młodych”, byli wyraźnie po trzydziestce, ale w tych czasach nie gardziło się żadną robotą. Z ich obojętnych, przeciętnych w wyrazie twarzy trudno było cokolwiek odczytać, może poza znużeniem upałem. Tylko ich szef — niewiele starszy, niski, krępy — cały czas mówił.
— Nie ma żartów, wie pan, gorąco jest — nawijał poufale. — Coś się rozszczelniło, to pewne, bo wie pan, ciśnienie spadło, znaczy, że gdzieś ucieka. Ale nie wiemy, gdzie dokładnie, to musimy chodzić od domu do domu i sprawdzać. Widzi pan, tu taki czujnik mam.
— Pokazał ochroniarzowi urządzenie z pokrętłami i zielonym ekranikiem. — Musimy się przejść koło zaworów i tak dalej, czy czegoś nie zwęszy. Gazu, nie? No i tak chodzimy, w ten upał, wie pan, ale w takim upale znowu to i o wypadek łatwiej, jakaś iskra, coś, gorąco, wszystko wyleci w cholerę.
— To nie zakręciliście głównego zaworu? — spytał ochroniarz, który z uwagą słuchał całej tej paplaniny. W napięciu czekał na odpowiedź, jak wędkarz czeka na ruch linki: złapało się czy nie?
Doszli już do ścian domu i wyłożoną kamieniami dróżką szli w kierunku murowanej przybudówki, której dach widoczny był zza gęstej roślinności. Gadatliwy fachowiec zrobił przerwę na złapanie oddechu i grubą dłonią przejechał sobie po twarzy, ścierając z niej kropelki potu. Te kilka sekund skręciło wnętrzności ochroniarza — czy facet ociąga się z zawodowej nonszalancji, czy złapany w sidła własnego niedoskonałego kłamstwa szuka sposobu ucieczki?
— E, no, zakręciliśmy — odparł wreszcie w tym samym niefrasobliwym tonie. — Ale te zawory daleko od siebie są…
Urwał zdanie, bo weszli właśnie pomiędzy krzaki i niskie drzewka nasadzone po bokach biegnącej przy domu dróżki. Musieli przez kilkanaście metrów iść gęsiego, więc ochroniarz znów puścił ich przodem.
— No, chłopcy, włączcie maszynki — polecił szef.
Ochroniarz nie dosłyszał. „Młodzi” sięgnęli do swoich toreb.
— Co proszę?… — zapytał.
Jeden z „młodych” odwrócił się do niego zwinnie i kilka razy prawie bezgłośnie wystrzelił ze schowanej wewnątrz torby broni. Ochroniarz nie zdążył zareagować — padł bezwładnie na chropowate kamienie. W tym czasie drugi „młody” zanurkował w krzaki, a szef ruszył do ogrodu.
Zza rogu domu wychylił się drugi z ochroniarzy obserwujący ich cały czas z dystansu. Wycelował w pierwszego napastnika i strzelił — nie trafił. Ułamek sekundy później powietrze rozpruł drugi pocisk — tym razem nadlatujący od strony krzaków. Ochroniarz, który jeszcze nie zdążył całkiem cofnąć się za mur, dostał w ramię. Obaj „młodzi” ruszyli jednocześnie w jego stronę.
*
Sonia pobiegła na sam koniec ogrodu, gdzie rosły obok siebie dwa ogromne krzewy cisu. Rączkami rozgarnęła miękkie gałązki trującej rośliny i zanurkowała w jej głąb, aż do pnia, przy którym przycupnęła. Na początku jej kilkuletnie serduszko biło szybko, podekscytowane, ale po chwili się uspokoiła — wdech i wydech, wdech i wydech. Miejsce emocji zajmował spokój, wiedziała, że tu nikt dorosły jej nie znajdzie. Usiadła na gołej ziemi i zaczęła przyglądać się zacienionemu wnętrzu krzewu, w przedzierających się między mrowiem zielonych igieł nitkach słonecznego światła badając każdy szczegół utkanej magicznej opończy, tak jak tylko dzieci potrafią — w stanie skupienia podobnym do hipnozy i mogącym trwać przez długie minuty. W końcu Sonia zamknęła oczy i oparta o pień przysnęła.
Obudził ją miękki, ciepły dotyk i szorstki, jednostajny dźwięk. Otworzyła oczy, zaskoczona, a z buzi wymsknął jej się słabiutki pisk. Biało-rudy kot z dzwonkiem na szyi, sam zlękniony, spłoszył także ciszę i wybiegł spod gałęzi cisu, by ruszyć dalej swoimi tajemnymi ścieżkami. Sonia natychmiast zapomniała o zabawie w chowanego i ruszyła za dachowcem.
W naszym serwisie możecie już przeczytać kolejny fragment książki Raróg. Powieść Anny Sokalskiej kupicie w popularnych księgarniach internetowych: