Zostałem ugodzony. Fragment książki „Labirynt. Elegia żałobna. Powieść"

Data: 2024-01-30 11:24:40 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 21 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

W stulecie urodzin Przemysława Bystrzyckiego (1923-2004) do rąk czytelników trafia nowa książka uznanego prozaika, autora powieści i wspomnień, m.in. Wiatr Kuszmurunu, Echa Kandałakszy, Znak cichociemnych, Nad Sanem, nad zielonookim i wielu innych. 

Labirynt. Elegia żałobna. Powieść - zdjęcie książki

Labirynt jest to powieść dotąd niepublikowana, zachowana w archiwum literackim pisarza w zbiorach Domu Literatury Biblioteki Raczyńskich, wśród rozlicznych dokumentów biograficznych, korespondencji i innych tekstów Bystrzyckiego. Tekst utworu powstawał w pierwszej połowie lat 80. XX w. na marginesie książki dokumentarnej Bystrzyckiego "Znak cichociemnych", który wydany został w 1983 roku po ćwierćwieczu zmagań autora z cenzurą.

Fabułą Labiryntu jest nocna wędrówka Narratora, przedstawiającego siebie jako Nobody, ulicami Poznania, która na celu ma poszukiwanie wiadomości o losach towarzyszy broni, cichociemnych żołnierzy Armii Krajowej, zamordowanych w latach 1944-1953 za działalność w antykomunistycznym podziemiu. Błądzenie po poznańskim, mrocznym labiryncie okazuje się podróżą w głąb zawikłanej, nie tak dawnej przecież historii, którą opresyjny system w sposób zaplanowany i kierunkowy usuwał ze zbiorowej świadomości.

Labirynt stanowi jedną z odsłon walki Bystrzyckiego o honor dziewięciu cichociemnych, ofiar reżimu, którzy w oficjalnym przekazie uchodzili za zbrodniarzy stanu. Powieść została wydana przez Bibliotekę Raczyńskich we współpracy z Towarzystwem Przyjaciół Nauk w Przemyślu (Przemysław Bystrzycki był honorowym obywatelem obu miast, Poznania i Przemyśla). Edycję dofinansowano ze środków Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

„Labirynt" oddaje hołd ludziom, których usiłowano wypchnąć poza granice powszechnej świadomości.

- esej o powieści „Labirynt. Elegia żałobna"

Zapraszamy do przeczytania książki Labirynt. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment powieści. Dziś czas na jej kolejną odsłonę: 

Garbarami od Cytadeli płynęła mgła. Znów padał deszcz. Przetarłem powieki. Znów nie widziałem, która godzina. Szukałem pomostu od tego, co było p r z e d t y m, do tego, co będzie o d t e r a z. Słyszałem uderzenia zegara. Żona stała przy mnie. Niebieski fartuch z czerwoną obwódką pachniał przysmażaną kaszanką. Okrywał mnie płaszcz. Płaszcz podobny był do peleryny nocnych stróżów. Cały czas coś mówiła, szloch przerywał jej słowa. Poprosiłem, aby mnie nie dotykała. Mój stan jest z możliwych najlepszy; nie jestem całkiem nagi podniosłem lewą rękę. Mam rękawiczkę – mówiłem. Okrywa i chroni. Dziewiczą lewą dłoń, która nikogo nie zabiła, nie dała łapówki, nie witała się ze zbrodniarzem, nie przekazała donosu. Lewa dłoń jest całkiem czysta. W ostateczności to za nią dam siebie przywiązać do dalszego życia. Niech mnie ciągną za lewą dłoń – ponieważ krew niewinnych jest na tak wielu. „Chodź, jeśli przyszedłeś; dobrze, że wróciłeś – to słyszałem. – Chodź!”. Rozbudzony i wyzwolony z uśpienia, chciałem zagadnąć, co się dzieje z Marynką, światełko we facjatce należało do mnie, należąc do niej. Zagryzłem tylko usta.

– Zobacz – podniosłem wysoko lewe ramię.

– Bardzo schudłeś, widać każde żebro – żona odchyliła połę peleryny.

– To tu – dodałem.

– Co tu?

– Tu, tu! Patrz dobrze.

– Na co mam patrzeć?

– Jak to: na co? Nie widzisz? – podniosłem głos.

– Nic nie widać!

– Nic nie widać? Źle patrzysz!

– Naprawdę nic...

– Ejże!

– Powiedz coś!

– Mówię: szukaj, musi być.

– Ja nic, nic...

Zaraz zacznie szlochać. Chciałem tego uniknąć. Ale i swego chciałem dojść. Ponowiłem próbę.

– Dobrze patrz – mówiłem spokojnie. – Niemożliwe, aby nic nie było. Czułem. Pokażę miejsce, gdzie mnie to spotkało. W sieni, w ciemni, skąd teraz wziąć tam światło?

Żona płakała, co mogłem na to poradzić. Nawet, gdy owinięty w pelerynę, ująłem ją za rękę i weszliśmy razem do bramy. Przystanąłem w ciemności. Zapaliłbym światło na korytarzu, przycisk na lewo od drzwi, obok skrzynki na listy, światło nie działało – pamiętałem.

– To tu – rzekłem. Stanąłem.

– Co mówisz?...

Milczałem. Krew mogła być czerwona – ludzka, więc łatwo krzepnąca; szybko zapominana. Zieloną, powiadają, mają gady; gdy co jakiś czas zrzucają skórę, wtedy jakby częściowo same nikną. Krew biała jest krwią owadów. Jest to świadectwo unicestwienia. W ostateczności zatem nie mamy już nic do przeniesienia dla dania innym – wszystko zostaje porzucone na jednej stronie.

Marzłem w bose stopy, ziębiły kamienie kamienicznej sieni. Żona ciągnęła za dłoń w rękawiczce.

Powiedziałem:

– To tutaj.

– Co?

– Zostałem wyróżniony znakiem.

– Ciebie nie było...

– Zostałem ugodzony.

– Co ty powiadasz? Okradli cię z ubrania?

– Więcej niż z ubrania, moja droga. Zabrali mi, czego nie wróci nikt. Szukałem zaginionego. A znaleźć to mogłem tylko dzięki wspomnianemu przeznaczeniu.

Uchyliła, pochlipując, wahadłowe drzwi ku schodom, puściła mnie przodem.

– Idź, idź – lekkie popchnięcie w plecy. – Całą noc nie spałam przez ciebie.

„Więc która może być godzina?” – szukałem nogą pierwszego stopnia. Potknąłem się, przykląkłem.

Przestała szlochać.

– Co ci jest?

Rossiński, Kwiatkowski, Kontrym, Szczepański, dwóch albo pięciu innych dalszych, rozstrzelani na zamku w Lublinie lub gdzie indziej, koledzy cichociemni.

Żeby mieć listę w ręku, musiałbym uklęknąć na oba kolana. Równocześnie zapragnąłem być znowu zraniony. Chciałem, by spotkało mnie to teraz tutaj. Powtórzenie sytuacji? – otóż to! Po chwili jednak wstałem, nic się nie powtarza, zacząłem wchodzić po schodach. Dotyk żony czułem na plecach. Peleryna z grubego sukna musiała mieć kapuzę – gwałtowniejszy ruch ramion podrywał kawał materiału na plecach. Stanęliśmy. Okno na półpiętrze miało obwarowanie z niebieskich i żółtych szybek; teraz nie do odróżnienia. Okno wychodziło na wąski rozstęp kamienicy. Rozstęp odsłaniał widok w stronę rzeki. Patrzyłem przez odległą szczelinę, ciemną, jak wszystko. Wycinek pomiędzy ścianami brał jednak skądś nieco światła mogłem ujrzeć tam duże kapelusze, owalne kołnierze, podpięte spodnie i błyszczące buty o srebrnej klamrze na podbiciu. Odchodzili. Tłum pozostawał bez ochrony. Tłum miał wolną rękę. Lecz tłum odpłynął tak szybko, jak zjawił się. Pustka obiecywała ciszę. Tamci wymaszerowywali po swoich. Wiedzieli po kogo. Jest zwierzyna, jest więc i myśliwy. Czekałem, aż odejdą. Niby szli; spiesznie, jak idzie się w pilnej sprawie – mogli zrobić krok w lewo, krok w prawo, ukryć się za granicą wąskiej szczeliny; tymczasem cały czas maszerowali w polu mojego widzenia. W ten sposób dawali do zrozumienia, że są i będą. Zawsze o zmroku będą wychodzili z cekhausu; krążyć będą pod ciemniejącymi przed nocą oknami, o niespodziewanej godzinie zapukają do cudzych drzwi, obywatelom wyrwanym z ciepłej pościeli nie pozwolą na przyodziewek, na pożegnanie najbliższych. Teraz już liczniejsi o wziętych po drodze wracać będą do miejsc opuszczonych przed udaniem się w obchód. Są jak miłość, jak śmierć. Niezniszczalni. Nocny ront – noc zatrzymana w pochodzie, powieka opadająca na gasnącą źrenicę.

Żadne ucho nie ułowi prawdziwej zapowiedzi; zgrzyt zamka, trzask rygla; pytanie o nazwisko, imię, datę urodzenia. Chodźże, przyjacielu, czeka nas krótki spacer. Światło na załamaniach korytarza i we wnękach. Widać dopiero teraz, że strażnicy nałożyli pantofle. Zna się ten korytarz, lecz droga jest jakaś inna, coraz więcej towarzyszących: wychodzą z załamań, spoza zakrętów, ściany oddają idącym swe ruchliwe cienie. Żona naparła na ramię. „Nie stójmy” – powiedziała. – „To już całkiem niedaleko”. Jakby wypełniona była mną i z mojego punktu widzenia brała sprawy. „Niedaleko” – Boże! Szedłem bosy, nagi do własnego domu. Jakbym miał zostać wrzucony do wspólnego rowu – nagi jak topielec, albo rozstrzelany. Bosy – znak długiej wędrówki. Klęczałem; słyszałem znów serce. Żona musiała też słyszeć. Dzwony znad targowego placu... „Pewnie już niedaleko, rzeczywiście”. Nigdy nie chodziłem boso po tych schodach; drzazgi, wydeptane wgłębienia, świadomość, że mam brudne nogi. Postukiwanie obcasów żony wzbudzało moją zazdrość. Ostatni to podest przed mieszkaniem. Przekroczę próg domu i nie dowiem się. A wiele zależało od tego, czy zostałem ugodzony, jak powiedziałem na początku. W lewy bok – czymś – chyba nożem. Szukałem w sieni miejsca, w którym dopadł mnie cios. Miejsce, gdzie załatwiają się, piją z butelek; cuchnące kocim moczem, stęchlizną. Dlaczego został wybrany ten odrażający kąt dla dodania mi znaczenia i światła? Oddałem krew. Dawni bohaterowie nie zawsze wiedzieli, dlaczego broczą krwią. Wywoływało to ich zdumienie. Czegóż chcieć więcej. Zdumienie, poświęcenie. Prawdopodobnie niczego więcej życie nie potrafi dać. Staliśmy przed drzwiami mieszkania. Były uchylone. Chyba w pośpiechu nie zatrzasnęła żona zamku przy wyjściu. Ten niepokój o mnie sprawił mi przyjemność. Wszedłem pierwszy do mieszkania.

Naturalnie, witała mnie woń przysmażanej kaszanki. W korytarzu panował mrok. Po lewej od wejścia gospodyni trzymała obrzynki drewna. Przykrywał to kilim. Wystarczyło wyciągnąć lewą rękę, żeby dotknąć rapatej powierzchni materiału. Na prawo szło się do kuchni; to stamtąd docierały zapachy. Żona uchyliła drzwi od pokoju. Usłyszałem oddech dziecka. Widziałem na tle okna plecy żony. Zamknięte okno stało się ruchome, jaśniejsza plama przede mną drgnęła – zrozumiałem, że żona znów płacze. Podszedłem, objąłem ją, przytuliłem; staliśmy tak przez chwilę przy łóżeczku dziecka. Równy oddech śpiącej ogrzewał pluszowego misia. Wpatrzony w zamknięte oczy córki, nachyliłem się, misia zdjąłem z poduszki, położyłem w nogach łóżka. Szczelnie zawinąłem się w kapotę. Zapytałem bardzo cicho, by nie zbudzić małej:

– Skąd to wzięłaś?

– Co takiego?

– To, co mam na sobie.

– Przynieśli z dołu. – Po chwili: – To taki mundur...

„Kto przyniósł? Jaki znów mundur?”. Dałem spokój pytaniom. Odwróciłem się ku córce. Córka powiedziała coś przez sen, ręka zdjęta z kołdry spoczęła koło policzka. To była lewa ręka. Podniosłem własną lewą. Wyciągnąłem ku górze, obszerny czarny rękaw, zesunął się, ujrzałem białe, chude ramię. Nie odczułem żadnego bólu. Jakby nic zaboleć nie mogło, jakby nie było nic do przypominania, a wszystko, co związane z dawnym, stawało się przeszłością niepowrotną. Byłem i oddzielany, i przyzywany, wabiony; każdą chwilą oswobadzany z przyjętej skóry, z każdą chwilą zwracany dawnemu. Myślałem o tym głęboko, nachylony nad łóżeczkiem. Półotwarte usta córki – pogrążony we śnie za pomocą cudzego uśpienia; pluszowy miś był moją zabawką. Aż zjawił się ojciec. Mój ojciec. Ojciec, który..., którego..., któremu... Wszystko to, co może zdarzyć się rzeczy

-osobie; osoba; przypadłości losu, czyli przypadki mowy. Lewa piąstka rozwarła się, zacisnęła. Żona dotknęła mojego ramienia. Dawała znak, bym odszedł od łóżeczka, nie budził małej. W poblasku od okna widziałem na policzkach żony błyszczące koleinki. Owinąłem się jeszcze szczelniej kapotą; poczułem głód. Powiedziałem o tym żonie.

– Zaraz przyniosę kolację. Wszystko czeka od wieczora.

– Herbata, oto czego mi trzeba. Gorąca.

– Zaraz przyniosę – powtórzyła.

Wyszła z pokoju, a ja zostałem obok okna. Nie zapalając światła, stanąłem przy tapczanie, usiadłem. Pomyślałem, że warto byłoby coś na siebie nałożyć. Nie chciałem wyciągać ubrania, koszuli i tak dalej, drzwi od szafy przy otwieraniu skrzypiały. Ostrożnie podniosłem legowisko tapczanu, sprężyny chodziły cicho, dbałem o to – często kładliśmy się późno, siedziało się przy małej lampce w rogu pokoju. Ze skrzyni tapczanu wyciągnąłem pierzynę, kołdrę, prześcieradło, piżamę, kolejno kładłem to na stole, uważając, by nie wywrócić flakonu pośrodku siatkowej serwety. Zdjąłem kapotę, nałożyłem piżamę. Weszła żona z tacą. Niosła kolację.

– Myślałam, czy nie zjeść w kuchni, ale gospodyni od wczoraj grymasi.

Pamiętałem, że gospodyni była wrażliwa na pogodę, deszcz i mgła odbierały jej humor. Nasz wstęp do kuchni regulował barometr. Za drugim razem żona wróciła ze sztućcem. Widelce i noże kładła bez dźwięku na rozłożonych kwadratowych serwetkach. Zniknęła po raz trzeci. Kapotę zaniosłem do korytarza, wykorzystując niedomknięte drzwi; położyłem na stercie obrzynków.

– To cudze – powiedziałem do nadchodzącej żony.

– Przyda się. Wiem, o czym myślisz – sięgnęła po pelerynę.

– Nic nie wiesz...

– Przyniosę światło.

Wróciła z dużym lichtarzem. Miał siedem ramion; siedem zapalonych świec wetkniętych w gniazdka owych ramion. Dawał płaskie światło. Zaczęła mówić do mnie tak, jak mówi żona do męża, i jakby równocześnie mówiła do mnie Marynka. Obie, żona i Marynka, stawały się jedną kobietą, objęte moim jednym uczuciem. Świadcząc sobie z nadmiaru, jeśli u którejś się przelewało; wypełniające wzajem luki, gdy u której powstała pustka. Zespalałem je. Trudno, by lubiły siebie w sposób naturalny. Przy całej wzajemnej niechęci stawały się bliskie sobie, nawet sobie pomocne. Tymczasem – siedem świec, nie jedna, gromniczna, stawiana w oknie w burzę, stawiana przy chorym. Błysk wody w sadzawce Siloah – umyć się, oczyścić się; z niezbrukanym sercem wezwać los, z którym chcemy zmierzyć się. Zrobili miejską pływalnię z dawnego domu modlitwy. Płaskie światło oświetlało wszerz nasz nieduży pokój. Poszedłem do korytarza, zabrałem stamtąd stróżowskie okrycie, które żona nazwała mundurem.

– Co miałaś na myśli?

Pytałem równocześnie obie kobiety. Gdy jedna nie da odpowiedzi, zastąpi ją druga. Opowiadano, że brali ich bez munduru, tacy trafiali w ręce tego, co wymierzać miał sprawiedliwość; następnie takich chowano. „Teraz podobnie wyglądasz – mówiła żona lub Marynka. – Lepiej włóż kapotę”. Tak ich chowali, nie dbając o szacunek dla zmarłych, ani o cześć dla żołnierza.

Żołnierzom należy się mundur. Zostały po nich światła. Jedno światło pomnożone przez siedem-dziewięć takich samych. Bo chociaż każda śmierć jest różna – to w ich wypadku tak były do siebie upodobnione, że bierzemy je za takie same. Zostały światła. Uklęknijmy więc.

Odczytywałem z listy wszystkie nazwiska, zapoznawałem się z okolicznościami – okoliczności śmierci dopisała inna ręka.

– Andrzej Czaykowski, stracony na Mokotowie w 1953 r.

– Hieronim Dekutowski, stracony na Mokotowie w 1949 r.

– Stefan Górski, stracony na Mokotowie 27 września 1948 r.

– Bolesław Kontrym, stracony na Mokotowie 2 stycznia 1953 r.

– Aleksander Kułakowski, stracony w Lublinie 29 października 1944 r.

– Bolesław Rossiński, stracony w Lublinie 14 kwietnia 1945 r.

– Mieczysław Szczepański, stracony w Lublinie 12 kwietnia 1945 r.

– a także Stanisław Winter „Stanley”, stracony w Poznaniu w czerwcu 1945 r.

– wreszcie gen. Leopold Okulicki „Niedźwiadek”, „Kobra”, komendant główny Armii Krajowej, zastrzelony bez przewodu sądowego 24 grudnia 1946 r. w moskiewskich Łubiankach.

Można tę listę ułożyć wedle dat śmierci, czyli wedle pośpiechu władzy. Można też wedle miejsca śmierci, czyli wedle siedziby władzy. Przyjęto układ alfabetyczny. Nad alfabetem władza nie ma już władzy. Świece migotały poruszane oddechem śpiącej córki i naszym. Od migotliwych knotów przeniosłem wzrok na drabinkę nazwisk.

Pismo o rodzaju, który miałem przed oczami, spotyka się wyryte na ścianach kamienic, wydrapane na ścianie celi – nierówne, pełne zadziorów, za rylec posłużył kawałek blachy ułamany z więziennej miski, lub twardszy od tynku kamień, lub przemycony gwóźdź. Podobny szry spotykamy w grypsach. Imiona i nazwiska. Okoliczności śmierci wypisywała inna ręka – pamiętajmy: wprawna i spokojna; pióro maczane w kałamarzu szło po gładzi papieru z rozmachem, z pewną nawet galanterią, litery niby kaligrafowane, wycieniowano pionowe pałki, na przykład przy słowie „Mokotów” albo „Lublin”, gdzie stosunkowo dużo pionowych pociągnięć.

Wstałem, owinąłem się kapotą znów, nasunąłem na głowę kaptur, twarz ukryłem w cieniu. Stałem się przez to podobny do tych z ulicy, spod gazowych latarń. Lada chwila, lada chwila i wyszli z bramy; w rękach niosą smolne łuczywa; pójdą w poprzek czasu, zamieniając godziny na miesiące, miesiące na lata. Wejdziemy w wiek dziewiętnasty, albo w wieki wcześniejsze, zadomowieni wizualnie w holenderskim krajobrazie. Opuścimy jeden czas, znajdziemy się w drugim; łatwo z dobra wejść w zło. Zapytałem żonę, patrząc na siedem płomieni i odchylając kaptur z głowy, skąd wzięła to dziwne światło, coś podobnego dziś niełatwo znaleźć, skąd to jest, odpowiedz. Przecież tylko o tym myślisz, odparła. Jeżeli już jestem przez ciebie okłamywana z powodu tej kobiety (zaimek: t e j wypowiedziała z naciskiem, kryjącym wzgardę, ale i ziarnko rezygnacji), to – ciągnęła szeptem – niech chociaż wiem, o czym myślisz. Myślisz o nich. Cały się w nich zamieniasz, chodzisz nago, pragniesz śmiertelnej rany, pragniesz przez własne ciało poznać los ich ciał. Idziesz, idziesz, wszystko zostawiasz za sobą. Oddaj teraz kapotę, już ja ją odniosę; będzie mruczał ten na dole, laską o chodnik będzie bił. Chcę mieć w nocy spokój. Daj! A ty, tak jak stoisz, marsz do łóżka!

– Jesteś mądra – odparłem. – Wszystko wiesz, wszystko rozumiesz!...

– Myślałeś pewnie, że wiedzą tylko na poddaszu...

Nie chciała sprawiać mi przykrości, więc urwała. Zrozumiałem.

– Wiesz, byłem u ulicznej dziewczyny...

– Po co mi to mówisz. I tak nie uwierzę.

– Byłem też w łaźni, koło basenu, i w parni. Same nagie dziewczęta.

– A nie zmarzłeś? Może kiepsko byłeś przykryty. Wtedy śni się woda.

– To nie sen! – krzyknąłem. – Nie sen – wysyczałem. – Nie wracaj do tego.

Córka poruszyła się w łóżeczku. Coś powiedziała.

– Chcesz zbudzić dziecko?

– To nie sen – powtórzyłem cicho.

Traciłem nad sobą panowanie. Patrzyłem z uporem na świece, czułem, jak tężeje mi twarz.

– Nie powiedziałaś, skąd wzięłaś to? – wskazałem lichtarz. Wszyscy jesteśmy tacy sami, mówiła. Tyle jesteśmy warci, ile możemy objąć. Myślą i uczuciem. W tobie zostali oni. Na początku nie chciałeś się do tego przyznać. Myślałeś o ciemności, o mrocznej, pustej ulicy, „kocich łbach”. Nie było do kogo mówić, mówiły twoje kroki. Z pary wodnej wynurzył się jaszczur; cuchnął błotem. Ten jaszczur to twoje umarłe wspomnienie o nich. Ostateczna postać sprawy; do niczego już nie da siebie sprowadzić. Postać rzeczy, pamięć wydarzeń. Jaszczury mają długie życie. Istnieją wkoło nas, byle dobrze rozejrzeć się. Na nic powszechne zamykanie okien. Oni zakorzenili się. Są w tobie i w tobie pozostaną. Świeca przy łożu twej śmierci ostatnim błyskiem oświetli ich twarze, znane ci tylko pośrednio; w twojej źrenicy będą gaśli kolejno, jak zdmuchiwane płomyki. Wziąłeś na siebie wielki ciężar, przerastający siły jednego, pragnąłeś podnieść siebie do potęgi, pragnąłeś własnego rozmnożenia. Chciałeś też – na odwrót – ukrycia w nicości. To i to. Nazwałeś siebie Nobody, Nullus i tak dalej. Przyszli całą siódemką, doszło dwóch dotąd nieliczonych. To jest twoje zranienie.

Powiedziałem szybko:

– W szpitalu mieli wyleczyć... Byłem też w szpitalu.

– Nie, mój panie, rybko moja – teraz mówiła raczej Marynka niż żona. – Nic to. To dalsza część pustych wysiłków dla uwolnienia siebie od nich. Co ci jeszcze wypomnieć?

– Kręgielnię! – było mi już wszystko jedno.

– Przecież wiesz. Jeżeli gdziekolwiek przyszła do ciebie nadzieja tej nocy, to przyszła właśnie tam, w kręgielni. Zrozumiałeś, że ratunek daje ruch ręki, dobre ułożenie ciała, sprawny rzut. Życzenie „dobrego rzutu!”, to stare zawołanie kręglarzy.

Rzeczywiście, kto by pomyślał. Ratunek jako gra z czasem. Wydobywanie znaczeń z banalnej codzienności. Tkanka naszego świata. Co odkrywamy pod naskórkiem? Co jest głębiej? Jak daleko może wniknąć nasza uwaga? Ile z wydobytego potrafimy zrozumieć? Te pytania będą mnie – skażonego słabością ograniczonego poznania – kłopotały zawsze, tak myślę. Śmierć zadawana niewinnym wyłącza katów ze świata, daje światu ofiary. Uciążliwa wędrówka odkrywa ich. Znalazłem ciała. Leżały w miejscu nieistniejącym: w rudej ziemi oranżerii na skraju miasta. Pamiątka po nich, to nie deszczułki – nie wiadomo skąd wzięte. Pamiątka po nich to tajemnicze sąsiedztwo ruty i rozmarynu. To wszystko da się przenieść w czas dzisiejszy. Dbałem o to, by nie krępował nas rygor czasu. Dadzą się więc przenieść. Są obecni na liście. Tu i teraz! Zachowani w piśmie. Pamięta o nich, niknący z upływem chwil, znak na murze.

Mówiliśmy o tym wszystkim cicho, żeby nie budzić dziecka. Ostatecznie nie było wiadomo już, kto jakie wypowiadał zdanie z naszej trójki. Siedziałem na tapczanie przy oknie. Przed chwilą pewnie uchylono okiennice. Nie zakłócał spokoju żaden szmer z zewnątrz. Nie padało też.

Zdjąłem z lewej dłoni rękawiczkę. Lewa dłoń w ciągu ostatnich godzin pozostawała jakby po drugiej stronie sprawy. A jest przecież taka sama jak prawa. Trochę ubarwiona, mokra skóra rękawiczki puszczała farbę – i tylko tym różniąca się od prawej. Wyciągnąłem się na tapczanie. Żona przysunęła świecznik, ustawiła równolegle do tapczanu, od razu miałem więcej światła. Zajęła się raną. Nie próbowała zmywać zranienia, ani zakładać opatrunku, jej zajęcie polegało na przyglądaniu się miejscu. Odniosłem wrażenie, jakby – pomimo wszystko – czegoś jeszcze nie rozumiała, i teraz, przypatrując się temu, co stanowiła sobą rana, wglądała w głąb mojego ciała z zamiarem zrozumienia więcej. Po chwili podeszła do stołu, ujęła świecznik, podniosła nad głową, cienie na ścianach skakały jak w chińskim teatrze, zniżyła światło; patrzyła spoza płomyków. Postawiła świecznik na jednej z serwetek. Powiedziała:

– Jest jasno, a nic nie widać...

– Za dużo światła tylko przeszkadza.

Lewą rękę, nagą już, przyłożyłem do boku. Uczułem, że nic tam nie ma. Pod dotknięciem tej lewej nagiej dłoni wszystko zniknęło, zarosło. Do tego, by tak się stało, była potrzebna naga dłoń, nie w rękawiczce. A może nic tam nie było w ogóle. To jednak mało prawdopodobne.

Ręce wyciągnąłem nad głową. Bardzo zmęczony często przybierałem we śnie pozycję znużonego malca. Uczułem, jak jestem przykrywany kołdrą. Córka mówiła przez sen, może wspominała Pepika.

Przez okno, otwarte na oścież, szło światło brzasku. Jechał tramwaj. Pod powiekami migotało znów tylko siedem płomieni. Gasły. Znów migotały, poruszane podmuchem z dworu. Znów gasły. Odniosłem wrażenie, że palą się na dobre i trwale.

Koniec

9.3.1981 r. – 27.7.1984 r.

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Labirynt. Elegia żałobna. Powieść
Przemysław Bystrzycki0
Okładka książki - Labirynt. Elegia żałobna. Powieść

W stulecie urodzin Przemysława Bystrzyckiego (1923-2004) oddajemy do rąk czytelników nową książkę uznanego prozaika, autora powieści i wspomnień, m.in...

dodaj do biblioteczki
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje