Elenor, Clementine i Ginger, trzy siostry z maleńkiej, sennej miejscowości Conetoe, chcą rozwikłać zagadkę śmierci swojego wujka. Krewny zaginął niemal dwadzieścia lat wcześniej, a teraz w pobliskim lesie na torfowiskach zostaje odnalezione jego ciało. Czy dopadł go pech rodziny Marsdenów? Może uciekał od problemów i porwał go wiatr?
Dziewczętom z pomocą rusza syn szeryfa, Dirk Brewer, skrycie marzący o tym, by doświadczyć czegoś niezwykłego i magicznego. Trop prowadzi do opuszczonego domu, który wypełniają dziwne malunki istoty o głowie w kształcie jeleniej czaszki i porożem porośniętym bluszczem... W Conetoe wszyscy uważają Marsdenów za pechowców. Czy dorastającym siostrom, zmagającym się z rodzinnymi kłopotami, uda się przerwać ten krąg niepowodzeń?
Czy rodzina Marsdenów zazna wreszcie spokoju i odrobiny szczęścia?
Do lektury powieści Karoliny Stępień Szczęście rodziny Marsdenów zaprasza Wydawnictwo Lira. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Szczęście rodziny Marsdenów. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
KSIĘGA PIERWSZA
ZANIM ODNALEZIONO CIAŁO WUJKA MATTIASA
ROK 1996
Rozdział 1
W Conetoe wszyscy uważali rodzinę Marsdenów za pechową. Clementine z całych sił temu zaprzeczała — jeśli nie słowami, to pięścią — w głębi ducha czuła jednak, że to prawda. Nie wiedziała natomiast, kiedy ów brak szczęścia w końcu ją dosięgnie.
Elenor pewnie znała odpowiedź — jej starsza siostra znała wiele odpowiedzi.
Właśnie nastało lato, parne i gorące, a w powietrzu niczym fatum wisiała burza. Clementine wyczuwała ją każdym fragmentem skóry, spoglądając w milczeniu na ciemnoniebieskie niebo, tak intensywne jak oczy ich ojca. Nie słyszała nic poza cykaniem świerszczy i dalekim, ledwie dosłyszalnym rechotem żab, a jej dusza rwała się do biegu.
Trzy siostry były bardzo podobne do siebie, a jednocześnie zupełnie inne. Wszystkie miały brunatnobrązowe włosy i takiego samego koloru oczy, upstrzone plamkami zieleni, oraz ciemne, ziemiste skóry, na których słońce namalowało piegi. Wyglądały zupełnie jakby wyrosły z ziemi za domem.
Wszystkie trzy siedziały właśnie na skraju drogi i w milczeniu czekały na ojca, dobrze ukryte w cieniu jesionu; otaczały je łąka usłana białymi i żółtymi kwiatkami, cykady i zapach suchej trawy.
Najstarsza z sióstr — Elenor — na ogół ponura i poważna, pragnęła wyrwać się z Conetoe i wyruszyć gdzieś w poszukiwaniu pomyślności; w jej oczach często gościł smutek, ale czasem o nim zapominała. Najmłodsza, choć urodzona w tym samym roku co Clementine — Ginger — była tą milczącą, niemal melancholijną, słuchającą tego, co mają jej do powiedzenia drzewa. Plotła wianki i dekorowała nimi głowę. Średnia siostra — Clementine — była dzika jak wiatr targający konarami, równie szybka i zwinna; jeśli ktoś coś przeskrobał, równie dobrze można było obwinić za to ją.
Żar nieprzerwanie lał się z nieba. To miały być jedne z najgorętszych ferii ostatnich lat, ale siostry jeszcze o tym nie wiedziały — nie odzywając się do siebie, siedziały pod jesionem i wsłuchiwały się w cykady, raz za razem spoglądając w stronę wschodu, gdzie jezdnia znikała między polami.
Wtedy zobaczyły zbliżającą się drogą furgonetkę o barwie spłowiałej żółci, z kilkoma ciemniejszymi plamami w miejscach, w których odprysnął lakier. Szybko podniosły się z ziemi i zbliżyły do jezdni, aby ojciec ich nie przegapił.
Zatrzymał się, a one bez słowa wdrapały się na tylne siedzenie. Nie zadawał pytań, bo już nieraz wychodziły po niego w ten sposób — nie była to tradycja, lecz sporadyczna próba odegnania w jakiś sposób nudy.
W samochodzie panował zaduch, pomimo otwartych okien. Mężczyzna siedzący za kierownicą był spracowany: miał spracowane dłonie, zmęczone oczy i zaciśnięte usta. Na ogół niewiele mówił i jeszcze rzadziej się uśmiechał, dziewczęta lubiły jednak jego towarzystwo, bo w przeciwieństwie do swojej siostry nigdy nie wymagał od nich, aby były kimś, kim nie są. Nikt nie nazwałby go przystojnym, skórę miał zniszczoną od słońca i brunatne, krótko ścięte włosy przypominające kolorem ziemię. Jego oczy lśniły jednak błękitem, tak czystym i głębokim, że swego czasu uwiódł kobietę i spłodził z nią troje dzieci.
Ginger pochyliła się i powiesiła na wstecznym lusterku wianek z kwiatów, który robiła, siedząc pod jesionem.
— Uschną i znowu zrobi się syf — mruknęła Elenor, choć być może wcale nie mówiła tego poważnie. — A ja będę go potem sprzątać.
Clementine prychnęła.
— Nieprawda. Tata otworzy drzwi i zmiecie je wiatr.
Ginger zachichotała.
— Będzie ładnie pachnieć.
Elenor pokręciła głową i zmrużyła oczy, kiedy w twarz zaświeciło jej zachodzące słońce. Niebo już zaczęło czerwienić się nad lasem oddzielającym dom Marsdenów od miasteczka.
Aż dostrzegli i sam dom.
Budynek był już stary, ale większość śladów świadczących o jego wieku zakrywał dziki bluszcz; dookoła rosły akacje, kolorowe kwiaty i krzewy — jeśli nie znało się Ginger, łatwo było przeoczyć w ogrodzie jej rękę, mimo że to właśnie za jej sprawą dom tonął w zieleni, szczególnie latem. Liczył dwa piętra, jeśli brało się pod uwagę strych, miał drewniane podłogi jęczące nocą, a w powietrzu unosił się zapach minionych lat, które Marsdenowie spędzili między jego murami. Wymagał remontu, ale nikt nie miał na niego pieniędzy.
Działkę otaczał drewniany płot z wiecznie otwartą bramą, a podjazd prowadzący pod same drzwi był tylko pasem wytartej z trawy ziemi. Za domem, w miejscu niewidocznym z drogi, stała szopa na narzędzia oraz stary volkswagen samba niezdatny do jazdy, bez kół, stojący na czterech cegłówkach, przerdzewiały i porośnięty akacją. A za nim, zaledwie kilka kroków dalej, wznosił się las — jako że w tym miejscu płot był zniszczony i tylko niewielki fragment pochylał się nad ziemią, las zdawał się być jeszcze bliżej; tylko kilka krzewów róż rosło na granicy. Wystarczyło jedynie wyciągnąć rękę.
I to właśnie dzięki niemu dziewczęta zapominały czasem, że pragnęły się stąd wyrwać.
W tej chwili nie myślały jednak o tym — wyskoczyły z samochodu i popędziły do środka, prześcigając się nawzajem, a ojciec powoli podążył za nimi. Powietrze było dziwnie nieruchome, duchota drażniła nozdrza. Mężczyzna zatrzymał się w połowie drogi i wzniósł oczy ku niebu, zupełnie jakby coś wyczuwał. Jakby coś się zbliżało.
Jego córki nie mogły jednak tego zobaczyć, bo właśnie wbiegły do holu, radośnie przeciskając się w progu i piskliwie obwieszczając reszcie domowników, że wróciły. Znalazły się w niewielkim pomieszczeniu wyłożonym boazerią, z którego wychodziło się do pozostałych części domu, w tym na wąską klatkę schodową z drewnianymi stopniami skrzypiącymi pod stopami. Zamiast jednak skierować się w jej stronę, a dalej do swojego pokoju mieszczącego się na piętrze, ruszyły do kuchni, gdzie zajrzały do garnka stojącego na kamiennej kuchni i z rozkoszą wciągnęły w płuca zapach zupy.
Clementine sięgnęła po miskę i napełniła ją po brzegi. — Nie jest ciepła — mruknęła Elenor, dotykając dłonią garnka.
— A chce ci się grzać?
Jej starsza siostra już miała coś powiedzieć, gdy usłyszały jeszcze jeden głos należący do ich ciotki.
— Znowu się wymknęła i musiał przywozić ją ktoś z miasteczka — mówiła, a jej słowa były nieco zniekształcone z powodu oddzielającej ich ściany.
Dziewczyny znieruchomiały, nasłuchując.
— Było mi tak głupio…
— No to oddaj ją do domu opieki — mruknął ich ojciec i chwilę potem rozległ się stukot zrzucanych butów.
— Potrafię zająć się własną matką! — obruszyła się jego siostra.
Clementine bez trudu wyobraziła sobie zmarszczkę między jej brwiami i zadarty podbródek.
— A co mnie to interesuje? Ja bym się jej pozbył. Siostry wymieniły spojrzenia.
— Ja nie jestem tobą — odparła ze złością ciotka. Jej głos zdawał się jeszcze bardziej przytłumiony, zupełnie jakby oddalała się od dziewcząt.
— No to gratuluję — warknął jej brat i wszedł do kuchni.
Jego córek już tu jednak nie było. Zabrały miski z chłodną zupą i ruszyły zjeść do volkswagena stojącego w ogrodzie.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Szczęście rodziny Marsdenów. Powieść Karoliny Stępień kupicie w popularnych księgarniach internetowych: