Kiedy wśród położonych z dala od cywilizacji wzgórz płonie wieś, a jej mieszkańcy giną w niepokojących okolicznościach tajemniczy wędrowiec Barnim i jego spotkani na szlaku towarzysze postanawiają zaangażować się w wyjaśnienie zagadki. Pasmo wydarzeń niesie ich przez górskie uroczyska, opuszczone ruiny, miejsca zapomnianych i nadal żywych kultów, by znaleźć swój zaskakujący finał w największej osadzie w okolicy.
Wydawnictwo Tegono poleca powieść Ogień, otwierającą pomyślany jako sześcioksiąg cykl Barnim. Więcej na jego temat dowiecie się na stronie internetowej projektu - http://barnimsaga.com. Dziś mamy dla Was kolejny fragment pierwszej powieści z serii. Przypominamy też, że na portalu polakpotrafi.com trwa zbiórka środków na wydanie drugiego tomu serii. Przyłączycie się do niej?
- Za wasze występki i wszeteczność! Zły zstąpił, powiadam. Drżyjcie i gotujcie się na ostateczne oczyszczenie. Ono bowiem dać wam może wstęp do niebiesiech – dziadek rozwinął poprzednią myśl.
- Spieprzaj, dziadu! – pada z tłumu.
Wygląda na to, że nie wszyscy mieszkańcy wsi dali się porwać retoryce klechy oraz argumentom wieku i doświadczenia.
- Gupoty gadosz i tyla. Zły to na górce stoi od zarania dziejów, a nie, że tera na ziemie zstompił. U nas ludziska bogobojni i porzondni som. Gdzie nam tu zły. – Polemika trwa w najlepsze.
Głos w obronie wątpliwych cnót mieszkańców zabrał barczysty, może czterdziestoletni jegomość otoczony wianuszkiem dzieci. Kolejne trzyma pod pachą jak worek mąki. Za drugą rękę ciągnie go drobniutka kobiecina. Chyba żona, raczej nie córka, ale niebrzydka. Na słowa chłopa reszta wieśniaków reaguje rozmaicie. Część potakuje, inni rzucają kose spojrzenia. Gdzieniegdzie słychać prychnięcia, czasem pomruki aprobaty, rzadziej głośniejsze słowo. Wracam wzrokiem do mówcy z beczki.
Słabe światło późnego zmierzchu płata figle, wydaje mi się, że stary uśmiecha się nieznacznie, wodząc wzrokiem po publice. Zauważa mnie i uśmiecha się szerzej. Nabiera tchu i symuluje trans. Stawia oczy w słup, przymyka powieki. Zaczyna dygotać. Zanim odzywa się chrapliwym głosem, wzdryga się na całym ciele. Aktorzyna pieprzony. Kolejne słowa wypluwa razem z kropelkami śliny.
- A lico jego będzie gładkie i blade. A szata znoszona. Włos zmierzwiony.
Kurwa.
- I wśród was jako wędrowiec przybędzie. Po prośbie, nie po groźbie. Prosić o nocleg i poczęstunek będzie. A to początek ino!
Kurwa, kurwa, kurwa.
Próbuję wycofać się za węgieł, ale stary nie pozwala mi zejść ze sceny. Oskarżycielsko wyciąga palec wskazujący prawej ręki w moją stronę.
- Już jest, jako rzekłem! Drżyjcie niecnoty. Zły przybył – krzyczy, wychodząc z pozorowanego transu.
O ty chujku z ciasta na pierogi! Jak tak, to tak. Zobaczmy, czy jesteś gotowy na zabawę, dziadku.
Zadzieram głowę i nieśpiesznie, dumnym krokiem idę w stronę „mównicy”. Wszystkie twarze, które jednocześnie zwróciły się w moją stronę po tym, jak klecha dosłownie wytknął mnie krzywym paluchem, teraz podążają za mną jak nierozprawiczone nastolaty za lokalną dupodajką.
Na twarzy starego rysuje się zaskoczenie. Myślał, fiut giętki, że jak mnie wykorzysta do zilustrowania swoich wizji zła wcielonego, to rzucę się do ucieczki, a motłoch szturchnięty odpowiednim słowem rzuci się za mną. Niedoczekanie.
- Ano jestem zły. Na was jestem zły, bo wy źli jesteście – mówię, zajmując miejsce przed beczką. – Głupi jesteście. Śmierdzicie okrutnie. Wszelkie zło, które na was spadło, spadło zasłużenie. Wy plagą jesteście! Żrecie, sracie, dymacie, rodzicie. Jak bydlęta. Nie, nie jak bydlęta. Bydlęta krzywdzę takim porównaniem. Wy gorsi od bydląt jesteście! Wam w chlewach i oborach mieszkać, a bydlątka na salony. – Wczułem się w rolę, nie ma co. Było mi o tyle łatwo, że w zasadzie dokładnie takie mam o nich zdanie. – I karą dla was wystarczającą jest żyć dalej, jak żyjecie. I dzieci wasze tak żyć będą. I wnuki. W gnoju, brudzie, upodleniu. Chuj z wami, amen.
Raczej na nocleg i poczęstunek nie mam co liczyć.
- Zły przemówił, a słowa jego jadem – dziadyga odzyskuje rezon i próbuje przejąć inicjatywę. – Ziemia skalana jego plugastwem! Jak żeście bogobojni jako mówicie, to nadzieja dla was jedna: z ziemi złego czym prędzej do boga naszego.
- A jaki un tam zły! Pewnie wódy popił to i gupoty goda. A że na nos? Po prowdzie to trocha racji mo. Że śmierdzim, to prawda jest. Ale jak tu panie nie śmierdzieć, jak od rana do nocy w gnoju i znoju? – zwraca się do mnie ten sam człowiek, który wcześniej zakwestionował przemówienie dziadka z beczki. W myśli ochrzciłem go sołtysem.
- A może by tak myć się częściej, panie sołtysie? – rzucam prowokacyjnie.
- Zły, on, zły, jak inaczej by on wiedział, żeście sołtysem, sołtysie? – dziadek dostrzega swoją szansę. – On was zna, on was z piekła podglądał, jak żeście grzeszyli. Bo brat z siostrą, ojciec z córką…
Uderzenie otwartą dłonią prawie urywa dziadkowi głowę. Pewnie by urwało, gdyby chłop użył prawej ręki. Na szczęście nadal trzyma pod pachą umorusaną dziewczynkę.