Tematem zbioru reportaży, wywiadów i esejów pióra wybitnych polskich autorów, zatytułowanego Śmierć warta zachodu, jest służba, służba dla kraju, służba dla drugiego człowieka. Służba żołnierza na misji, policjanta antyterrorysty, strażaka, ratownika medycznego. Służba i wszystko co się z nią wiąże – honor, odwaga, odpowiedzialność, strach, samotność, ordery, wdzięczność ale nierzadko także osierocone dzieci, rodziny, smutek, trauma, żałoba... Śmierć dzisiaj, tu i teraz. Ta rzekomo słodka i godna, wyjątkowa, bo ,,za ojczyznę", w obronie wspólnoty, w imię wyższego celu. Śmierć godna pozazdroszczenia. Czy jednak aby na pewno?
Jak to jest, kiedy – choćby w najbardziej szczytnym celu – giną najbliższe nam osoby? Albo kiedy ideał poświęcenia zderza się z bólem, banalnością, absurdem życia tych, którzy tego daru śmierci musieli być świadkiem?
To trudne pytania dla nas wszystkich. Jak przyjmujemy ten dar my, żyjący w pragmatycznych, pełnych zadowolenia z siebie czasów, w których kalectwo czy zgon to tematy wstydliwe i niemodne? Tradycyjny szacunek wobec śmierci w imię ideału to przecież tylko oficjalna strona medalu. Prawda bywa mniej oczywista.
Autorzy, wśród których są najbardziej znani polscy reporterzy i pisarze, szukają odpowiedzi na najtrudniejsze pytanie życia, mając za punkt wyjścia prawdziwe historie podopiecznych Fundacji Dorastaj z Nami. Uzupełnieniem poszczególnych relacji są przejmujące fotogramy Maksymiliana Rigamonti.
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Bellona. W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie mogliście przeczytać premierowy fragment książki Śmierć warta zachodu. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Jest niedziela. Wielkanoc, świętują nasi prawosławni przyjaciele. Podczas pandemii światu grozi „jeszcze gorszy wirus: obojętnego egoizmu” – mówi papież Franciszek. „Nadszedł czas, by usunąć nierówności, uzdrowić niesprawiedliwość, która podważa u podstaw zdrowie całej ludzkości” – apeluje. Bo przecież z każdego zła może urodzić się dobro. W Kościele katolickim Niedziela Bożego Miłosierdzia. W wielkich świątyniach – pięcioro wiernych. Nie więcej. Nie pada. Nie ma słońca. Zachmurzenie małe, miejscami umiarkowane. Ministerstwo Zdrowia przekazuje, że obecność koronawirusa w Polsce potwierdzono u 545 osób. To najwięcej od początku pandemii. Łącznie liczba odnotowanych zakażeń wzrosła do 9287. Ministerstwo Zdrowia informuje o śmierci 13 osób. Łącznie zmarło ich już w Polsce 360. 360 rodzin straciło kogoś bliskiego. Mamę, tatę, babcię, dziadka, córkę, syna, miłość swojego życia. Na całym świecie potwierdzono ponad 2 miliony 300 tysięcy zakażeń. Zmarło ponad 160 tysięcy ludzi. 160 tysięcy rodzin straciło kogoś bliskiego. Mamę, tatę, babcię, dziadka, córkę, syna, miłość swojego życia. Wszyscy umierali w samotności. Jest niedziela.
W telewizji mówią, że koronawirus zamknął w domu już prawie 4 miliardy ludzi. Rolling Stones właśnie zagrali koncert on-line. Każdy ze swojego domu. Życie przeniosło się do sieci. Bardziej niż wcześniej. I bardziej na serio. W sieci lekarze i pielęgniarki proszą o sprzęt i szacunek. W Polsce nie brakuje respiratorów. Brakuje rąk do pracy w domach opieki dla starych ludzi. Pielęgniarki dostają wezwania. Jak w wojsku. Prokuratura grozi lekarzom paragrafami. Na ekranie. Wszędzie szyją maseczki. W kwiaty i kratę, czasami gładkie z kieszenią na filtr, czasami bez. Jest niedziela. Dzwonię do Anny. Do Węgorzyna, niewielkiego miasteczka na Pomorzu Zachodnim.
Anna też szyje maseczki. Szyją je razem z koleżanką. Odkąd pierwszy raz usłyszały, że maseczek brakuje, a jak nie brakuje, to nie każdego na nie stać. Szyją więc i rozdają.
– Moja koleżanka dostaje materiały od różnych ludzi – mówi. – A potem my szyjemy w domu i rozdajemy. Do szpitali, do fundacji różnych albo mieszkańcom rozdajemy po prostu, po sąsiedzku. Oni też potrzebują. Każda szyje w swoim domu.
– Ile już uszyłyście? – pytam.
– Ja szyłam jakieś dziesięć maseczek na godzinę mówi po chwili. – Na początku liczyłyśmy, ale po stu osiemdziesięciu przestałyśmy.
Mówi, że od początku pandemii mogły uszyć kilkaset, może nawet więcej niż tysiąc maseczek. Z tunelem na drucik, żeby się lepiej trzymały. Z kieszonką na filtr, bo te bez filtra chronią mniej. Anna mówi, że lubi szyć maseczki. Pytam, czy mogę je zobaczyć. Przymierza i pozuje do kamery w komputerze. Śmieje się. Ma piękne, dobre oczy. Dzięki maseczce są jeszcze bardziej wyraziste. Jest drobna, ma czarne włosy spięte w kucyk, kwiecistą koszulę i bardzo pogodną twarz. Jedenaście lat temu jej mąż zginął w Afganistanie. Gazety pisały, że została sama z trójką dzieci. Została z pięciorgiem. Bo oprócz Kamila, Kuby i Kacpra były jeszcze Magda i Asia – córki siostry jej męża. Ich tata zginął w wypadku, a mama nie mogła się nimi zajmować. Kilka lat wcześniej Anna i Andrzej wzięli je do siebie.
– Kiedy żołnierze przyjechali wtedy do domu, żeby mi powiedzieć, że Andrzej nie żyje – wspomina – Magda zapytała, czy ja ich teraz nie zostawię. Bała się, że je oddam, że bez Andrzeja nie dam rady. Powiedziałam, że nigdy ich nie oddam, że dopóki mama nie będzie mogła się nimi zająć, zawsze będą ze mną.
Anna mówi, że stanęła wtedy na baczność. Jakby na rozkaz męża. Nie wierzyła, że on nie żyje. Powiedzieli, że wypadek, więc zaczęła się ubierać w pośpiechu. Chciała jechać do szpitala. Nie wierzyła, że zginął. Ale wiedziała, że cokolwiek się stało, musi dać radę. Bo ma pięcioro dzieci.
Gdyby koronawirus nie zamknął nas w domach, pojechałabym do Węgorzyna. Zapukałabym do jej drzwi, popatrzyła w oczy, dotknęła jej straty i życia po stracie. Dziś oglądam to na ekranie. I na zdjęciach, które mi pokazuje. Kiedy jej mąż zginął w Afganistanie, miała prawie 30 lat. Chłopcy mieli 10, 7 i 3 lata. Dziewczynki – 12 i 9. Na zdjęciach oglądam sceny z ich uśmiechniętego życia. – Nie zawsze było uśmiechnięte – mówi Anna. Ale zaraz dodaje, że tego nieuśmiechniętego dziś już nie pamięta. Widzę dzieci na rowerach, na sankach w lesie. Kamil, który dzisiaj ma 21 lat, kiedy zapytam go o najlepsze chwile z tatą, właśnie o tych sankach będzie mi opowiadać.
Mieszkali wtedy w Lesięcinie, siedem kilometrów za Węgorzynem, gdzie mieszkają teraz. Mieli swoje trasy w lesie. Zdjęcia z tego lasu oglądam teraz na zoomie. Kolejne zdjęcie. Tata z małym Kacprem w wózku, za nimi biegnie Kuba. Przy wózku uśmiechnięta dziewczynka z blond warkoczem. To Magda. W tle widać tory. Na innym zdjęciu tata z plecakiem, obok Kamil. Coś opowiada tacie.
– Wracają ze stacji kolejowej – tłumaczy Anna. – Całą rodziną wychodziliśmy po Andrzeja na stację, kiedy wracał z jednostki. On codziennie jeździł kolejką do Stargardu. A potem my wychodziliśmy po niego. I razem wracaliśmy do domu. Każde dziecko brał na barana. Po kolei. Takiego zdjęcia nie ma.
Pytam Annę o trzy obrazy, które ma przed oczami, kiedy wspomina męża. Jeden to te spacery na stację i z powrotem. Mówi, że zawsze na niego czekała i zawsze wracał. Może dlatego tak trudno było jej uwierzyć, że z misji w Afganistanie do niej nie wrócił. Uwierzyła dopiero wtedy, kiedy przyjaciele z wojska przywieźli do domu jego obrączkę.
– Do mnie dopiero dotarło, że Andrzej nie żyje, jak chłopaki wróciły z misji – mówi. – To było jakieś trzy miesiące po pogrzebie. Wróciły bez niego. I wtedy do mnie dotarło, że jego z nimi nie ma. A ja podświadomie czekałam. Patrzyłam na zdjęcie i myślałam, że wróci. Choć przecież przytulałam się do jego trumny. Zobaczyłam tę obrączkę i byłam na niego zła, że mnie zostawił, że on umarł, a ja muszę żyć.
Obraz drugi to wspólne wycieczki. Anna opowiada, że często z dziećmi wyjeżdżali. Odwiedzali rodzinę, jeździli na biwaki, nad jezioro Woświn w Cieszynie, do Stargardu.
– Mąż pilnował tego, żebyśmy jeździli też do jednostki mówi. – Kuba bardzo to lubił. Kochał wojsko.
Anna pokazuje zdjęcie małego Kuby w mundurze. Ale to najstarszy Kamil jest dziś w wojsku. Prawie.
– Nie jestem jeszcze w jednostce, w rezerwach jestem – mówi Kamil. – Nie zdążyłem wyleczyć zębów i dlatego się nie dostałem. A teraz z powodu koronawirusa nie przyjmują. Jak wirus się skończy, to mnie przyjmą.
Chciałby bardzo, bo innej pracy sobie nie wyobraża. Mówi, że pracował w różnych miejscach, ale praca w cywilu to nie dla niego. Pytam, czy to z powodu taty? Stanowczo zaprzecza. Wybrał tę samą jednostkę, ale chce w niej – jak mówi – pisać swoją historię.
Z Kamilem rozmawiam przez telefon. Mieszka dziś w Szczecinie. Tam pracował. Teraz nie pracuje, bo z powodu koronawirusa nie przedłużyli mu umowy. Cięcia. Rozumie to. Nie ma żalu. Dobrze mówi o firmie i o ludziach, którzy go zwolnili. Dużo jest w nim spokoju.
– Czuję się bezpiecznie, nie mam żadnych zastrzeżeń – odpowiada, kiedy pytam, jak daje radę bez pracy. Jestem w tej dobrej sytuacji, że mam stypendium i rentę wojskową. Mama też zawsze pomoże.
W tle słyszę śpiew ptaków i głosy dzieci. Mówi, że stoi przed blokiem. O wyprawach po tatę na stację kolejową też opowiada. Dobrze je pamięta. Ale chyba jeszcze lepiej pamięta dni, kiedy razem z tatą i Kubą o czwartej rano szli na tę samą stację i jechali kolejką do jednostki.
– Tata robił nam takie wycieczki – opowiada. – Zabierał nas we dwóch do Stargardu albo do Szczecina. Patrzyliśmy, jak pracuje. Większość dnia spędzaliśmy w biurze. Był szefem kompanii. Fajnie było.
Mówi, że mógłby iść na rozpoznanie. Na misje też by chętnie pojechał.
– Ale tego nie mogę zrobić mamie – ucina i milknie na chwilę. – Drugi raz by tego nie przeżyła.
Mówi, że to ona zabrała go na pierwszy trening piłki nożnej. Innych zabierali ojcowie. To ona była na przysiędze.
– To były takie momenty, kiedy zazdrościłam żonom, których mężowie wrócili z misji na wózku – przyznaje Anna.
Oczy jej błyszczą, kiedy to mówi. Na wózku, ale przeżyli.
– Chciałabym, żeby on na tym wózku z nami został wtedy. Żeby mógł widzieć, jak chłopcy dorastają, co robią, co myślą. Żeby pojechał z nami na ten trening, podał piłkę, i na tę przysięgę. Kamil wcześniej nie mówił nic, ale jak poszedł do wojska i zobaczył, że inni ojcowie na przysięgę przyszli, a jego taty nie było, to widziałam, że było mu ciężko. I takie chwile się będą zawsze ciągnąć za nami. Bo potem wnuki się urodzą, a jego nie będzie.
– Nie jestem na niego zły – tłumaczy mi Kamil. – To przecież nie jego wina, że nie wrócił. Nieraz sobie gadamy, jak przyjdę na cmentarz, to normalne.
– Normalne – potwierdzam. – I co mu opowiadasz? pytam.
– Opowiadam, co się dzieje u mnie. Takie prywatne sprawy. Przyjechałem do niego po mojej przysiędze, rok temu, w maju. Nie, dwa lata temu. Jak ten czas szybko leci...
Mieszkali w bloku, w Lesięcinie, niewielkiej wsi przy linii kolejowej 202 Gdańsk – Stargard. Mieli trzy pokoje. W jednym spali chłopcy, w drugim dziewczynki i osobno Anna z Andrzejem. Grillowali na podwórku. Gotowali razem. Lepili razem pierogi. To jest ten trzeci obraz, o którym mówi mi Anna, kiedy pytam o trzy, które ma przed oczami, kiedy wspomina męża.
– Lepił ze mną często pierogi – opowiada.
– Jakie? – pytam.
– Ruskie, zazwyczaj ruskie. Jak miał wolny dzień, to lepiliśmy. W Afganistanie też je lepił dla chłopaków.
Anna pokazuje do kamery zdjęcie. Andrzej ma na sobie spodnie moro i ciemnozielony podkoszulek. Mąka rozsypana na stole. Bez stolnicy. Na palcu obrączka. Obok reszta obiadu i piwo. Męski świat.
Anna mówi, że o tym, jakim był żołnierzem i przyjacielem dla chłopaków z jednostki, dowiedziała się dopiero po jego śmierci. Że jako szef kompanii bardzo o nich dbał. Że był dla nich na misji jak matka. Annie też pomagał. Kiedy wracał z jednostki, kąpał dzieci albo robił kolację. Czasami mówił, żeby poszła do koleżanki albo na spacer, żeby chwilę odpocząć. A on zostawał z dziećmi. Nigdy nie pracowała zawodowo. Pracowała w domu.
– Czasami pomagałam bratowej w kwiaciarni – wspomina. – Bardzo mi się to podobało. O tym właśnie była nasza ostatnia rozmowa. Andrzej dzwonił do nas z misji codziennie wieczorem. I z każdym dzieckiem po kolei rozmawiał, i ze mną. Pamiętam, że tego dnia pojechałam właśnie do bratowej. Robiłam z nią bukiety, wieńce. Wróciłam do domu i czekałam na jego telefon. Mówiłam mu, że tak fajnie było pracować. A on na to, że jak wróci z Afganistanu, to muszę pójść do pracy, bo będę mogła się realizować inaczej.
Andrzej nie wrócił z misji. Ona nie poszła do pracy. Czas się wtedy zatrzymał.
– Miałem dziesięć lat, jak tata wyjechał na misję opowiada Kamil. – Dobrze go pamiętam. Był wysoki, silny i spokojny. Lubił żartować. Miał poczucie humoru. Każdemu wymyślał przezwiska. Na mnie mówił: „Księciunio”. Może dlatego, że nie zawsze paliłem się do pracy. Kacper był „Siemokiem”, bo długo ssał smoka i nie chciał się z nim rozstać. Tylko Kuba nie miał przezwiska. I mama, która była po prostu Anią.
Anna opowiada, że Magda była „Złotówą”, bo kiedy była jeszcze maleńka, to wyciągała rączki po monetę. A Asia była „Achą”, bo była charakterna. Córki mojego brata nazywał „Osiemnastką” i „Smerfetką”. I to wszystko było takie zabawne pozytywnie. Śmialiśmy się.
– Czasami się nie dogadywaliśmy – mówi Kamil. Ale było okej – szybko dodaje.
Podpytuję, w jakich sprawach nie mogli się dogadać.
– Czasami poszło o sprzątanie pokoju, takie historie, pewnie stąd ten „Księciunio” – śmieje się Kamil.
Raczej się uśmiecha, bo głos staje się bardziej pogodny. Śmiechu nie słyszę. Może dlatego, że o sprawy poważne nie zdążyli się pokłócić. Czego ich nauczył?
– Za bardzo nie mieliśmy czasu, żeby się uczyć siebie mówi Kamil. – Ale nauczył mnie, nas wszystkich, że rodzina jest najważniejsza, i że trzeba o nią dbać. Gdy dzwonił, zawsze nas pytał, czy pomagamy mamie, czy drewno przynosimy. Był twardzielem. Ale wojska do domu nie przynosił.
Anna mówi, że nie był całkiem wojskowy. Był dobry i ciepły, ale nie wylewny. Dlatego musiała nauczyć go przytulać i mówić: „kocham”.
– Nie umiał. – Uśmiecha się. – Ale się nauczył. Całował dzieci i mówił „kocham” na dobranoc. Czasami zaglądałam za nim, jak wchodził do ich pokoju. Odwracał się i kiedy widział, że ja tam stoję i patrzę, to był taki zawstydzony.
Zdarzało się, że krzyknął, tak po wojskowemu, a wtedy Anna mówiła: „Wyjdź i wejdź do domu jeszcze raz”. Najpierw się irytował, a potem wychodził i wchodził znowu. Wtedy ona krzyczała. Śmieje się, kiedy to opowiada. A ja próbuję sobie to wyobrazić, tę scenę i też się śmieję, choć wtedy im obojgu nie musiało być wcale do śmiechu.
– Wtedy widział, jak to jest – mówi Anna. – I tak uczyliśmy się siebie nawzajem. Ja od niego, on ode mnie. Byłam bardzo młoda, kiedy poznałam Andrzeja – opowiada. – Miałam osiemnaście lat. On był o pięć lat ode mnie starszy. Poznaliśmy się w dyskotece w Lesięcinie. Andrzej przywiózł swojego brata do dziewczyny z wioski. Poprosił do tańca moją koleżankę, ale ona nie chciała, potem drugą, ale ona też nie chciała, a potem poprosił mnie – śmieje się. – I tak już zostało.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Śmierć warta zachodu. Publikację kupicie w popularnych księgarniach internetowych: