W Shaker Heights, spokojnym, postępowym miasteczku na obrzeżach Cleveland, wszystko zostało zaplanowane – począwszy od rozkładu krętych dróg, przez kolory domów, na pełnych sukcesów życiu jego mieszkańców kończąc. A nikt nie uosabia lepiej ducha tego miejsca niż Elena Richardson, która uważa, że najważniejsze jest trzymanie się zasad.
Mia Warren – enigmatyczna artystka i samotna matka – wchodzi w ten zamknięty, idylliczny świat wraz ze swoją nastoletnią córką Pearl i wynajmuje od Richardsonów dom. Ich życie, tak odmienne od życia gospodarzy, zaczyna się z nim zlewać i burzyć starannie zbudowane rusztowanie podtrzymujące ich światopogląd.
Gdy przyjaciele Richardsonów chcą zaadoptować dziecko o chińskich korzeniach, wybucha wojna o prawa do opieki, która dzieli całe miasteczko i stawia Mię i Elenę po dwóch różnych stronach barykady. Nieufna wobec Mii i jej motywów, Elena jest zdeterminowana, by odkryć sekrety z jej przeszłości. Za swoją obsesję przyjdzie jej zapłacić nieoczekiwaną i druzgocącą cenę.
Małe ogniska to powieść, która zgłębia wagę tajemnic, naturę sztuki i tożsamości oraz niemal zwierzęcą siłę matczynej miłości, jak również niebezpieczeństwa czyhające za przekonaniem, że trzymanie się zasad może nas obronić przed katastrofą. Na jej podstawie powstał serial Małe ogniska, który oglądać możemy w Amazon Prime Video. Do lektury powieści zaprasza Wydawnictwo Papierowy Księżyc. Dziś w naszym serwisie prezentujemy premierowy fragment książki:
1
Tamtego lata wszyscy w Shaker Heights mówili o tym, jak Isabelle, najmłodsza córka Richardsonów, w końcu zbzikowała i spaliła dom. Przez całą wiosnę plotkowano o małej Mirabelle McCullough lub – w zależności od tego, po której stało się stronie – o May Ling Chow, ale dopiero teraz pojawiło się coś, co wzbudziło prawdziwą sensację. Pewnej majowej soboty, tuż po południu, zakupowicze pchający swe wózki w supermarkecie Heinen’s usłyszeli, jak wozy strażackie zaczynają zawodzić, a następnie pędzą w kierunku sadzawki dla kaczek. Kwadrans po dwunastej wzdłuż Parkland Drive parkowały już cztery, tworząc dość chaotyczną czerwoną linię, a każda z sześciu sypialni domu Richardsonów stała w płomieniach. Wszyscy w promieniu pół mili mogli zobaczyć dym unoszący się nad drzewami niczym gęsta, czarna chmura burzowa. Później ludzie powiedzą, że sygnały ostrzegawcze dawało się dostrzec już wcześniej, że Izzy była małą świruską, że z Richardsonami zawsze było coś nie tak, że tamtego ranka, gdy tylko usłyszeli syreny, wiedzieli, że stało się coś strasznego. Do tego czasu oczywiście Izzy zdążyła już dawno zniknąć, nie pozostawiając za sobą nikogo, kto by jej bronił, a ludzie mogli mówić, co im się żywnie podobało, i tak też robili. Jednak gdy przybyły wozy strażackie, i jeszcze dość długo potem, sąsiedzi nie wiedzieli, co się dzieje. Tłoczyli się tak blisko prowizorycznej barykady – radiowozu zaparkowanego na ukos kilkaset jardów od domu – jak tylko mogli, obserwując, jak strażacy – z posępnymi minami ludzi, którzy potrafią rozpoznać przegraną sprawę – rozwijają węże. Po drugiej stronie ulicy, na sadzawce, gęsi zanurzały głowy pod wodę w poszukiwaniu wodorostów, zupełnie nieporuszone całym tym zamieszaniem.
Pani Richardson stała na trawniku przy ulicy, ściskając przy szyi poły bladoniebieskiego szlafroka. Chociaż było już po południu, ona wciąż spała, gdy zabrzmiały czujniki dymu. Późno się położyła i postanowiła w końcu się wyspać, tłumacząc sobie, że zasłużyła na to po dość ciężkim dniu. Poprzedniej nocy obserwowała z okna na piętrze, jak pod dom wreszcie podjechał samochód. Podjazd był długi i półkolisty, w kształcie podkowy mocno wygiętej od krawężnika po drzwi wejściowe i z powrotem, tak że do ulicy było dobrych kilkaset jardów, zbyt daleko, żeby mogła cokolwiek wyraźnie zobaczyć. Poza tym o ósmej wieczorem nawet w maju było już prawie ciemno. Ale w blasku przednich świateł udało jej się rozpoznać małego, jasnobrązowego volkswagena swojej lokatorki, Mii. Drzwi od strony pasażera otworzyły się i ze środka wyłoniła się szczupła sylwetka. Była to nastoletnia córka Mii, Pearl. Światło rozjaśniło wnętrze samochodu niczym teatrzyk cieni, ale kabina była wypełniona torbami aż po sufit i pani Richardson ledwie zdołała dostrzec niewyraźny zarys głowy Mii, z niechlujnym kokiem przycupniętym na samym czubku. Pearl pochyliła się nad skrzynką na listy, zaś pani Richardson wyobraziła sobie nikłe zgrzytnięcie towarzyszące otwieraniu, a potem zamykaniu skrzynki. Następnie Pearl wskoczyła z powrotem do samochodu i zatrzasnęła drzwi. Światła stopu błysnęły czerwienią, potem zgasły i samochód odjechał z warkotem w gęstniejącą noc. Z ogromną ulgą pani Richardson zeszła do skrzynki na listy i znalazła w niej pęk kluczy na prostym kółku, bez żadnego listu. Planowała podejść rankiem do domu na wynajem na Winslow Road i sprawdzić swoje przypuszczenia, ale przed chwilą się dowiedziała, że lokatorek tam nie będzie.
To właśnie ze względu na to pozwoliła sobie pospać dłużej, a teraz było już wpół do pierwszej, ona zaś stała na trawniku przed domem w szlafroku i tenisówkach syna, Tripa, patrząc, jak z jej domu zostają zgliszcza. Gdy obudził ją przeszywający jazgot czujnika dymu, zaczęła biegać po domu, szukając Tripa, Lexie i Moody’ego. Uderzyło ją to, że nie szuka Izzy, jakby od początku wiedziała, że to ona jest wszystkiemu winna. Sypialnie były puste, jeśli nie liczyć zapachu benzyny i małych, trzeszczących ognisk rozpalonych dokładnie na środku każdego łóżka, jakby rozbił tam obóz jakiś obłąkany skaut. Zanim sprawdziła salon, bawialnię i pokój rekreacyjny, dym zaczął się już rozprzestrzeniać, więc wybiegła w końcu na zewnątrz, by usłyszeć zbliżające się wycie syren, zaalarmowanych przez czujniki przeciwpożarowe. Na podjeździe zauważyła, że nie ma ani jeepa Tripa, ani explorera Lexie, ani roweru Moody’ego, ani nawet sedana jej męża. W sobotnie poranki zazwyczaj jeździł do biura, żeby podgonić robotę. Ktoś będzie musiał zadzwonić do niego do pracy. Wtedy przypomniała sobie, że – dzięki Bogu Lexie została na noc u Sereny Wong. Zaczęła się zastanawiać, dokąd poszła Izzy, gdzie są jej synowie i jak ich znaleźć, żeby powiedzieć, co się stało.
Wbrew obawom pani Richardson zdążono ugasić pożar, zanim dom doszczętnie spłonął. Co prawda szyby wyleciały z okien, ale pozostał ceglany szkielet domu, mokry, poczerniały i parujący, oraz większość dachu, z ciemnymi łupkowymi dachówkami połyskującymi wilgocią niczym rybie łuski. Richardsonom nie pozwolono wchodzić do środka przez kilka następnych dni, dopóki inżynierowie pożarnictwa nie sprawdzą każdej belki nośnej, która pozostała cała, ale nawet z trawnika – najmniej oddalonego od domu miejsca, do którego pozwalała im podejść żółta taśma z napisem: „UWAGA” – mogli dojrzeć, że nie zostało tam zbyt wiele rzeczy, które można by ocalić.
– Jezu Chryste – powiedziała Lexie.
Przycupnęła na dachu swojego samochodu, który zaparkowała po przeciwnej stronie ulicy, na trawniku okalającym sadzawkę dla kaczek. Ona i Serena wciąż spały, przytulone do siebie plecami w wielkim łóżku Sereny, gdy tuż po pierwszej doktor Wong potrząsnęła ją za ramię i wyszeptała:
– Lexie. Lexie, kochanie. Obudź się. Właśnie dzwoniła twoja mama.
Poszły spać po drugiej nad ranem, bo do późna rozmawiały – podobnie jak przez całą wiosnę – o małej Mirabelle McCullough, kłócąc się o to, czy sędzia wydał dobry wyrok czy nie, czy to jej nowi rodzice powinni mieć prawo do opieki nad nią, czy też powinna zostać oddana biologicznej matce.
– Na Boga, Mirabelle McCullough to nawet nie jest jej prawdziwe nazwisko – powiedziała Serena, zanim zapadło posępne, pełne zakłopotania milczenie, tuż przed tym jak obie zasnęły.
A teraz Lexie obserwowała, jak kłęby dymu unoszą się z okna jej sypialni, tego na froncie, wychodzącego na trawnik, i myślała o wszystkich rzeczach, które były w środku i przepadły. O wszystkich T-shirtach w komodzie, każdej parze jeansów w szafie. O wszystkich liścikach, które Serena pisała do niej od szóstej klasy, wciąż zwiniętych w kulki, które trzymała w pudełku po butach pod łóżkiem; o samym łóżku, prześcieradle i kołdrze zwęglonych na popiół. O schnącym na toaletce bukieciku z róż, który jej chłopak Brian dał jej na zjeździe absolwentów, a którego rubinowe niegdyś płatki ściemniały, nabierając koloru zakrzepłej krwi. Zostały tylko popioły. Nagle zdała sobie sprawę, że biorąc pod uwagę zapas ubrań, jaki zabrała do Sereny, i tak może mówić o szczęściu w porównaniu do reszty rodziny. Na tylnym siedzeniu auta leżała torba sportowa, a w niej znajdowały się para jeansów, szczoteczka do zębów, piżama. Spojrzała na braci, na matkę wciąż stojącą na trawniku w szlafroku i pomyślała, że nie mają dosłownie nic poza ubraniami na sobie. „Dosłownie” było jednym z ulubionych słów Lexie – używała go nawet wtedy, gdy sytuacja była daleka od dosłowności. Teraz przynajmniej okazało się to mniej więcej prawdą. Siedzący obok niej Trip z roztargnieniem przeczesał włosy ręką. Słońce stało już wysoko, a pot pozlepiał mu włosy tak, że sterczały zawadiacko. Grał w kosza w centrum kultury, gdy usłyszał wycie syren, ale nic mu nie zaświtało w głowie. (Tego ranka był czymś szczególnie zaabsorbowany, ale tak naprawdę i tak nie pokojarzyłby faktów). O pierwszej, kiedy wszyscy zgłodnieli i stwierdzili, że na dziś koniec, pojechał do domu. Z typową dla siebie spostrzegawczością nawet przy otwartych oknach nie zauważył wielkiej chmury dymu płynącej w jego kierunku. Zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak, dopiero gdy się okazało, że wjazd w jego ulicę blokuje radiowóz. Po dziesięciu minutach wyjaśnień pozwolono mu w końcu zaparkować jeepa naprzeciwko domu, po drugiej stronie ulicy, gdzie czekali już Lexie i Moody. We troje usiedli na dachu samochodu, w takiej kolejności, w jakiej ustawiali się, pozując do rodzinnych portretów, które kiedyś wisiały na schodach, a z których teraz pozostał już tylko popiół. Lexie, Trip i Moody: uczniowie kolejno ostatniej, przedostatniej i drugiej klasy liceum. Przed sobą czuli pustkę, jaką pozostawiła po sobie Izzy – uczennica pierwszej klasy, czarna owca, wielka niewiadoma. Wszyscy jednak wciąż byli przekonani, że ta pustka będzie tylko tymczasowa.
– Co ona sobie myślała? – wymamrotał Moody.
– Nawet ona zdaje sobie sprawę, że posunęła się za daleko, i dlatego uciekła – powiedziała Lexie. – Jak wróci, mama ją zabije.
– Gdzie my będziemy mieszkać? – spytał Trip.
Nastała chwila ciszy, podczas której kontemplowali swoją sytuację.
– Pojedziemy do hotelu albo gdzieś – powiedziała w końcu Lexie. – Tak chyba zrobiła rodzina Josha Trammella.
Wszyscy znali tę historię: kilka lat wcześniej Josh Trammel, uczeń drugiej klasy liceum, zasnął z zapaloną świecą i spalił dom rodziców. Stara wieść niosła, że wcale nie była to świeczka, tylko joint, ale dom spłonął doszczętnie, więc nie dało się tego sprawdzić, a Josh utrzymywał swoją wersję o świeczce. Wszyscy wciąż myśleli o nim jako o tym durnym pakerze, który puścił chałupę z dymem, choć zdarzyło się to wiele lat temu, a Josh niedawno skończył z wyróżnieniem studia na Uniwersytecie Stanowym Ohio. Oczywiście od teraz pożar wzniecony przez Josha Trammela przestanie być najsłynniejszym pożarem w Shaker Heights.
– Jeden pokój? Dla nas wszystkich?
– No to dwa pokoje. Albo może zatrzymamy się w apartamencie prezydenckim. Nie wiem – Lexie zabębniła palcami w kolano. Chciało jej się palić, ale po tym co się przed chwilą wydarzyło, nie odważyła się wyciągnąć papierosa na oczach matki i dziesięciu strażaków. – Mama i tata coś wymyślą. Poza tym dostaniemy kasę z ubezpieczenia. – Choć miała ledwie mgliste pojęcie, jak działają ubezpieczenia, ten scenariusz wydawał jej się prawdopodobny. W każdym razie to problem starych, nie ich.
Ostatni strażacy wychodzili z domu, ściągając maski z twarzy. Większość dymu zdążyła się już rozwiać, ale w powietrzu wciąż wisiała swego rodzaju duchota, jak w łazience po długim, gorącym prysznicu. Dach samochodu zaczynał robić się gorący. Trip spuścił nogi wzdłuż przedniej szyby, trącając wycieraczki czubkiem japonek. Zaczął się śmiać.
– Co cię tak śmieszy? – spytała Lexie.
– Właśnie sobie wyobraziłem, jak Izzy biega po całym domu, zapalając zapałki. Wariatka.
Moody postukał palcem w bagażnik dachowy.
– Czemu wszyscy są pewni, że to ona?
– No daj spokój. – Trip zeskoczył z samochodu. – Bo to Izzy. Poza tym cała nasza trójka jest tutaj. Mama też tu jest. Tata w drodze. Kogo brakuje?
– No tak, Izzy tu nie ma. Ale czy tylko ona może być odpowiedzialna?
– Odpowiedzialna? – wtrąciła Lexie. – Izzy?
– Tata był w pracy – odparł Trip. – Lexie była u Sereny. Ja byłem w Sussex, grałem w kosza. A ty?
Moody zawahał się przez chwilę:
– Jechałem do biblioteki.
– No właśnie. Już łapiesz? – Dla Tripa odpowiedź była oczywista. – Były tutaj tylko mama i Izzy, a mama spała.
– Może doszło do jakiegoś zwarcia w instalacji albo ktoś zostawił włączoną kuchenkę?
– Strażacy mówili, że wszędzie były małe ogniska – powiedziała Lexie. – Liczne miejsca zapłonu. Możliwe użycie przyspieszacza. To nie wypadek.
– Wszyscy wiemy, że zawsze była psychiczna. – Trip oparł się plecami o drzwi samochodu.
– Wszyscy się jej ciągle czepiacie – powiedział Moody. Może dlatego się tak zachowuje.
Po drugiej stronie ulicy strażacy zaczęli zwijać węże. Troje dzieci Richardsonów patrzyło, jak odkładają swoje siekiery i ściągają przydymione żółte kurtki.
– Ktoś powinien tam iść i zostać z mamą – powiedziała Lexie, ale nikt się nie ruszył.
Po chwili Trip powiedział:
– Jak mama z tatą znajdą Iz, zamkną ją u czubków na resztę życia.
Nikt nie pomyślał o niedawnej wyprowadzce Mii i Pearl z domu przy Winslow Road. Patrząc, jak komendant straży skrupulatnie wszystko notuje, pani Richardson zupełnie zapomniała o swoich byłych lokatorkach. Nic jeszcze nie powiedziała ani dzieciom, ani mężowi. Moody odkrył ich nieobecność dopiero rano i wciąż nie wiedział, co o tym myśleć. Daleko w dole Parkland Drive pojawiła się niebieska kropka – BMW ojca zbliżało się w stronę domu.
– A skąd pewność, że ją znajdą? – zapytał Moody.
Książkę Małe ogniska kupicie w popularnych księgarniach internetowych: