Znana fotografka, Jessie Ryder, patrzyła na świat przez obiektyw, zawsze z dystansem. Nigdzie nie potrafiła zagrzać miejsca. Żyła z dnia na dzień, w nieustannej podróży, często zmieniała kochanków, nie pragnęła stabilizacji. Nie potrafiła jednak uciec od bolesnych wspomnień o wydarzeniach sprzed szesnastu lat. Wtedy oddała nowo narodzoną córkę Lilę do adopcji…
Jej pozornie idealny świat runął, gdy dowiedziała się, że niedługo straci wzrok. Postanowiła naprawić błędy z przeszłości i chociaż raz zobaczyć córkę, nie licząc się z uczuciami adopcyjnej matki Lili… swojej siostry, Luz.
Spotkanie po latach jest traumatycznym przeżyciem. Wychodzą na jaw skrywane długo tajemnice, a prawda okazuje się bolesna. Jednak dla wszystkich jest to oczyszczające doświadczenie. Jessie dzięki najbliższym poznaje, czym są miłość, lojalność i bliskość. Niestety, ciemność zbliża się nieubłaganie.
Tak poruszającą historię opisuje Susan Wiggs w swej powieści Zanim nadejdzie ciemność. Książka trafiła właśnie do księgarń, a my publikujemy poruszający fragment, opisujący spotkanie sióstr po latach:
Luz zamarła przy poręczy niczym słup soli. Nawet w dżinsach z obciętymi nogawkami i wyblakłym od chloru T-shircie wyglądała wspaniale.
– Jess... – szepnęła. Nie zdążyła dokończyć, zeskoczyła ze schodów i rzuciła się biegiem przez podwórko. – Mój Boże, Jess.
Zbliżały się do siebie z wyciągniętymi ramionami, pokonując czas, odległość i straszne słowa, które kiedyś padły. Kiedy się objęły, ogrom emocji odebrał Jessie oddech. Powstrzymując łzy, zrobiła krok w tył. Luz. Jej siostra Luz. Przez te wszystkie lata jej uroda nieco zbladła. Na twarzy pojawiły się delikatny ślady trosk i zmęczenia, rude włosy nie miały już tak intensywnego koloru jak dawniej. Urodziła troje dzieci, co też zostawiło swój ślad. Była nieco tęższa niż ta młoda Luz, której obraz Jessie nosiła w umyśle.
– Niespodzianka! – zawołała z udawaną lekkością. – Powinnam była zadzwonić – dodała szybko, widząc w oczach siostry błysk niepokoju.
– Daj spokój! – zaprotestowała Luz. – To zresztą w twoim stylu.
Naprawdę? – pomyślała Jessie. Co my dziś wiemy o sobie? Utrzymywały sporadyczny kontakt telefoniczny i mailowy, ale to za mało, żeby być naprawdę blisko. Przyglądała się twarzy siostry, widząc w niej dziwnie zniekształcone odbicie siebie samej. Miały ten sam kolor włosów, kilka bladych piegów na nosie, a oczy, jak mawiała mama, barwy szkockiej murawy.
Kątem oka zauważyła, że ktoś wyszedł na ganek – wysoka, szczupła dziewczyna w szortach i czarnej koszulce na ramiączka, z burzą rudych włosów, przyglądała się jej ciekawie.
Jessie nie mogła oderwać od niej wzroku. Czy ta nieśmiała kobieta, niemal dorównująca jej wzrostem, była jej córką, jej maleństwem?
Zerknęła na Luz, która też była spięta, ale delikatnie popchnęła Jessie do przodu.
– Niespodzianka – mruknęła Luz, naśladując beztroski ton siostry.
– Ale panna! – zawołała Jessie. A potem dodała z ironią, którą tylko ona zrozumiała: - Jesteś taka piękna, że aż nie mogę na ciebie patrzeć! – Rozłożyła szeroko ramiona.
Dziewczynka patrzyła na nią, stojąc bez ruchu. Jessie zamarła i powoli opuściła ręce. Wyczuła, bo nie mogła widzieć, że Luz daje Lili sygnał, jakiś znak w języku zrozumiałym jedynie dla matek i córek.
– Mhm, cześć. – Lila odezwała się głosem znanym z rzadkich rozmów przez telefon. Uśmiechnęła się nieśmiało, była nieufna jak biegacz, który spotyka na swojej drodze dużego, nieznanego psa.
Sama do tego doprowadziłaś, powiedziała do siebie Jessie, czując ukłucie bólu. To twoje dzieło. Nadal stała nieruchomo. Sytuacja robiła się coraz bardziej niezręczna, ale na ułamek sekundy nim stała się nie do zniesienia, Lila podeszła do Jessie i objęła ją sztywno. Jessie nie mogła się już powstrzymać, przygarnęła dziewczynkę do siebie z całych sił.
– Przytul mnie, Lila – powiedziała przez łzy, których bała się pokazać. – Przytul mnie mocno.
Poczuła, jak szczupłe ramiona zaciskają się na niej. Poczuła cytrynowy zapach włosów Lili, młodzieńczą świeżość skóry, ciepły oddech. Po raz pierwszy w życiu obejmowała swoją córkę. Uświadomiła sobie, że ma zamknięte oczy. Dziwne. Kiedy jest się tak blisko drugiej osoby, nie można jej zobaczyć, ale inne zmysły wystarczają aż nadto.
Otworzyła powieki i zobaczyła, że Luz je obserwuje. Odsunęła się w tył. Cudownie piegowate policzki Lili pokrywał ciemniejszy rumieniec. Jessie patrzyła na nią z zachwytem, niczym w czarodziejskie lustro wymazujące wszystkie trudne chwile i nieprzespane noce, wszystkie błędy i potknięcia przeszłości.
– Mamusiu, kim jest ta pani? – Dziecięcy głos rozbił magię tej chwili.
Jessie odwróciła się w kierunku chłopca z potarganymi włosami. Niechętnie oderwała się od Lili, ale nie chciała też urządzać żadnej sceny.
– Kim jest ta pani? – Chwyciła chłopca na ręce i podniosła wysoko. – Jestem twoją ciocią. – Zakręciła nim w kółko, aż chłopiec zaczął krzyczeć z radości. – A za to ja wiem, kim ty jesteś. Jesteś krasnoludkiem.
– A wcale że nie!
– Jesteś Scottie, masz cztery lata i psa, który nazywa się Bóbr.
Chłopczyk pokiwał energicznie głową. Jessie postawiła go na ziemi i zwróciła się do dwóch chłopców przyglądających się jej uważnie z ganku.
– Twój brat Wyatt ma jedenaście lat, a Owen pięć. Owen lubi jeść wszystko z keczupem.
Wyatt szturchnął łokciem Owena, który patrzył na nią w bezbrzeżnym zdumieniu, nie zdając sobie sprawy, że zdradziła go czerwono-pomarańczowa plama na koszulce.
– A co Lila lubi jeść? – zapytał Scottie, spodziewając się kolejnych czarów.
Jessie uśmiechnęła się w jej kierunku.
– Na co tylko przyjdzie jej cholerna ochota.
Chłopcy wytrzeszczyli oczy, a po chwili parsknęli śmiechem. Scottie odezwał się pierwszy.
– Mamo, ona powiedziała...
– Powiedziałam, że muszę się czegoś napić, bo umieram z pragnienia – przerwała mu Jessie.
Czwórka dzieci wbiegła z hałasem do domu. Luz podeszła do siostry i przytuliła ją raz jeszcze.
– Wciąż nie mogę uwierzyć, że tu jesteś – powiedziała ze łzami w oczach. – Dzieci myślą, że jesteś jakąś Mary Poppins. Chodź do środka. Muszę poszukać przepisu na tłuste cielę.1
Jessie zrozumiała subtelną aluzję.
– Jestem wegetarianką.
– I na granicy Teksasu nie uznali cię za zboczoną?
Weszły do domu. Panował tu zupełnie nieznany Jessie chaos rodzinnego życia. Z różnych pomieszczeń dochodziły odgłosy telewizora, radia i odtwarzacza płyt. Na podłodze w salonie leżała siatka do kometki, rolki, szkolne podręczniki i mnóstwo nierozpoznawalnych małych zabawek z plastiku. W powietrzu unosił się zapach sosu do spaghetti.
– Wyburzyliśmy ścianę i zrobiliśmy jeden wielki pokój – wyjaśniła Luz, podając siostrze wielki kubek mrożonej herbaty. – Nie mogę uwierzyć, że przyjechałaś.
– I od razu trafiłam na kolację.
– Robię makaron. Jesteś głodna?
– I to jak!
– W takim razie zabieram się do roboty. Możesz mi towarzyszyć.
Luz zaprowadziła ją do kuchni i podsunęła wysoki stołek. Wprawnym ruchem zawiązała sobie w pasie fartuch niczym kowboj przypinający pas z rewolwerem. Jezu, moja siostra nosi fartuch! – pomyślała Jessie.
– A co tam u Simona? - Luz jak zwykle waliła prosto z mostu.
Jessie zawahała się. Co u Simona? Znała go od szesnastu lat, ale tak naprawdę nigdy nie mieli wspólnego życia. Był jej nauczycielem, mentorem, kochankiem, jednak oboje zajmowali się głównie swoimi sprawami. Przez te lata bardziej bywali ze sobą niż byli razem. A w zeszłym roku, gdy dowiedziała się o tym, co jej jest, postanowiła sprawdzić siłę ich związku. Ten egzamin oblali oboje.
Ale to było zbyt skomplikowane.
– Rzucił mnie – powiedziała krótko.
– Jaki Simon? – spytała Lila.
– Taki jeden sk... – Jessie zająknęła się, widząc minę siostry. – Znaczy palant. Pracowaliśmy razem. Do zeszłego tygodnia był moim koch... znaczy chłopakiem. – Jak się nie ma ślubu, to nie można się rozwieść. A faceci nie umieją zrywać. Simon coś jąkał i mamrotał o nowym projekcie w Himalajach, aż wreszcie musiała mu powiedzieć: „Daj spokój, oboje wiemy, że potrafisz być skurwielem”.
– Przykro mi. – Luz poklepała ją po ramieniu. – Co za głupiec.
Tak naprawdę nie przejęła się rozstaniem z Simonem. Musiała jedynie znaleźć sobie jakieś spokojne miejsce, w którym mogłaby odzyskać zdrowie. Ale ten dom nie był spokojnym miejsce, a ona już nigdy nie wyzdrowieje.
– Lila, mogłabyś nakryć do stołu? – To wcale nie zabrzmiało jak pytanie. – I przynieś z werandy składane krzesło.
Lila wstała z wojowniczą miną, której nawet nie próbowała ukryć. Z głośnym trzaskiem otworzyła drzwi na werandę, przyniosła krzesło i postawiła je przy długim stole.
Lila. Jessie wyśpiewywała sobie to imię podczas niezliczonych bezsennych nocy, myśląc, zastanawiając się, marząc... Lila. Dwa westchnienia, dwa dźwięki kojące niczym wiosenny wiatr. Kilka tygodni potem, jak Jessie wyszła ze szpitala, Luz przysłała jej zdjęcie noworodka z czerwoną buzią, podobnego do setek innych dzieci. Na odwrocie napisała: „Daliśmy jej na imię Lila Jane na cześć dwóch pielęgniarek z oddziału dla wcześniaków, które nam tak bardzo pomogły.”
To prawda. Lila zawdzięczała życie im, a nie jej. Jessie po prostu wyjechała, nie oglądając się za siebie. Jedynie ból przepełnionych piersi, a potem świadomość, że to mleko nie było nikomu potrzebne, boleśnie przypominały jej, z czego zrezygnowała. Wpatrywała się w to zdjęcie całymi godzinami, w udręce tęsknoty, żałując, że nie może wziąć swojej córki na ręce, nie widzi jej pierwszego uśmiechu, pierwszego ząbka, pierwszego kroku. Ale to by tylko pogłębiło jej ból. Wiele razy w ciągu tych pierwszych dni jedynie fizyczna odległość i brak pieniędzy powstrzymały ją przed popełnieniem jakiegoś głupstwa.
Luz rozdzieliła pomiędzy chłopców zadania. Wyatt kroił chleb, Scottie składał serwetki, a Owen poszedł zawołać ojca na kolację.
Lila musiała czuć na sobie pełne zachwytu i bólu spojrzenie Jessie. Patrząc na sosnowy stół zastawiony wyszczerbionymi talerzami i niepasującymi do siebie sztućcami, powiedziała:
– To nie jest moje życie.
Jessie roześmiała się. Tak, to jest twoje życie, pomyślała. Takie właśnie ci dałam. I chciałabym od ciebie usłyszeć, że się nie pomyliłam.
Chwilę później na ganku rozległo się tupanie.
– Uwaga, obcy! Uwaga, obcy! – Owen mówił to monotonnym głosem niczym robot. Siedział na ramionach ojca i musiał pochylić się, kiedy wchodzili przez drzwi.
– Ian! – Jessie ruszyła w jego kierunku. Gdy postawił syna na podłodze, objęła go z pewnym zakłopotaniem.
Uśmiechnął się do niej szeroko. Należał do mężczyzn, którzy zachowują chłopięcy wygląd także po czterdziestce. W wieku sześćdziesięciu lat też pewnie będzie nosił T-shirty z nadrukiem i levisy tak jak na studiach. Miał te same niebieskie oczy, te same duże, delikatne dłonie.
Jessie poczuła dreszcz niepokoju. Oczywiście decydując się na tę podróż, zdawała sobie sprawę, że będzie musiała go spotkać. Ale okazało się, że nie jest przygotowana na widok jego szczupłej sylwetki, gęstych włosów opadających na oczy, szerokich ramion i promiennego uśmiechu.
– Cześć, ślicznotko! – zawołał. – Kopę lat!
– Świetnie wyglądasz. – Nie umiałaby nazwać swoich emocji. Ze względu na Luz zrezygnowali z dawnej wrogości i odnosili się do siebie z uprzejmą poufałością.
– Pewnie cały śmierdzę dwóch godzinach pracy w ogrodzie. – Podszedł do stojącej przy kuchni Luz i pocałował ją w kark. – Surowa z pani kierowniczka, pani Benning. – Chwycił Scottiego pod pachę i poszedł się umyć.
Kolacja przypominała trochę posiłek w pensjonacie: makaron, sos pomidorowy z pulpetami, przygotowany naprędce sos bezmięsny ze słoika, sałatka, chleb. Luz wyglądała na zdenerwowaną, ale sprawnie przestawiała i podawała szklanki z mlekiem i talerze ze spaghetti. Jessie czuła się jak główne danie, bo dzieci zarzucały ją pytaniami.
– Naprawdę mama to twoja siostra?
– Tak, o trzy lata starsza.
– Mama mówiła, że jesteś sławną fotografką. Jesteś sławna?
– Mama przesadza. Drukują moje zdjęcia w różnych pismach, ale mnie nikt nie zna. Zdjęcia nie są po to, żeby dać sławę fotografowi.
– A dlaczego tak dziwnie mówisz? – Owen przesuwał widelcem listki sałaty.
– Od piętnastu lat mieszkam w Nowej Zelandii – odpowiedziała Jessie. – Pewnie złapałam tamten akcent.
– A dlaczego w Nowej Zelandii? – dopytywała się Lila. – Jak się tam znalazłaś?
– To długa historia – wtrąciła Luz. – Może lepiej...
– Tak naprawdę... – Jessie poczuła nieprzyjemne drgnienie dawnego napięcia. – Tak naprawdę wyjechałam dzięki swojej siostrze. – Popatrzyła na Luz. – Zawsze była wielkoduszna. Miałyśmy skończyć studia w tym samym czasie, ale pieniędzy starczyło na ostatni rok tylko dla jednej. Luz uparła się, że to ona rzuci studia i pójdzie do pracy.
– Miałaś lepsze stopnie i lepsze perspektywy, dostałaś propozycję pracy za granicą – przypomniała jej Luz.
– Mam nadzieję, że jesteś taką dobrą siostrą jak Luz – powiedziała Jessie do Lili.
– Nie mam lepszej siostry – potwierdził Scottie stanowczo.
Lila zmierzwiła mu włosy.
– Nie masz innej siostry.
Chwila napięcia minęła. Jessie odsunęła się od stołu.
– Przywiozłam prezenty – obwieściła z psotnym uśmiechem.
– Prezenty! – Chłopcy wyrzucili ręce w górę. A widząc przyzwalające skinienie Luz, pobiegli za Jessie na podwórko.
Mimo przedwyjazdowego pośpiechu Jessie znalazła czas na zakupy dla rodziny. Model maoryskiej łódki dla Scottiego, groźna maska dla Owena i wojenna łódź Maorysów dla Wyatta. Dla Iana kupiła korek do wina z owocem kiwi, a dla Lili komplet spinek do włosów z muszli paua. Na koniec wręczyła Luz rzeźbiony wisiorek z jadeitu.
– To koru – wyjaśniła. – Paproć, która rośnie w Nowej Zelandii. Jest symbolem narodzin, śmierci i odrodzenia. Wyraża wieczne życie i reinkarnację.
– Czyli właściwie wszystko.
– Właśnie.
Luz przechyliła się ze śmiechem i objęła siostrę.
– Byłaś w tylu fantastycznych miejscach.
– Twój dom też jest fantastyczny. Podoba mi się, co w nim zrobiłaś.
Zadzwonił telefon, ale nikt się nie ruszył.
– Nie odbieramy podczas kolacji – wyjaśniła Luz, widząc pytające spojrzenie Jessie.
– Ale jest już po kolacji! – zaprotestowała Lila.
– Będzie, jak sprzątniemy ze stołu. – Luz zignorowała jadowite spojrzenie córki.
Włączyła się automatyczna sekretarka, a zaraz potem rozległ się młody, męski głos. Lila znów się zaczerwieniła.
– Ona się zakochała. Kocha Heatha Walkera – obwieścił Wyatt. – A potem razem z dwoma braćmi zaczął skandować: - Zakochana para, zakochana para.
Lila rzuciła swoją serwetkę na stół i pobiegła na górę. Wyatt i Owen szturchnęli się łokciami, parsknęli śmiechem, ale zamilkli pod wpływem surowego wzroku Iana. Scottie niezrażony ciągnął dalej:
– Najpierw miłość, potem ślub, potem bachory aż po grób.
Luz spojrzała ponad stołem na Jessie.
– Witaj w domu.
Jessie odpowiedziała jej smutnym uśmiechem.
W ramach kary za dokuczanie siostrze chłopcy mieli nie dostać deseru.
– To znaczy że mama w ogóle nie zrobiła deseru – mruknął Wyatt, czym zarobił sobie na dodatkowy przydział prac domowych.
Chłopcy zostali odesłani do łazienki na wieczorną kąpiel, a Ian poszedł przygotować dla Jessie jedną z chatek.
– Nie ma to jak miła rodzinna kolacja. – Luz zdjęła szlafrok i przewiesiła go przez oparcie krzesła. Wzięła butelkę czerwonego wina i dwa kieliszki i ruszyła z nimi na werandę. – Czas na merlota! – obwieściła, naśladując starą reklamę.
Usiadły na drewnianych krzesłach. Luz rozlała wino i uniosła swój kieliszek.
– Cieszę się, że wróciłaś.
Powoli piły cierpki trunek. Na horyzoncie po drugiej stronie jeziora zachodzące słońce zostawiło po sobie jedynie cienką linię ognia. Taflę wody w kolorze zgaszonego złota pokrywały kołyszące się atramentowe kreski.
– Dzwoniłaś już do mamy? – spytała Luz.
– Jeszcze nie. – Ich matka mieszkała w Scottsdale z mężem numer cztery. Jak on ma na imię? Stan? Nie, Stu. Stuart Burns. Jessie nigdy go nie poznała. Celowo nie zaprzyjaźniała się ze swoimi ojczymami, bo każdy z nich dość szybko znikał. Jednak Stu złamał tę regułę.
Przez chwilę siedziały w milczeniu. Tyle miały sobie do powiedzenia, że nie mówiły nic, wsłuchując się w odgłosy wieczoru: plusk wody uderzającej o brzeg, nawoływania jakiegoś ptaka, szum wiatru wśród klonów rosnących po południowej stronie jeziora.
Luz podciągnęła kolana pod brodę. Miała bose, opalone stopy, na jednej paznokcie były pomalowane na różowy kolor. Miało się wrażenie, że ciągle czegoś nie kończyła – swoich projektów, malowania paznokci, sadzenia kwiatów w ogrodzie. Jakby na tym polegało jej życie. Nie skończyła studiów, żeby wyjść za mąż i zaadoptować Lilę. Jessie zastanawiała się, czy rzeczywiście Luz żyła na pół gwizdka, czy może nie kończyła różnych rzeczy, bo pojawiało się coś ważniejszego.
Pod dom stojący na szerokim wzgórzu jakieś pół kilometra od nich podjechał samochód. Jessie pomyślała, że takim samym autem jechał mężczyzna, który wskazał jej drogę.
– Znasz swojego sąsiada? – spytała, nie tyle zainteresowana jego osobą, co chcąc przerwać milczenie.
– Nie za bardzo. Zdaje się, że ma półtoraroczną córkę. Podobno był pilotem na Alasce, ale przeniósł się tu, gdy żona mu zmarła albo go opuściła, tego nie wiem. Ma mały samolot, Ian korzystał kiedyś z jego usług. Nazywa się jakoś Rusty albo Dusty. – Twarz Luz rozmarzyła się. – Kawał niezłego męskiego ciała.
– Luz!
– Wiem, wiem. Ale nawet mamuśki mają swoje marzenia.
– Czy to awionetka stoi przy jego pomoście?
– Tak. Ludzie mówią, że udziela lekcji i prowadzi loty dla turystów. Może go namówisz, żeby pokazał ci klony z lotu ptaka. O ile oczywiście zostaniesz tu na jakiś czas.
– Może zostanę. – Niestety, nawet wino nie pomogło jej pozbyć się skurczu w żołądku.
Luz nie odzywała się, ale Jessie i tak słyszała jej niewypowiedziane pytanie: Po co przyjechałaś?
Wiatr liznął powierzchnię wody i zaszumiał wśród klonowych liści.
Jessie wciągnęła mocno powietrze.
– Chciałam... – Powiedz to wreszcie. – Chciałam ją zobaczyć.
Wiedziała, jakie będzie następne pytanie: Dlaczego właśnie teraz?
– Powinnam była przyjechać wcześniej – powiedziała Jessie pospiesznie. – Nie zauważyłam nawet, jak szybko płynie czas. A potem zdałam sobie sprawę... – Upiła duży łyk wina. Wciąż jeszcze na tę myśl ogarniało ją przerażenie.