Wizualnie oraz osobowościowo bujny i dorodny. Odziedziczył najciekawsze cechy polskich i francuskich przodków. Psychologicznie skomplikowany, utkany z paradoksów. Wielowarstwowy, nieuchwytny, wielokrotny. Dla każdego inny. DYGAT pojedynczy to byt nierealny i fantasmagoryczny.
Tylu pasji, wrażeń, zdarzeń, marzeń, namiętności, uczuć, znajomości nie uniósłby żaden człowiek.
Niezawodny przyjaciel i humorzasty złośnik. „Zakonspirowany wulkan”. Mężczyzna o duszy dziecka. Ofiara nieczułego politycznego systemu, ale również skłonności do idealizacji, przeczuleń, nadwrażliwości. Niesłusznie zapomniany błyskotliwy prozaik i felietonista. Urzeczony kinem autorscenariuszy oraz dialogów filmowych. Sposobem myślenia i pisania wyprzedzający czas. Suwerenny intelektualnie. Prawie nieskażony socrealizmem. Nieukłuty przez „czerwonego pająka”. Po niemal półwieczu literackiego niebytu wychodzi z cienia. Nie skrywa się za najlepiej „napisaną” i wyreżyserowaną postacią – Kaliną. Ukazuje się w pełnej krasie.
Do lektury książki Lidii Sadkowskiej-Mokkas Dygat Pan zaprasza Wydawnictwo Bellona. Dziś na naszych łamach przeczytacie jej premierowe fragmenty:
UWERTURA
Co za okropny wyraz: literat…
Mało brakowało, a stałby się ikoną peerelowskiej popkultury. Część obyczajowa, nieustannie powielana przez kolorowe magazyny czy plotkarskie portale, dawno przerosła to, co pozostawił po sobie jako prozaik. Może za mocno utożsamiał się z rolą Stworzyciela, Pigmaliona, prof. Higginsa, Millera, Felliniego? Może dzieła okazywały się równie atrakcyjne jak twórca? A może taki był jego plan, licentia poetica, pomysł na życie?
Mówił, że kocha bardziej życie niż pisanie. W wywiadzie: „Nie czuję się pisarzem na co dzień. Właściwie cieszę się, bo szalenie bym dużo tracił”. W Pacific Panam Palisades: „Co za okropny wyraz: literat. Ale: pisarz – jeszcze gorszy”. Za nabożnym słowem „literatura” też nie przepada. Wieje od niego nudą i kojarzy się ze szkolnymi wypracowaniami.
Właściwie pisarzem, jak przez lata wszystkich przekonywał, został mimochodem. Przez przypadek, z… „niezdolności”. W latach szkolnych to nie matematyka, a język polski sprawia mu największą trudność. Ma problemy z pisaniem prac na zadany temat, ortografią (sporadycznie) i gramatyką. Do końca życia nie opanuje zasad interpunkcji. Pomimo fascynacji muzyką nie nauczy się grać dobrze na żadnym instrumencie. Na architekturze, jednym z trzech kierunków studiów, które zaczyna, ale nie kończy, odkryje, że łatwiej przychodzi mu opisywanie niż kreślenie zawiłych projektów czy rysunków.
Kocha kochać. Miłość, uczucia, przyjaźń i emocje z nią związane stanowią treść jego życia. Czyni to zawsze w sposób ekstremalny. Nie jest letni. Chimeryczny, nadmiernie podejrzliwy, wybuchowy, drażliwy na swoim punkcie. Łatwo poddaje się nastrojom i przechodzi od uwielbienia do demonstracyjnej nienawiści. Jego przyjaciele, dzięki dużej amplitudzie odczuć i emocji, mogą doświadczyć ogromnej czułości, ale też, jeśli chociaż trochę zawiodą, bólu odrzucenia. „Przyjaźń podobnie jak miłość – tłumaczy w Podróży – wynika z nieporozumienia. Jest to nieporozumienie podobne do tego, gdy zaczepiamy na ulicy obcą osobę, biorąc ją za kogoś bliskiego”.
Nie znosi udawania. Fałsz i obłudę uznaje za największych wrogów człowieka. Może dlatego w świecie sportu, kiedyś mniej celebryckim, szlachetniejszym niż dzisiaj, czuje się o niebo lepiej niż w środowisku pisarzy czy aktorów. W młodości gra w tenisa, niekiedy z Gombrowiczem. We Wrocławiu należy do klubu bokserskiego, a w Warszawie chodzi z Konwickim i Holoubkiem na mecze piłkarskie rozgrywane na stadionie Legii.
Od dzieciństwa ma słabość do kina. Rodzimego i amerykańskiego. Bez pamięci zakochuje się w kolejnych aktorkach, które zna wyłącznie z ekranu. W życiu prywatnym też wybiera aktorki.
Autor śmiałych, nieskonkretyzowanych lub ledwie zaczętych twórczych planów. Gatunek „lenistwa literackiego”, który u siebie wyróżniał, okazał się zbawienny w skutkach. Uchronił przed kompromitacją i firmowaniem bylejakości. „Cechą jego pisarstwa było lenistwo” – mówi w Chłopcu z Disneylandu kolega Konwicki. Ucieczka od biurka i zapisanych kartek to ucieczka przed każdą formą przymusu, obowiązkiem, systematyczną pracą, nudą, przewidywalnością. Przed twórczą posuchą i zapaścią słowną. Banałem. Szmirą. Stać się maszynką do pisania, literatem zawodowym to rodzaj prostytucji. Łatwiej przełknąć inną stylizację: lekkoducha i lenia. Filozofię egzystencjalnego luzu czy lekkości bytu podpatrzy i trafnie ujmie Kutz: „Stanisław Dygat miał taką maksymę życiową, że mężczyźni prawdziwie inteligentni robią wszystko, aby nic nie robić. Trzeba się cieszyć życiem po prostu”. To „taki chłopiec, który wagarował przeciw sobie”. Eryk Lipiński mówił, że Staś Dygat miał w sobie „jakąś niespokojną ruchliwość ptaków”. Nie potrafi się na niczym skupić albo w czymś zupełnie zatracić. Ciągle czegoś lub kogoś szuka i oczywiście nie znajduje. Wiktor Woroszylski widzi w nim skrajnego indywidualistę, „kota chodzącego własnymi drogami”.
Nie znosi podporządkowania. Żyje pod prąd: historii, zdarzeń. Za to w czarowny sposób daje się nieść codzienności, wtapia w tę codzienność całą wrażliwość i czerpie materiał do pisania. Bytuje wśród ludzi, podobnie jak bohaterowie jego książek, na prawach outsidera. „Przypatrzcie się tylko – pisze w Rozmyślaniach przy goleniu – na ulicy, w kawiarni czy na publicznym zgromadzeniu – jacy sztywni, godni i poważni starają się być ludzie”. Bohaterowie, których powołuje do życia, nigdy nie osiągną upragnionego celu. Tuż przed metą sami zniweczą swoje dokonania. Zadziałają wbrew sobie.
Wielu widziało w nim młodzieńca czy chłopca goniącego za marzeniem, a na pewno kogoś, kto pomimo wielu rozczarowań rozpoczyna wciąż na nowo wędrówkę za ideałem. Ale kres peregrynacji, prywatne wyspy szczęśliwe leżą dalej, dalej, dalej… i właściwie nigdy nie są osiągalne. Do Kazimierza Brandysa miał mówić: „Naprawdę szczęśliwy jestem tylko w pociągu albo w samolocie, kiedy już wyjechałem, a jeszcze nie dojechałem”.
Dygat zdaniem wielu był postacią charyzmatyczną. Taki obraz wyłania się ze wspomnień i rozmów. Można zapytać: co właściwie składa się na charyzmę? Urok osobisty? Dobra energia, którą ktoś emanuje? Nadzwyczajny dar oddziaływania na innych? Niebanalna osobowość? Zdolność do inspirowania? Błyskotliwa inteligencja? Specyficzne poczucie humoru? A jeśli poprowadzić temat dalej: brak kreacji, wiarygodność, autentyczność i styl życia, którego nie sposób podrobić. Jako osobowość charyzmatyczną widzi Dygata urzeczony nim Jerzy Andrzejewski. Nieświadomy, jak określa go literacki idol w prywatnych rozmowach telefonicznych, będących na podsłuchu bezpieki: „Był wdziękiem, dowcipem, inteligentną lekkomyślnością. Nie znosił celebracji, patetycznych póz i nudziarstwa. Wśród wielu swoich talentów posiadał talent do zabaw i weselenia się”.
Kazimierz Kutz, urzeczony stylem życia Dygata, twierdził: „On potrafił żyć fantastycznie, na chwilę. Konsumował czas teraźniejszy inicjacją młodego chłopca”. Konsumował z apetytem jak najsmaczniejsze lody. A przede wszystkim: „Budził zaufanie szczególne. Miał w sobie coś absolutnie bezinteresownego, o czym wiedziały wszystkie dzieci, psy i koty w okolicy”.
Ale czy tylko ludyczna strona osobowości Dygata decyduje o jego charyzmie? Jako małe dziecko, ale i później, autor Pożegnań lubi oglądać westerny. A w nich świat jest czarno-biały, żadnej „ściemy”, półprawd, niedopowiedzeń. Dygat nie przesuwa moralnych granic, nie zmienia wartości desygnatów. W jego świecie, a właściwie światach, realnym i literackim, dobro znaczy dobro, a zło może znaczyć tylko zło. Nosi w sobie etos przedwojennego inteligenta, czym jeszcze bardziej drażni wywodzącą się najczęściej z nizin społecznych ludową władzę. Dla Kazimierza Brandysa na zawsze pozostanie „jednym z chłopców z przedwojennej Kolonii Staszica, którzy w szkole czytali powieści Karola Maya i przejmowali się czymś takim jak honor”.
Nie ma kwalifikacji do bycia pisarzem politycznym. Wszystko jedno, czy reżimowym, czy opozycyjnym. W najbardziej sprzęgniętych z ideologią czasach poetycko-egzystencjalnym wdziękiem swojej prozy ratuje honor polskiej literatury. Paradoksalnym zrządzeniem losu polityka nie tylko bezwzględnie wtargnie w jego życie, ale też, bezpośrednio lub pośrednio, przyczyni się do jego przedwczesnego odejścia.
Był niepowtarzalnym zjawiskiem w polskiej kulturze powojennej: jako pisarz i jako człowiek. A może w odwrotnej kolejności, bo, jak uważał, aby być pisarzem, trzeba być najpierw człowiekiem. Bez tego stażu w ludzkości w ogóle nie ma sensu brać pióra do ręki.
„Wtórność to niezdolność do eksploatacji własnej osobowości” – przytacza myśl Dygata wdzięczny za przecieranie szlaków i objaśnianie Ameryki Krzysztof Kąkolewski w reportażu Jak umierają nieśmiertelni. Ludzie charyzmatyczni nigdy nie świecą odbitym blaskiem. Mają odwagę, niezależnie od okoliczności, żyć na swoich warunkach. Po swojemu.
Byłam żoną Dygata
„Po wielu smutnych i tragicznych wydarzeniach w moim życiu mogłabym być zgorzkniałą przegraną kobietą. A ja mimo wszystko mogę powiedzieć, iż jestem szczęśliwa. Dlatego właśnie, że dane mi było być żoną Dygata. Było to naładowanie baterii na dalsze życie bez niego…” Rok po odejściu Stasia: „W moim życiu ukształtowali mnie mężczyźni, mój ojciec i mój mąż”2 .
W każdą rocznicę śmierci, dopóki żyje Kalina, o godzinie 18.00 odprawiana jest msza święta za spokój duszy Stanisława Dygata w kaplicy Zgromadzenia Sióstr Urszulanek Serca Jezusa Konającego przy Wiślanej 2 na warszawskim Powiślu. Koncelebruje ją Kazimierz Orzechowski, aktor i ksiądz w jednej osobie. Po ceremonii – małe przyjęcie w domu przy Kochowskiego, na które nie wszyscy docierają. Ci, którzy dotarli, raczą się potrawami, które lubił. Piją trunki, które i jemu smakowały. Wspominają. Wyciągają z lamusa zdarzeń zabawne historie. Rozmawiają, prawie jak kiedyś. Prawie. A gospodyni stara się zachowywać jak dawna Kalina. Próbuje. Jest wzruszająco, ale bardzo smutno.
Pierwsze wypominki – w „piwnicznym lobby”, przygotowywanym niegdyś na teatr. Z ceglanym kominkiem i estradką. Na jednej ze ścian portret Dygata, jeszcze nieoprawiony, przyczepiony pinezkami. Kalina chwali męża: „Wy może nie wiecie, ale ile on miał kochanek!”. W chwili kiedy wypowiada te słowa, odpina się jedna z pinezek, portret spada. Konwicki, obecny na rocznicowym spotkaniu:
– Kalineczko, nawet Staś po śmierci nie mógł znieść tego fantazjowania!
Hanna i Janusz Hellichowie, mieszkający w norweskim Stavanger, pamiętają, że pod koniec lat osiemdziesiątych, latem, w towarzystwie Magdaleny Zawadzkiej i Gustawa Holoubka zawitali do domu przy Kochowskiego na przyjęcie imieninowe Kaliny. „Zebrało się wyborne towarzystwo. Śmietanka warszawskich artystów i zaprzyjaźniony ksiądz (Kazimierz Orzechowski)”. Po obiedzie, na prośbę gości, solenizantka prowadzi ich do pokoju na piętrze. Pomieszczenie sprawia wrażenie, jakby pisarz opuścił je dosłownie na moment. Na biurku kartka z niedokończonym tekstem. Na ścianach, po przeciwstawnych stronach, dwa zdjęcia: Marilyn Monroe i Wojciecha Fibaka. „Było to coś niezmiernie wzruszającego” – mówi Janusz Hellich.
W nabożeństwach w rocznicę śmierci Stanisława Dygata oraz w przyjęciach przy Kochowskiego uczestniczy wielokrotnie Adrianna Godlewska z mężem Wojtkiem Młynarskim. W menu królują sałatki, które próbuje odtworzyć później w domu. Kalina namiętnie uprawia kult Stasia. Nie pozwala niczego ruszyć w jego pokoju. Staje się religijna. Może to przynosi jej ulgę?
W imieniny, urodziny, Wszystkich Świętych, Wielkanoc, Boże Narodzenie jeździ na Stare Powązki. W latach osiemdziesiątych granatowym maluchem, wykupionym z talonów. Zawozi Stasiowi świeże kwiaty sztucznych, podobnie jak on, nie znosi. Wianuszki z mchu. Konwalie, delikatne, bezpretensjonalne, biało-zielone, jak jej życie. Złociste chryzantemy, wcale niesmutne. Niosą wspomnienie radosnej melancholii: Kabaretu Starszych Panów i Jesiennej Dziewczyny. Zapala znicz.
Aleja Zasłużonych. Dla żywych kosmopolityczny deptak. Dalece wątpliwe, że jeśli pozwolono by mu wybierać, zdecydowałby się na to może zacne, ale nudne miejsce. Począwszy od Reymonta, wszystko uporządkowane. Pod linijkę. Można sobie tylko wyobrazić, jak przyjąłby fakt, że kilka kwater dzieli go od innego „zasłużonego”, Marcelego Nowotki. Na szczęście przegradzają ich ludzie kultury, literatury, teatru, nauki. Jest Jaracz i Horzyca. Grób z białą marmurową płytą, postrzępioną u góry. Skojarzenie z niedokończoną książką, niedopisaną kartką, według Jędrusik – złamanym życiem. Pierwotnie u samej góry znajdowała się figurka Chrystusa Frasobliwego, niefrasobliwie ukradzionego przez złomiarzy, a potem odtworzonego i znów ukradzionego.
Na jednym z cmentarnych zdjęć Kalina stoi przy grobie w Alei Zasłużonych, ubrana na czarno, dla niepoznaki (chociaż i tak każdy by ją poznał) w ciemnych dużych okularach słonecznych. Niby incognito. Na chwilę odwraca głowę. Bardzo wątpliwe, że pyta w myślach, jak wiele przedwcześnie opuszczonych żon: „Dlaczego odszedłeś?”. To nie w jej stylu. Nie znosi „wdowich wywiadów”. Momentów, kiedy rozmowa schodzi na tory rzeczy przykrych. Niepowetowanej straty. Utyskiwań. Stasia można wspominać w jeden sposób: w pełni życia. Sama ucieka przed starością. Nie zdąży się zestarzeć. Bo starość przychodzi, kiedy tępieje wrażliwość i umiera dusza.
Kalina, romantycznie i eschatologicznie: „Wyobrażaliśmy sobie ze Stasiem, jakby to było wspaniale lecieć samolotem, nagle spaść i umrzeć w tej samej chwili. Baliśmy się, aby jedno z nas nie zostało samotnie. To cudownie być razem na starość. Trzymać się za ręce, spacerując po parku. Wtedy człowiek nie boi się samotności…”.
Lata osiemdziesiąte. Wojciech Gąssowski przywozi na Kochowskiego, na prośbę Kaliny, Wojtka Fibaka z rodzicami. W domu, poza gospodynią: Bohdan Tomaszewski, Jacek Fedorowicz, Krystyna i Kuba Morgensternowie. Idą do pokoju na górze i robią sobie zdjęcie. Niemal identyczne jak to Stasiowe na tle plakatu – powiększonej okładki czasopisma „World Tennis”. Wymowne, symboliczne.
Wiosna 2020 roku, Żoliborz. Magda Umer pamięta, jak Kalina bardzo przeżywała odejście Dygata. Pokazywała miejsce, gdzie siedział przy telefonie, i pokój, w którym, pomimo upływu czasu, niczego nie chciała zmienić. Kartkę w maszynie do pisania. Kiedy zbliżyły się emocjonalnie i zaprzyjaźniły, Kalina była już inną osobą. Starszą, doświadczoną przez życie. Nie przypominała bohaterki malowniczych obyczajowych anegdot.
Po odejściu Stasia przestaje być plotkarsko atrakcyjna. Fizycznie atrakcyjna też: tyje po sterydach, twarz ma opuchniętą od leków, nasilają się u niej ataki astmy. Życie, mimo pozorów, nie zawsze jest łaskawe. Kazimierz Dejmek-Wybawiciel sprawia, że może do końca grać w teatrze. I to całkiem niezłe role. Pojawia się w filmach.
Ale zgodnie z prawami biograficznej chronologii zacznijmy tę Dygatową story od początku. A więc od czasów, kiedy w życiu pisarza nie było jeszcze Kaliny, zielonego Żoliborza czy pulsującego towarzyskim życiem salonu przy Kochowskiego 8.
* * *
Wyobraźmy sobie, że znajdujemy się w ulubionej przestrzeni bohatera: w kinie. Na ekranie wyświetla się wielki napis: STANISŁAW DYGAT. Film jest na zmianę smutny i wesoły. Czarno-biały i kolorowy. Jeśli uwierzymy w moc iluzji, może się wydawać, że wędrujemy po dziwnie bliskiej sercu krainie. I zanim pojawi się, jak w starych filmach, słowo KONIEC, okaże się (oby!), że właściwie podróżowaliśmy nie po cudzym, a po własnym życiu.
Książkę Dygat Pan kupicie w popularnych księgarniach internetowych: