Emilia jest najlepszą tanatokosmetolożką w mieście. Lubi swoją pracę w zakładzie pogrzebowym, jednak ma większe ambicje. Jej życie zmienia się w komedię pomyłek, kiedy nagle umiera jej szef, a jego żona z dnia na dzień chce zamknąć interes. Tymczasem na YouTube trafia kontrowersyjny filmik z Emilią w roli głównej, a do domu niespodziewanie wraca ojciec dziewczyny, który właśnie wyłudził odszkodowanie od niemieckiego pracodawcy.
Czy Emilce uda się zostać gwiazdą disco polo i uporać z bandą patologicznych nierobów z własnej rodziny?
Do lektury powieści Zuzanny Arczyńskiej Ambitna Emilka zaprasza Wydawnictwo Dlaczemu. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Ambitna Emilka. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
2
Wracając do domu przez park, Emilia delektowała się wrodzonym instynktem do załatwiania interesów. Była bardzo zadowolona z rozwiązania, jakie zaproponowała jej dociśnięta do ściany szefowa. Tak bardzo, że postanowiła to oblać. Dochodząc do osiedla, weszła do sklepu i wrzuciła do dwóch jednorazówek po czteropaku mocnego piwa i dopiero wtedy zaczęła wdrapywać się na czwarte piętro.
W mieszkaniu jeszcze było pusto. Jak co roku, od czasu, gdy wyprowadziła się Paula, kiedy rodzice wyjeżdżali do rolniczych prac sezonowych do Niemiec, Emilka, by nie czuć się samotnie i mieć trochę rozrywki, na czas ich nieobecności adoptowała sobie kochanka. W tym sezonie był to odrobinę tylko starszy od niej Ukrainiec, który cieszył się, że zaoszczędzi na wynajmie, a przy okazji pukał bez emocji chętną pannę. Oleg pracował od skowronka po żabę na budowie. Wracał późno i przydawał się wyłącznie w nocy. Czasem, prócz uprawiania wyczerpującego seksu, pili też razem browarek. Warunek postawił jeden: to ona musiała za niego zapłacić, bo chociaż mężczyzna regularnie dokładał się do jedzenia, to nie wydawał ciężko ciułanych pieniędzy na alkohol, bo odkładał na własne wesele. Oboje mieli jasność co do łączącego ich układu i tym razem Emilka nie obawiała się ani tego, że gość się zakocha, ani nie wchodziła w grę niewyraźna propozycja fikcyjnego małżeństwa, jaką uraczył ją Wietnamczyk, którego miała rok wcześniej.
W sumie to było dziwne, bo najpierw powiedział, że jedzie do nich jego żona z czwórką dzieci, bo to duże mieszkanie i się zmieszczą, potem, że powiedzą wszystkim, że to jego siostra, a na końcu, że ona musi wziąć z nim ślub, żeby jego pobyt w Polsce można było legalnie przedłużyć. To rozsierdziło Emilię ponad miarę, bo przecież ona nic nie musi. Wyrzuciła przez balkon z czwartego piętra wszystkie rzeczy faceta, z wybajerowanymi wietnamskimi garnkami włącznie, a na końcu zdumionego chłopa wystawiła za drzwi, zabierając mu klucze. A taki był ładny i żółciutki jak… wielkanocny kurczaczek.
Jako mieszkanka po PRL-owskiego osiedla z wielkiej płyty miała dużą wprawę w wyrzucaniu przez balkon przeróżnych rzeczy. Kiedy w domu zabrakło papieru w kibelku, domownicy podcierali się ścierkami i wypieprzali je z fantazją przez balkon. Przecież nie wrzucą ich do muszli, bo się zapcha, ani do kosza na śmieci, bo gdzie? Do bio? Waliłoby na całą chatę. Inne rzeczy wywalane regularnie na plac zabawy pod balkonami to setki, które tatko chował przed matką w gumofilcach na balkonie i opróżniał regularnie, wychodząc wieczorem na fajeczkę. Był dobrym człowiekiem, więc pustą flaszkę zawsze zostawiał dzieciakom do zabawy. Nigdy nie celował w metalowe denka od kanalizacyjnych studzienek, jak sąsiedzi. Zawsze ciepał je na trawę, tudzież na tę stertę żwirku, którą pod balkonem usypywała od lat sąsiadka spod szóstki, bo miała kota i przecież nie będzie tego z drugiego piętra znosiła na dół. Wystarczyło szufelką fajt i górka kocich kup i siuśków w żwirku rosła z roku na rok i bielała na tle trawnika, ale kogo to obchodzi?
No i choinka. Kto to widział wynosić taką osypująca się cholerę po schodach z czwartego piętra? Nie wystarczy, że tatko wtargał ją tu na górę, przeklinając przy tym w wielu różnych językach? Proces pozbywania się jej był szybszy. Po pierwsze należało poczekać, aż będzie ciemno, co zimą nie jest żadnym wyzwaniem. Gorzej, jak postała do późnej wiosny lub nawet lata. Wtedy trzeba się nakombinować. Przedtem bombki zdjąć, bo sąsiedzi mogą po nich poznać, skąd poleciało i będą miesiącami język strzępić o tym, kto syf zrobił. Nie wolno próbować zrobić tego rano, bo staruchy z naprzeciwka nigdy nie śpią i filują w oknach, a sprzątaczka się kręci czasem już przed piątą, ale tylko wtedy, gdy odśnieża osiedle. Choinkę trzeba złapać sprytnie i ciepnąć daleko, jak ci, co rzucają oszczepem, czyli pniakiem do przodu tak przerzucić, by spadła pod zupełnie inną klatką. Podejrzenia są wtedy odsunięte, a suchego badyla sprzątaczka sama wyniesie. W końcu za to bierze kasę, żeby sprzątała.
Zostały jeszcze dwie rzeczy, wyrzucanie których w rodzinie Emilki stanowiło tradycję. Pierwszą była żywność. Stara zupa, czasem po świętach resztka sałatki, kości po obiedzie, skorupki od jajek czy inne resztki spożywcze. W domu wszyscy zgodnie ustalili, że nic nie powinno się marnować i lepiej wylać, czy wyrzucić dla kotków i piesków, takich bezpańskich, co to się po osiedlu kręcą. Czasem, gdy mamunia wylewała rosół i zawiało, trafiał on na pranie sąsiadów mieszkających niżej, ale trudno. W końcu to nie barszcz, bo ten w domu Emilki po prostu nie zostawał nigdy. Ostatnią rzecz regularnie wyrzucaną przez balkon stanowiły zużyte kondomy. Właściwie, jako że w domu zawsze najmłodsza była Emilka, nikt się nie przejmował tym, że guma ląduje na placu zabaw, bo w końcu dmuchały ją będą kompletnie obce dzieci, więc po prostu nie ma o czym mówić.
Nim Oleg wrócił z pracy, Emilka postanowiła się najeść i wykąpać. Najpierw wciągnęła chińską zupkę, potem zagrzała sobie frytki, a na koniec opędzlowała dwie bułki z majonezem. Potem, nie czekając na kochanka, otworzyła pierwsze piwo, włączyła sobie discopolowy kanał w telewizji i raczyła się słodką wizją zbliżającego się zasiłku dla bezrobotnych. Niby wiedziała, że to żadna kasa i wyżyć się za to nie da, ale gdzieś w głębi głowy marzyła o wolnym, dużej ilości wolnego i darmowej kasie, na którą nie trzeba pracować wcale. Gdyby prócz zasiłku skapnęło jej jeszcze coś z opieki, kto wie, może miałaby najfajniejsze wakacje w życiu?
Kiedy jej współlokator wrócił w końcu z roboty, dziewczyna była już mocno wstawiona. Rzuciła mu puszkę z piwem, by się przyłączył, ale zlekceważył ją i najpierw poszedł pod prysznic. Kiedy wrócił, Emilia uprawiała jednoosobowe karaoke do wymyślanych przez siebie na bieżąco piosenek. Trochę się darła, owszem, ale była w doskonałym nastroju, bo wymyśliła, że będzie pisała hity dla grup grających disco polo. Jej własne kompozycje podobały się jej bardziej niż te, które grała w kółko żenująca telewizja. Wykoncypowała też sobie, że pisanie piosenek będzie stanowiło jej pracę zarobkową i w związku z tym nabazgrała flamastrem na gazecie z programem sprzed miesiąca kilka doskonałych, jej zdaniem, piosenek. Talent miała z pewnością po tatku. Kiedy wytrąbił na balkonie dwie setki zamiast jednej, zwykle wracał z niego śpiewając własną wersję starego hitu Glena Medeirosa, który w jego wersji brzmiał mniej więcej: „nafin gona czejncz maj laf for ju, nafig gona czejncz kuuur-waaa me-dei-ros”. Zdolniacha. Tatko czuł bluesa. Najbardziej polskie ze wszystkich polskich słów pasowało mu nawet, gdy nucił „Kawiarenki”. Wtedy po prostu wchodziło mu tam dwa razy. Podziwiając kunszt tatki, Emilia tworzyła z pasją i bez skrupułów, a Oleg transmitował live co lepsze kawałki do momentu, gdy zażądała seksu, a następnie zasnęła na podłodze przytulona twarzą do pilota.
Powieść Ambitna Emilka kupicie w popularnych księgarniach internetowych: