Wytrzyj tę szminkę! Fragment książki „Kilka upalnych nocy" Anny Szczypczyńskiej

Data: 2022-03-31 13:00:51 | Ten artykuł przeczytasz w 13 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Kilka upalnych nocy to nowa, rozpalająca zmysły książka Anny Szczypczyńskiej o odkrywaniu własnego „ja” oraz ukrytych pragnień!

Obrazek w treści Wytrzyj tę szminkę! Fragment książki „Kilka upalnych nocy" Anny Szczypczyńskiej [jpg]

Krzysztof był jej pierwszą miłością. Miłością, dla której Natalia kilka lat wcześniej odważyła się przeciwstawić despotycznej matce i wyprowadzić z domu. Mieli kupić mieszkanie, adoptować psa, kto wie, może z czasem pojawiłyby się dzieci? Ale zamiast tego Krzysztof oznajmia, że odchodzi. Plany i marzenia Natalii pękają niczym mydlana bańka, a i tak już niskie – za sprawą specyficznego wychowania – poczucie własnej wartości zostaje dodatkowo nadszarpnięte. Kobieta musi zbudować swoje życie i przede wszystkim siebie na nowo.

Na szczęście nie jest w tym sama! Jest Franek, którego do tej pory widziała jedynie jako sąsiada od przesyłek, i jest Gaba – nowa koleżanka z pracy, a jednocześnie ucieleśnienie tego, kim Natalia zawsze chciała być: atrakcyjną kobietą, która robi to, na co ma ochotę, a nie to, co powinno się robić.

To przy nich Natalia po raz pierwszy od długiego czasu poczuje beztroską radość, nabierze chęci, by lepiej poznać siebie i swoje ciało.

Pozwól się uwieść Kilku upalnym nocom! Do lektury zaprasza Wydawnictwo Literackie. Dziś w naszym serwisie przeczytacie premierowy fragment książki: 

Mama: Jestem w szpitalu na Solcu. Przyjedź.

Esemes był krótki i konkretny. Oprócz niego na ekranie zobaczyłam czternaście nieodebranych połączeń. Nie jedno czy dwa, czternaście! I choć zdarzało się to dość często, bo matka żyła w przekonaniu, że dzwoniąc raz za razem, zwiększa swoje szanse na to, że odbiorę, informacja o szpitalu wytrąciła mnie z równowagi.

— Przepraszam, muszę zadzwonić — rzuciłam, gdy wyszłyśmy z budynku. Nie byłam w stanie ukryć zdenerwowania.

— Coś się stało?

— Moja mama jest w szpitalu. Nie odbiera. Muszę tam jechać.

— Pojadę z tobą. Weźmiemy taksówkę. I nie denerwuj się. W ten sposób jej nie pomożesz. — Gaba położyła mi dłoń na ramieniu, próbowała mnie uspokoić. — To nie może być nic poważnego, zobaczysz.

— Dziękuję. Pojadę sama.

— Jesteś pewna? To dla mnie żaden problem, a może przyda ci się wsparcie.

— Jestem pewna — odpowiedziałam. Nie chciałam, żeby poznała mnie w innym wydaniu.

Wyszłyśmy na zewnątrz. Choć minęła dwudziesta, Towarową zalewało morze migocących świateł. Szum silników, szybki stukot jej obcasów, kiedy próbowała za mną nadążyć, i ostre, mroźne powietrze.

— Palisz? — Podsunęła mi pod nos niewielkie kremowe pudełko.

— Nie.

— Mądrze robisz. Ja niestety nie jestem w stanie zrezygnować z tej przyjemności. Poddałam się bez walki. Za bardzo to lubię.

Nie wyglądała na kogoś, kto pali, a może to ja operowałam stereotypami, wyobrażając sobie poszarzałą twarz, zepsute zęby i pożółkłe paznokcie? Gaba nie miała niczego z tej listy.

Żwawym krokiem zmierzałyśmy w kierunku najbliższego wejścia na stację metra, jednak wieczór i tak zdołał nas oblepić swymi wilgotnymi mackami. Byłam zdenerwowana, przemarznięta i głodna — trudno o gorszy zestaw. Gaba ostatni raz zaciągnęła się papierosem, po czym zgasiła go, brutalnie wdeptując jego resztki w mokry beton.

— Podaj mi na chwilę swój telefon. Wyciągnęłam z kieszeni iPhone’a, odblokowałam go i przekazałam. — Zapisałam ci swój numer na wypadek gdybyś czegoś potrzebowała. Zapomniałam to zrobić w pracy. A na sałatkę zabierzesz mnie innym razem. Znajdę cię, puściłam sobie sygnał! — Oddała mi telefon, po czym czule mnie objęła.

Tym razem owionął mnie zapach brzoskwiniowego szamponu, którym chwilę wcześniej umyła włosy, i papierosowego dymu.

— A! I zjedz to, bo padniesz. — Ze sportowej torby wyciągnęła niewielki batonik. Wegański, bez cukru, bez glutenu. Miłosz czasem takie jadał.

Podziękowałam i wrzuciłam go do plecaka. Mimo ssania w żołądku nie byłabym w stanie nic przełknąć.

Wsiadłam do niemal pustego wagonu i zajęłam miejsce obok starszego mężczyzny. Rozwiązywał krzyżówkę. Pomyślałam o matce. Miała ich w domu setki, jeśli nie tysiące, i nieustannie nad nimi ślęczała. „Dziś wszyscy chcą być fit, a dbają tylko o ciało. Mózg też potrzebuje regularnych treningów” — mawiała. Nagle za nią zatęskniłam. Za jej silnym charakterem ukrytym w niepozornym opakowaniu. Zrobiło mi się żal, że nasza relacja jest skomplikowana. Między matką a córką nie powinno tak być: przecież jedna kobieta daje życie drugiej. Czy może być w naturze coś piękniejszego? Tak bardzo chciałam, żeby matka była dla mnie wzorem, wsparciem, przewodniczką…

„Następna stacja: rondo ONZ” — moje rozważania zostały brutalnie przerwane. Gaba machała z peronu z co najmniej takim zaangażowaniem, jakby żegnała przyjaciółkę, którą udało jej się spotkać po latach. „Musimy się spotykać regularnie. Od dziś kawa przynajmniej raz w miesiącu. Obiecujesz?” — powiedziałaby na do widzenia i czekałaby, aż odjadę. Ale ja nie byłam jej przyjaciółką, nie byłam nawet jej znajomą. Zniknęła więc, gdy nadjechało metro zmierzające w przeciwnym kierunku. Mój sąsiad, ten od krzyżówki, wydał się tym faktem bardzo rozczarowany. Chwilę wcześniej stracił zainteresowanie poszukiwaniem w czeluściach pamięci kolejnej rzeki czy nazwiska i skupił się wyłącznie na niej. Trudno się dziwić — należała do kobiet, które podobają się każdemu. Bez wyjątku.

Na izbie przyjęć powitał mnie charakterystyczny zapach, który znałam jeszcze z dzieciństwa: mieszanka leków, czegoś na bazie wysokoprocentowego alkoholu i środków czyszczących, głównie chloru. Surowa biel, szarość i zieleń — znów poczułam chłód. Przecisnęłam się przez wąski korytarz, by dotrzeć do rejestracji i zapytać co dalej, ale od razu ją zauważyłam. W smutnej i przygarbionej grupce matka jako jedyna trzymała się prosto. Odetchnęłam z ulgą — a więc to nie mogło być nic poważnego, skoro siedziała w poczekalni ze splecionymi na kolanach kościstymi dłońmi. Wydała mi się taka krucha i bezbronna, zupełnie jak nie ona.

Zalała mnie fala wyrzutów sumienia. W ostatnim czasie tak rzadko do niej zaglądałam. Szkoda, że dopiero w sytuacji zagrożenia zdajemy sobie sprawę z ulotności życia i chcemy wprowadzać zmiany.

Kiedy mnie dostrzegła, jej twarz się rozpromieniła. Ale tylko na chwilę. Gdy podeszłam na tyle blisko, by mogła mi się przyjrzeć, usłyszałam:

— Wytrzyj tę szminkę. Dodaje ci jakieś piętnaście lat.

Zignorowałam tę prośbę czy raczej rozkaz. Nie miałam głowy do takich rzeczy. Chciałam wiedzieć, co się stało.

— Mamo, co ci jest? Dlaczego nie odbierałaś? — Złapałam ją za rękę. Skóra jej dłoni była cienka i delikatna jak bibuła, w którą owijaliśmy w butiku portfele przed włożeniem ich do ozdobnego pudełka.

— Telefon mam na dnie torby. Wolałam się nie ruszać. — Jej twarz przybrała wyraz bólu. Sama przez chwilę go poczułam.

Okazało się, że do wypadku doszło w Złotych Tarasach, do których matka wstąpiła po nową parę rajstop. Nim dotarła do sedna, musiałam przebrnąć przez opowieść o ósmych urodzinach Marysi — dziewczynki, którą się opiekowała, nim ta poszła do szkoły.

— Żadna wielka impreza, ale nie zmienia to faktu, że trzeba się schludnie zaprezentować. W domu miałam tylko cienkie rajstopy, dobre na lato. No i sama widzisz, kupiłam jej prezent, a teraz nawet nie wiadomo, czy będę mogła pójść, bo…

— Mamo, ale co się stało? — zaczęłam się niecierpliwić.

— Co się stało, co się stało. A jak myślisz: co się mogło stać? Dziewuszysko z siatami i nosem utkwionym w telefonie wpadło na mnie na ruchomych schodach. Teraz nic nie słyszą, nie widzą, chodzą po mieście w słuchawkach i zamiast przed siebie gapią się w te ekrany, jakby nie wiadomo jakie cuda tam można było zobaczyć! — Sięgnęła do torebki po chusteczki. Do tej samej torebki, do której jeszcze chwilę wcześniej rzekomo bała się zajrzeć ze względu na ból. — Zmaż to! Źle w niej wyglądasz.

Podała mi jedną. Widocznie pozbawienie moich ust malinowego odcienia było misją wyższej wagi niż odebranie telefonu ode mnie. Nie stawiałam się dłużej, tylko posłusznie wykonałam polecenie.

Upadek na ruchomych schodach okazał się bolesny, ale niegroźny: stłuczone biodro i nadwerężony nadgarstek prawej ręki, którym matka próbowała się podeprzeć.

— Przez kilka dni proszę się oszczędzać. Wszystko wróci do normy. — Niski, za to mocno zbudowany lekarz objął nas zmęczonym spojrzeniem. Ciemne plamy rozlane pod jego szarymi oczami świadczyły o tym, że nie sypia najlepiej.

Zamówiłam taksówkę.

— Zostaniesz ze mną, prawda? — Matka spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem. — Przeprowadź się do mnie na kilka dni, nim ból minie i znów będę samodzielna.

— Pojadę z tobą, pomogę ci.

— Ale?

— Ale na noc wrócę do siebie — powiedziałam niepewnie.

— Nie możesz po prostu ze mną zostać?

— Mamo, nie ma takiej potrzeby…

— Krzysztof chyba wytrzyma bez ciebie parę dni?

Krzysztof… Nie przyznałam się, że już ze mną nie mieszka. Nie lubiła go. Matka w ogóle nie lubiła nikogo, z kim się zadawałam. Najpierw przeszkadzały jej moje koleżanki z podwórka. Te, by nie tracić cennego czasu, który w pełni można było wykorzystać na zabawę, wybiegały przed klatkę z parówką w bułce lub po prostu nabitą na widelec i konsumowały ją na trzepaku. Sama parówek nie lubiłam, od dziecka stroniłam od mięsa, ale tak bardzo chciałam dołączyć do koleżanek, że wszystko bym zjadła, nawet mielonego, gdyby była taka potrzeba. Byleby z nimi, byle na zewnątrz. Matka nie chciała o tym słyszeć. „Dobrze wychowani ludzie jedzą w domu” — mówiła i ściągała mnie do mieszkania na każdy posiłek. Gdy poszłam do gimnazjum, pojawiły się nowe problemy. Matkę drażniła pewność siebie dziewczyn, obok których dorastałam. Twierdziła, że mają na mnie zły wpływ. Że to z ich powodu słucham muzyki, która dla niej jest hałasem, oglądam niewłaściwe filmy. Ale czy Linkin Park to rzeczywiście hałas? A co „niewłaściwego” było w filmie Diabeł ubiera się u Prady? Tajemnicy Brokeback Mountain w ogóle nie pozwoliła mi obejrzeć. Najtrudniej zrobiło się w liceum, gdy na horyzoncie zaczęli się pojawiać chłopcy. „Myślą tylko o jednym i używają do tego nie tej głowy, co trzeba” — powtarzała. Nie podobał jej się żaden z moich kolegów. Żaden nie mógł mnie odwiedzać. I nie odwiedzał. Po drodze zdarzały mi się większe lub mniejsze miłostki, ale nic, o czym warto byłoby wspomnieć. Sytuacja uleg ła zmianie dopiero wtedy, gdy poznałam Krzysztofa.

Matka długo nie mogła się pogodzić z moją wyprowadzką, a jeszcze bardziej z faktem, że to z Krzysztofem chcę zamieszkać. Robiła wszystko, by do tego nie doszło, gdy jednak dotarło do niej, że decyzja zapadła, a umowa została podpisana, postanowiła uprzykrzać nam słodkie życie we dwoje. Była w tym niezwykle skuteczna. W weekendy potrafiła się zjawić z samego rana. Najpierw pukała kilka razy dla kurtuazji — cicho, pospiesznie, a po chwili wciskała klucz w zamek i wchodziła do środka. Daliśmy jej dodatkowy komplet, na wypadek, gdyby któreś z nas zatrzasnęło je w środku, zgubiło albo zapomniało zabrać.

— Przyniosłam ciasto drożdżowe. Świeże, upiekłam wczoraj wieczorem i pomyślałam, że zjecie na śniadanie — mówiła i na to śniadanie zostawała.

Popołudniami, kiedy obydwoje byliśmy w pracy, potrafiła wpaść i coś ugotować. Gest bardzo miły, ale gdy te miłe gesty mnożyły się w równie szybkim tempie co pieniądze zainwestowane w odpowiedniego coina — Krzysztof często sięgał po to porównanie — zaczęliśmy rozumieć, że tu nie o troskę chodzi, ale o kontrolę. Matka chciała wiedzieć, co robimy, jak żyjemy, mieć wpływ na nasz rozkład dnia. Odgrywać w nim ważną rolę. Po kolacji rzucała:

— To co? Obejrzymy razem jakiś dobry film? Wypisałam kilka tytułów.

Pewnego dnia Krzysztof nie wytrzymał:

— Daliśmy pani klucze z zastrzeżeniem: na wszelki wypadek. O ile dobrze znam język polski, „na wszelki wypadek” nie oznacza, że może pani tutaj przychodzić pod naszą nieobecność, bez zapowiedzi, i wprowadzać swoje porządki! — krzyczał. Musieli go słyszeć w całej kamienicy. — Kiedy zaproponowałem wspólne mieszkanie Natce, nie miałem pojęcia, że pani jest w pakiecie!

Matka jeszcze w drzwiach obiecała, że jej noga na Nowogrodzkiej więcej nie postanie. Do Krzysztofa nie odezwała się już nigdy, ze mną nie rozmawiała przez kolejne trzy tygodnie. Nie mogła znieść myśli, że nie stanęłam w jej obronie.

Wieść o tym, że już nie jestem z Krzysztofem, bardzo by ją ucieszyła. Mogłabym do niej wrócić. Miałaby mnie na oku. Jak dawniej.

Powieść Kilka upalnych nocy kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Kilka upalnych nocy
Anna Szczypczyńska 7
Okładka książki - Kilka upalnych nocy

Bez miłości do samej siebie nigdy nie osiągnie się prawdziwego szczęścia. Nowa, rozpalająca zmysły książka Anny Szczypczyńskiej o odkrywaniu własnego...

dodaj do biblioteczki
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Zły Samarytanin
Jarosław Dobrowolski ;
Zły Samarytanin
Pokaż wszystkie recenzje