Wszyscy jesteśmy „słoikami"? „Słoiczki" Mai Jaszewskiej

Data: 2022-03-09 14:17:06 | Ten artykuł przeczytasz w 10 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Słynny na cały świat cytat mówi, że życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz, co ci się trafi. Powieść Mai Jaszewskiej kusi dalszym ciągiem – tylko od ciebie zależy, jak się w nim rozsmakujesz.

Słoiczki to książka pełna niespodzianek. Wciągająca, zabawna, klimatyczna, z miłosną historią, wyrazistymi bohaterami i szczęśliwym zakończeniem.

Pikanterii fabule dodają spacery po współczesnej i dawnej Warszawie. Tą sprzed lat przywołują smakowite literackie anegdoty. Iwaszkiewicz, Dołęga-Mostowicz, Wieniawa- Długoszowski. No właśnie… Która z nas nie chciałaby dostać o poranku bukietu kwiatów z liścikiem:

Szanowna Pani! Zeszłej nocy śniła mi się Pani w taki sposób, że poczułem się zobowiązany.

Drogi Czytelniku, jako rodowita warszawianka napiszę bez ceremonii, spodziewaj się w Słoiczkach git wersalu i cwanej nawijki – powiedziała o tej książce Katarzyna Pakosińska.

Obrazek w treści Wszyscy jesteśmy „słoikami"? „Słoiczki" Mai Jaszewskiej [jpg]

Józia to młoda, przywiązana do tradycji i rodzinnego domu dziewczyna z Podlasia.

Julka – buntowniczka, która ucieka z Krakowa przed przeszłością i apodyktycznym ojcem.

Obie przyjeżdżają do Warszawy w nadziei na lepsze jutro, znajdują pracę w nowoczesnym, lifestylowym czasopiśmie dla kobiet i rozpoczynają nowe życie.

Obie są słoiczkami.

Obcymi w Warszawie.

Przyjezdnymi.

Czy stolica będzie dla nich łaskawa?

W Słoiczkach Mai Jaszewskiej każdy może przejrzeć się jak w lustrze. Ta książka to połączenie powieści obyczajowej z satyrą na współczesną „warszawkę”. Czasem jest więc śmiesznie (zwłaszcza wtedy, gdy przekraczamy próg redakcji kobiecego czasopisma), czasem nostalgicznie (intensywnie oddany klimat Podlasia, a także wątki związane z dawną, przedwojenną Warszawą), a czasem romantycznie (czy coach to dobry materiał na partnera?).

Czy odnajdziecie siebie samych w bohaterkach tej powieści?

A może każdy z nas jest słoikiem bądź słoiczką?

Do lektury książki Słoiczki Mai Jaszewskiej zaprasza Wydawnictwo Szelest. Dziś na naszych łamach możecie przeczytać premierowy fragment książki: 

Józia czuła, że za chwilę serce wyjdzie jej uszami, a kręgosłup złamie się na pół. Pożałowała pieniędzy na matę i teraz stopy ślizgały jej się po drewnianej podłodze dusznej sali gimnastycznej.

Ćwicząca za nią korpulentna sześćdziesięciolatka stękała rozpaczliwie:

– O Jezu… O Matko Boska… Już nie dam rady…

Józia po raz kolejny zgięła kręgosłup w asanie psa, zastanawiając się, co też mogło spowodować, że jęcząca pani zdecydowała się na zajęcia jogi. „Może córka ją namówiła? Albo synowa?” – pomyślała rozbawiona, wyobrażając sobie swoją mamę Krysię wygiętą w jakiejś jogińskiej pozycji.

Mama Krysia była okrąglutka jak tłustoczwartkowy pączek i pachniała wanilią. Ciągle coś gotowała, piekła i dusiła. Robiła najlepsze w Białkowej pierogi i jagodzianki. Choćby nie wiem jak wielką blachę upiekła, nigdy te złociste cuda ciężkie od jagód nie zdążyły wystygnąć. Wszystko znikało w okamgnieniu, co do ostatniego okruszka. Mama Krysia miała swój tajemniczy patent, dzięki któremu jej jagodzianki nie miały sobie równych. Robiła je z dodatkiem sklarowanego masła, a kruszonkę przygotowywała z mielonych migdałów. Nigdy nie trzymała się przepisów i wiecznie eksperymentowała. Skarby z przydomowego ogródka i warzywniaka zamieniała na prawdziwą poezję
smaków. Przed nadejściem zimy sprytnie ukryta w ścianie kuchni spiżarka (jedno z licznych dzieł taty Rysia) zapełniała się konfiturami z jeżyn, musem z dyni o smaku cytrynowym, przecierem malinowym, cukinią w cynamonowym syropie, ucieranymi na surowo z cukrem płatkami róż, pigwą z dodatkiem pomarańczy i goździków i wieloma innymi słoiczkami, w których mama Krysia zamykała najpiękniejsze zapachy i kolory lata i jesieni. Zimą dokarmiała tym wszystkim całą rodzinę i gości, jakby nazajutrz groziła im śmierć głodowa.

Wszystko było przepyszne, nic więc dziwnego, że Józia nie przypominała anorektycznie chudych modelek z okładek kolorowych magazynów. Jednak kiedy przyjechała do Warszawy, co stało się trzy miesiące temu, wzorem swoich koleżanek z pracy przeszła na drakońską dietę i pierwsze efekty już było widać. Ale ponieważ w biodrach i biuście wciąż pozostawały jej wyraźne krągłości, Józia ćwiczyła z zapałem, chociaż niezbyt chętnie.
Czerwiec od pierwszych dni był wyjątkowo upalny i trzeba było prawdziwego heroizmu, żeby zmusić się do fizycznego wysiłku. Józia najchętniej położyłaby się w ogrodzie na leżaku i popijała ulubioną lemoniadę lawendowo-malinową. Tymczasem pilnie uczęszczała na jogę już drugi tydzień i jak na razie ledwo nadążała za poleceniami trenera. Wszyscy wokół ćwiczyli już w miarę sprawnie. 

Chłopak przed nią składał się jak scyzoryk, aż mu się trzęsły upięte w gruby węzeł dredy. Wysoki, szczupły i wyjątkowo zgrabny, wpadł Józi w oko już na pierwszych zajęciach. Miał piękne, inteligentnie patrzące, brązowe oczy i zawsze był wyprostowany jak struna.

Józia za każdym razem ustawiała się za nim, żeby nie widział jej pokracznych wygibasów.

Doskonale je za to widział prowadzący zajęcia Przemek. Co jakiś czas podchodził do wszystkich i poprawiał im ułożenie ciała. Przy Józi stał najdłużej i poprawiał właściwie wszystko. Miała wrażenie, że za chwilę wyrwie jej barki z zawiasów. „Mógłby pomęczyć tę stękającą starszą panią, a nie ciągle tkwić przy mnie” – pomyślała ze złością. Tymczasem Przemek wspierał panią jedynie dobrym słowem.

– Spokojnie, pomału, proszę się nie denerwować – mówił szeptem i szybko odchodził.

Zajęcia jogi były dla Józi sporym wydatkiem, ale namówiła ją na nie Julia, koleżanka z pracy, jedna z nielicznych życzliwych istot w całym tym znerwicowanym maglu.

– Zobaczysz, będziesz zachwycona! – przekonywała niezbyt chętną do ćwiczeń Józię. – Będziesz miała fantastyczną figurę, poczujesz, że jesteś panią swojego ciała, i wyciszysz się wewnętrznie.

Józia w zasadzie nie odnosiła wrażenia, że nad jej ciałem panuje ktoś inny, a i wnętrze miała całkiem spokojne i harmonijne, ale ponieważ okazało się, że prawie cała redakcja ćwiczy jogę, nie chciała być gorsza i odstawać od reszty. I tak już była wystarczającym odmieńcem.

Nie dość, że pracowała w redakcji „Przemian” dopiero od trzech miesięcy, to jeszcze równie krótko mieszkała w Warszawie. Postanowiła więc jak najszybciej dopasować się w miarę możliwości do zespołu. „W końcu oni chyba wiedzą, co dobre” – mówiła sobie w duchu, gdy zapisywała się na zajęcia.

Szkoła jogi Przemka była znana na całą Warszawę. Ciekawe, na ile ze względu na same zajęcia, a na ile ze względu na wygląd prowadzącego. Wysoki, wyglądający jak wiking Przemek był absolutnie, do znudzenia wręcz perfekcyjny w każdym fragmencie swojego wygimnastykowanego ciała, a do tego miał zniewalający, nonszalancki uśmiech.

„Właściwie to tak mógłby wyglądać Apollo” – pomyślała Józia, z ulgą przyjmując informację Przemka o końcu zajęć.

Oczywiście wokół instruktora zaraz zgromadził się tłumek kobiet i dziewcząt dopytujących świergotliwie o ćwiczenia i inne niezmiernie ważne sprawy. Przemek organizował niebawem kilkudniowy wyjazd z jogą i żeńska część grupy była tym maksymalnie podekscytowana.

Józia wykorzystała chwilowy zamęt i czmychnęła do szatni, żeby jak najszybciej się przebrać. Postanowiła zrobić sobie mały spacer i wrócić do domu pieszo. Miała do przejścia tylko jedną stację metra. Powoli zmierzchało i ciemność ukrywała różne niedostatki Mokotowa, ale było jeszcze na tyle jasno, żeby to, co ładne, nadal było widoczne. „Śpiewają jak u nas” – pomyślała z rozczuleniem o świergocie kołujących nisko jaskółek. Czyżby miało padać? Nie zanosiło się na to, chociaż powietrze było nieruchome po wyjątkowo gorącym dniu.

Józia boleśnie zatęskniła za letnimi wieczorami w rodzinnej Białkowej. Lubiła siadywać na ganku i obserwować, jak zmierzch zagarnia coraz większe przestrzenie. W nastającej szarości niczym setki maleńkich latarenek świeciły gęsto posadzone naokoło domu przez mamę Krysię kępy chabrowej lobelii i bladoróżowego niecierpka. Mama Krysia, miłośniczka kwiatów, obsadzała nimi każdy najmniejszy zakątek wokół domostwa, tak że budynek wyłaniał się spośród kolorowej, spienionej kaskady jak statek ze wzburzonych fal. Ledwo jedne kwietne kobierce przekwitły, a już pojawiały się nowe, i tak od wczesnej wiosny do późnej jesieni dom spowijały kolejne odsłony roślinnego bogactwa.

Józia uwielbiała ten kwietny spektakl kolorów i zapachów, chociaż nie bardzo przykładała się do jego przygotowania. Codzienna, mozolna praca związana z sadzeniem, pieleniem i podlewaniem roślin była dla niej zbyt nużąca i prawdę mówiąc, trochę monotonna. Ale niczym pszczółka nektar spijała wszystko, co było w tym wielomiesięcznym widowisku najpiękniejsze. Teraz zatęskniła też za wieczornym gwarem rodzinnego domu.
„Mama pewnie szykuje kolację… Może odsmaża ziemniaczki do zsiadłego mleka?” – pomyślała i aż jej się zrobiło słabo z głodu. Mleko, które od lat brali od pana Mioduszewskiego, było słodkie i pachnące, pokryte grubą warstwą śmietany. Józia z całych sił starała się zmienić tok myśli, ale wyobrażenie schłodzonego zsiadłego mleka i podsmażonych na złoto ziemniaczków szło za nią jak natrętne widmo.

Nie odstępowało jej na krok. Tymczasem restrykcyjna dieta, którą przejęła od redakcyjnych koleżanek, nie akceptowała pod żadnym pozorem ani mleka, ani jego pochodnych.

– Mleko to biała śmierć! – straszyła Julka. – Tak samo jak cukier, mąka czy sól. To trucizny gorsze niż kokaina! Jeszcze bardziej uzależniają i szybciej zabijają! Musisz towszystko wyeliminować ze swojej diety, jeśli chcesz dobrze wyglądać i dobrze się czuć!

Prawdę mówiąc, Julia ze swoim wyszczuplonym do granic możliwości, bledziutkim (słońce zabija!) ciałkiem i nerwowym, nigdy niemilknącym, apodyktycznym głosikiem też nie wyglądała jak najzdrowszy egzemplarz homo sapiens. Twierdziła jednak, że odpowiednia dieta i joga ją wyciszają i zapewniają jej wspaniałą kondycję.

„Ciekawe, jak się zachowywała przed tą dietą, skoro teraz jest wyciszona” – zastanawiała się Józia, ale poza eksplozją bomby atomowej nic innego nie przychodziło jej do głowy.

W domu na kolację czekało na Józię jabłko. Postanowiła nie robić żadnych zapasów, żeby jej nie korciły. A że jak powtarzała Julka, kolację należy oddać wrogowi, jabłko było dopuszczalnym kompromisem z tą bezwzględną zasadą.

„Jedno jabłko dziennie uchroni cię od chorób” – była to kolejna sentencja, których Julka miała na podorędziu tysiące i którymi raczyła Józię od jej pierwszego dnia w redakcji. Ciekawe, że wszystkie, co do jednej, były związane z jedzeniem.

W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Słoiczki. Powieść Mai Jaszewskiej kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Słoiczki
Maja Jaszewska5
Okładka książki - Słoiczki

Józia to młoda, przywiązana do tradycji i rodzinnego domu dziewczyna z Podlasia. Julka - buntowniczka, która ucieka z Krakowa przed przeszłością i apodyktycznym...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Zły Samarytanin
Jarosław Dobrowolski ;
Zły Samarytanin
Pokaż wszystkie recenzje