Mieszkaliśmy w kamienicy przy Żurawiej 28, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie.
Tego dnia z mamą drylowałyśmy wiśnie, a tata jak zwykle z kanapką w kieszeni poszedł do pracy. Nigdy już z niej nie wrócił.
Ten letni sierpniowy dzień stał się początkiem apokalipsy, która przetoczyła się nad naszymi głowami. My, zwykli cywile, zapłaciliśmy za nią najwyższą cenę. Nikt nas nie pytał o zdanie. Nikt nas nie uprzedził. Niespodziewanie znaleźliśmy się w wirze historii, który pochłonął setki tysięcy niewinnych, bezbronnych ludzi.
I choć przetrwałam, doświadczając piekła obozu Auschwitz, nie miałam do kogo i do czego wracać.
Moje życie zakończyło się 1 sierpnia 1944 roku.
Do lektury Z Powstania do Auschwitz – nowej książki Niny Majewskiej-Brown – zaprasza Wydawnictwo Bellona.
– Bardzo wiele mówimy o bohaterach Powstania Warszawskiego, o tych, którzy walczyli, ale zarazem zapominamy, że największą cenę zapłaciła ludność cywilna. Nie mówimy też o szaleństwie, które w wielu osobach wywołało Powstanie Warszawskie. O tym, że czasem ludzie nie potrafili znieść napięcia, jakie wywoływały ówczesne wydarzenia. Ja nie wyczytałam o tym w opracowaniach historycznych. Usłyszałam za to od moich rozmówców, od ludzi, którzy Powstanie Warszawskie przeżyli oraz od ich bliskich – mówiła w naszym wywiadzie Nina Majewska-Brown.
W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Z powstania do Auschwitz. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Wojna zmieniła wszystko, przedefiniowała normalność świata i jego przyjemności. Teraz, po pięciu latach okupacji, normalnością stały się godzina policyjna, kartki, nieustanne oglądanie się za siebie, paraliżujący lęk, że nagle zostaniemy zatrzymani. Wsłuchujemy się w każdy hałas na schodach z nadzieją, że nie jest to stukot czarnych, wypolerowanych oficerek należących do tych, którzy dali sobie prawo zburzenia naszego spokoju, zrewidowania domu i aresztowania pod byle pretekstem Bogu ducha winnych ludzi, a nawet zadania im śmierci.
Nie możemy jak dawniej spokojnie wyjechać za miasto, nie ma mowy o kilkutygodniowych wakacjach. Praca papy jest niepewna i kiepsko płatna, mamidło przestało się uśmiechać, my nie możemy chodzić do szkoły. Chciałam studiować medycynę, może stomatologię, a zamiast tego dostałam nakaz pracy i zajmuję się szyciem. Oczywiście są tajne komplety, wykłady, ale co to za nauka? Jesteśmy zdani na siebie. Może przez to bardziej zacięci, dociekliwi, ale sami.
I ta samotność jest najgorsza.
Odbiera marzenia.
O szczęśliwym życiu, o miłości, dzieciach i radosnym, bezpiecznym domu. Takim małym, zupełnie malutkim, z białym drewnianym płotem wokół niewielkiego ogródka, z białymi różami na rabacie i warzywnikiem na tyłach. O słodkim, zabawnym szczeniaku bawiącym się na trawniku i uginających się pod ciężarem dojrzałych, słonecznie żółtych antonówek gałęziach starej jabłoni.
Tęsknię też za radosną, beztroską zimą, gdy chodziłyśmy na łyżwy i zjeżdżałyśmy na sankach. Chodziło się na koniec ulicy i tam, korzystając z niewielkiego spadku, z piskiem radości zjeżdżało w kierunku placu Trzech Krzyży.
Nasze marzenia scherlały i skurczyły się do tego, co jest na wyciągnięcie dłoni. Do spokojnego wieczoru i dobrego kolejnego dnia. Modlimy się tylko o to, by nie było gorzej. By przeżyć. By nikogo nie zabrakło wieczorem w łóżku. Byśmy byli wszyscy na śniadaniu o poranku. Pewnie dlatego z taką ufnością i radością zatapiam się w słowach Tadeusza, że rodzi się bunt i nadciąga przesilenie, że organizuje się rewolucja, powstanie, nowa walka. Tylko one niosą nadzieję. Że nareszcie pogonimy Niemca. Wszyscy żyjemy tą nadzieją, że po porażce na Wschodzie już się nie podniosą.
Miałam czternaście lat, gdy wybuchła wojna, i niewiele pamiętam z tamtego okresu. W zasadzie tylko chaos, panikę, dyskusje i niepewność rodziców co do tego, czy uciekać, czy jednak zostać. A jeśli wyjechać, to dokąd? Do rodziny na wieś? Czy do dalekiej kuzynki ojca w Kanadzie? A może tylko wynająć mieszkanko na obrzeżach miasta?
Nieustająca obawa o to, czy wysiedlą, czy nie. Przecież to prestiżowa, modna część Warszawy. I moi mali bracia, wiecznie chorzy, niedomagający, zasmarkani. Strach mamy, zaciśnięte usta ojca, niedająca się opanować, co rusz wybuchająca na nowo histeria Zuli, że to już koniec, że umrze, a umierać nie chce!
Ciągle dopadająca nas przytłaczająca cisza, w której słychać nawet poruszające się skrzydełka muchy, o jej brzęczeniu i tłuczeniu o szyby w oknach nie wspominając, bo te są jak nieprzyzwoicie głośne, irytujące fanfary. I to nasłuchiwanie wiadomości w radiu. Skupienie, wstrzymywanie oddechu podczas przemówień tych, którzy mieli dać siłę, wlać w serca otuchę, a którzy sami wydawali się niepewni, co należy uczynić. Mieliśmy być silni, zwarci i gotowi, bronić każdej piędzi ziemi, nie oddać nawet guzika od munduru, a co? Oddaliśmy wszystko. I ziemię, i guziki. Domy, poczucie bezpieczeństwa, wizję przyszłości, a wielu to, co mieli najcenniejszego – życie.
Może dlatego tak lubimy przeglądać zdjęcia. Przypominać sobie, jak byłyśmy takie malutkie, gdy wszyscy byliśmy tacy szczęśliwi.
Narodziny dzieci sprawiły, że pasją mamidła stała się fotografia i gdyby tylko mogła, nie rozstawałaby się z aparatem.
Kochany tatko spełnił jej największe marzenie, kupując czarną, nowoczesną leicę ze srebrnymi okuciami.
Jej bzikowi uległa przyjaciółka Jadzia Roguska, która okazała się równie wdzięcznym jak dzieci obiektem fotografowania. Pamiętam nasze wspólne spacery, wypady wakacyjne, gdy prześcigały się w pstrykaniu zdjęć. Ile było potem wzruszeń i wspomnień, gdy w jesienne wieczory uzupełnialiśmy rodzinne albumy.
Tęskno mi za tamtymi beztroskimi chwilami, gdy nikt nawet nie myślał, że może wybuchnąć wojna. Zawsze wydawało mi się, że okopy odeszły w niepamięć wraz z zakończeniem wojny w 1918 roku. A tu taka przykra niespodzianka.
Fotografie są przepustką do innego, dobrego świata. Świata, którego nie ma, a o którym snujemy marzenia każdego dnia. Do wakacji w Zaleszczykach w pensjonacie Morela i wakacji w Aninie, gdzie odwiedzaliśmy sąsiadów, Jana i Jadwigę Roguskich.
I choć mgliście pamiętam te wakacyjne wypady, to kąpiele, kajaki i opony nad jeziorem Narocz uplasowały się w katalogu miłych letnich wspomnień na pierwszym miejscu. Ojciec odgraża się, że jak tylko wojna się skończy, to pokażemy tym Szwabom, że nas nie pokonali, i pierwsze, co zrobimy, to pojedziemy nad Narocz. Biedny tatko nie ma pojęcia, że gdy zakończy się wojna, Narocz i cały ten bajkowy świat znajdą się poza granicami naszego kraju i już nigdy go nie zobaczymy.
– Co byś zjadła? – zagajam Anielę, bo jakoś nie mam ochoty na przeglądanie albumu, za to czuję, jak kiszki grają marsza, i sięgam po starą, zniszczoną książkę kucharską Marii Disslowej.
– Coś słodkiego?
– Może być. – Ślinię palec i z namaszczeniem przekładam kolejne karty, by wreszcie znaleźć nasz ulubiony przepis na orzechowy tort z kajmakiem i konfiturą z wiśni.
W biedawojennym jadłospisie to jedyna kulinarna rozrywka, bo nie chodzimy ani do restauracji i cukierni, zresztą i tak do tych najlepszych wpuszczają tylko Niemców, ani do składów oferujących rarytasy z najodleglejszych stron świata. O pieczonych jabłkach z moim ulubionym cynamonem czy rodzynkach zwyczajnie możemy zapomnieć.
Książkę Z Powstania do Auschwitz kupicie w popularnych księgarniach internetowych: