Maurycy, młody litewski szlachcic, który traci matkę w dniu narodzin i wychowuje się w podupadłym majątku razem z siostrą i załamanym po śmierci żony ojcem, wyjeżdża do Wilna. Tam przeżywa fascynację pogańską słowiańszczyzną i miłość do kobiety, która ją uosabia. Stawia też pytania o istotę polskiej tożsamości. Odpowiedź znajduje w poezjach starszego kolegi, Adama Mickiewicza...
Tymczasem książę Adam Czartoryski chce wykorzystać przyjaźń z carem Aleksandrem dla dobra kraju i Uniwersytetu w Wilnie. Czy jednak można być lojalnym wobec cara i Polski jednocześnie? Z kolei Tomasz Zan z przyjaciółmi filomatami piszą wiersze i pragną kształtować wileńską młodzież. Rodzi się polski Romantyzm.
Romantyczni Doroty Ponińskiej to fascynujący obraz pokolenia naszych pierwszych buntowników na tle tętniącego życiem, poezją i miłością Wilna! Do lektury zaprasza Wydawnictwo Lira.
W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie mogliście przeczytać premierowy fragment książki Romantyczni. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Wilno, zima 1815
Profesor Jan Śniadecki, liczący sobie lat blisko sześćdziesiąt, odziany w czarną pelerynę z bobrowym kołnierzem, szedł raźnym krokiem zaśnieżoną ulicą w kierunku uniwersytetu. Lekki mróz czynił powietrze rześkim, a słońce oświetlało pastelowe gmachy wileńskich pałaców, kamienic i kościołów. Śnieg iskrzył się na dachach i gałęziach drzew. Trzeba było tylko uważać, by się nie przewrócić, bo jak zawsze w karnawale ulice były wyślizgane od wieczornej sanny: towarzystwo wracające z licznych wieczorków, bali i redut do późna w noc szlifowało białe drogi płozami sań. Tak, Wilno bawiło się wesoło, rozkwitało świetnością i bogactwem, a rektor Śniadecki pochlebiał sobie, że niemała w tym zasługa uniwersytetu, którym kierował od ośmiu lat.
To Uniwersytet Wileński właśnie i jego sława uczelni europejskiego formatu ściągały do miasta młodzież z najlepszych domów Litwy i okolic, a za młodzieżą, w karnawale, całe rodziny. Tłok był w mieście taki, że o wynajęcie mieszkania na zimę wcale nie było łatwo, ale to sprzyjało tylko towarzyskiemu ożywieniu, które profesor lubił i doceniał. Z przyjemnością odwiedzał najświetniejsze magnackie i szlacheckie salony, bo choć z urodzenia niższego stanu, to jednak swoją wiedzą, naukową sławą i osiągnięciami zdobył sobie wielki autorytet i powszechny szacunek najlepszego towarzystwa.
Długo musiał książę kurator Adam Czartoryski namawiać profesora Śniadeckiego, by opuścił Kraków z jego Akademią i przybył do Wilna w celu objęcia kierownictwa Obserwatorium Astronomicznego, katedry matematyki i astronomii i wreszcie godności rektora Uniwersytetu Wileńskiego. Bo czyż można było znaleźć godniejszą postać na to stanowisko? Jan Śniadecki nie tylko podźwignął i zreformował Akademię Krakowską, nie tylko dał dowody największej troski o oświatę narodową, ale był też prawdziwie europejskim uczonym, znanym doskonale profesorom zachodnich uniwersytetów. W uznaniu swych osiągnięć, pracowitości i talentu otrzymał od nich propozycję objęcia kierownictwa obserwatoriów astronomicznych w Madrycie i Bolonii, ale odmówił, mówiąc, że jest Polakiem i ojczyźnie jest winien swą pracę i z nią chce jej los niepewny dzielić.
I przyznać trzeba, że przyszło mu pełnić posługę rektorską w czasach niepewnych i niebezpiecznych, a chwilami nawet dramatycznych. Idąc teraz spokojną zimową ulicą, przyjmując raz po raz pełne szacunku ukłony młodych akademików spieszących na wykłady, rektor Śniadecki wspominał te budzące grozę momenty, gdy przez Wilno przetaczały się fronty napoleońskich wojen, gdy wielotysięczne armie Francuzów albo Rosjan zalewały miasto i ich wodzowie żądali od niego oddania sal uniwersyteckich na szpitale i lazarety, a nawet na stajnie dla koni! Z równą odwagą i niezłomnością stawał Jan Śniadecki przed Napoleonem i przed carem Aleksandrem, budząc szacunek obu, i bronił swej uczelni przed wojenną pożogą. Tak, przyszło mu kierować uniwersytetem i całą oświatą na Litwie w burzliwych i niełatwych czasach, ale z niekłamaną dumą mógł sobie powiedzieć, że wywiązał się z nałożonego przez księcia kuratora zadania bez zarzutu.
I oto dziś właśnie, po ośmiu latach, zamierzał złożyć urząd rektora, gdy dwie czteroletnie kadencje jego rządów dobiegły końca. Niech teraz kto inny weźmie ten ciężar na swoje barki. Z pewnością następcy będzie łatwiej: uniwersytet jest w doskonałym stanie, jego fundusze z dawnych dóbr jezuickich — zabezpieczone, napływ studentów rosnący, a nade wszystko miłościwie panujący jaśnie oświecony monarcha, car Aleksander I, niczym prawdziwy mąż opatrznościowy zaprowadził wreszcie pokój i bezpieczeństwo, tak potrzebne do prowadzenia nauk. Tak, Jan Śniadecki miał poczucie, że przekaże następcy nie tylko zakład naukowy, ale potężne państwo uniwersyteckie! Miał nadzieję, że kolejny rektor nie zaprzepaści jego dzieła, przeciwnie — rozwinie je jeszcze.
Oczywiście nie pragnął wcale Jan Śniadecki odsunąć się całkiem od naukowej działalności. Jakżeby mógł, skoro to ona była największą pasją jego życia! Chciał tylko zrzec się obowiązków administrowania całą działalnością oświatową na Litwie podległą uniwersytetowi. Zatrzyma, rzecz jasna, urząd kierownika obserwatorium, do którego sam zresztą zakupił przed laty narzędzia i instrumenty do obserwacji nieba. To było jego ukochane zatrudnienie: patrzeć w niebo, śledzić ruchy planet i ciał niebieskich i z ich regularności i porządku wywodzić prawidła wszechświata, przenikać rozumem urządzenie kosmicznych przestrzeni i wyprowadzać stąd wnioski o prawach natury i doskonałości świata materialnego.
Nagle wzrok Jana Śniadeckiego padł na idącą przed nim energicznie kobiecą postać w granatowym płaszczyku. Przez chwilę kształt jej opiętej płaszczykiem kibici przypomniał mu pewną damę, dla której jego serce biło żywiej przez lat kilka. Zamożna wdowa, pełna ciepła i uroku, wprowadziła taki zamęt w sercu uczonego, że rozważał całkiem serio, czy nie ulec jej zalotnym uśmiechom, aluzjom, a potem i otwartym namowom, i nie połączyć się z nią węzłem małżeńskim. Ale po namyśle uznał, że tak, jak jako Polak winien jest swe usługi ojczyźnie, tak i jako uczony winien swój czas i siły spożytkować w służbie nauki i narodowej oświaty, nie trwoniąc ich na rodzinne utrapienia. Dość było mu obserwować frasunki brata Jędrzeja, także profesora wykładającego tu chemię i medycynę, który obarczony żoną i trójką dzieci musiał ograniczyć swą pracę naukową do bardziej popłatnej praktyki lekarskiej, by zapewnić dzieciom finansową przyszłość. Nie, choć Jan Śniadecki kochał dzieci brata jak własne, sam wolał oddać się w pełni naukom, do których czuł powołanie.
Kobieta w granatowym płaszczyku skręciła do cukierni na rogu i wtedy mógł zobaczyć jej profil, młodszy i piękniejszy od dawnej damy jego serca. Jan Śniadecki westchnął i pospieszył na zebranie Rady Administracyjnej Uniwersytetu, gdzie miał zdać sprawozdanie ze swych rządów. Żałował jedynie, że książę kurator Adam Czartoryski był tak zajęty, że nie mógł przyjechać do Wilna, by osobiście odebrać od niego sprawozdanie z ośmiu lat sumiennego urzędowania. Książę kurator powinien tu być i usłyszeć na własne uszy, jak pięknie uniwersytet rozkwitł pod przewodnictwem rektora Śniadeckiego! Cóż, kiedy obowiązki i powinności większej wagi wciąż trzymają go daleko, teraz — podobno — w Wiedniu.
Książkę Romantyczni kupicie w popularnych księgarniach internetowych: