Młoda dziennikarka musi zdecydować, czemu ma pozostać wierna, kiedy miłość i pożądania zderza się z mrocznymi sekretami przeszłości.
Luna Ward, dziennikarka z Nowego Jorku pisząca na tematy naukowe, przemierza pół świata, by przeprowadzić tajne rozeznanie w klinice stosującej alternatywne metody leczenia w Kadyksie. Udając zainteresowaną odkryciami badaczkę, zostaje tam zatrudniona, jednak zadanie coraz bardziej się komplikuje, a uporządkowane życie Luny ogarnia kompletny chaos. Lekarz, którego zamierza wziąć pod lupę, kontrowersyjny Ruy Rueda do Calderon, jest zupełnie inny niż się spodziewała.
Mężczyzna o surowej cygańskiej urodzie i przewrotnym poczuciu humoru robi wszystko, żeby ją zdobyć. Ale jak mogłaby ulec namiętności na przekór wszystkiemu, co podpowiada zdrowy rozsądek? I czy Ruy zdoła jej jeszcze kiedykolwiek zaufać, jeśli odkryje jej prawdziwą tożsamość? W dodatku Luna dowiaduje się, że on sam ukrywa druzgocącą prawdę... Hiszpańska krew płynąc w żyłach Luny budzi się w zetknięciu z krainą egzotycznych legend, pełnych fantazji Cyganów i zmysłowej muzyki flamenco.
Oszałamiająco barwny Kadyks wywiera magiczny wpływ na jej serce. Czy miłość Ruya i Luny ma szansę przetrwać pomimo dziedzictwa kłamstw i tragedii, jakie ciążą na ich rodzinach, i odrodzić się niczym Feniks z popiołów?
Dziedzictwo Hannah Fielding – kolejna odsłona cyklu Andaluzyjskie noce – to opowieść o prawdzie, marzeniach i pożądaniu. Ale w świecie sekretów trzeba bardzo uważać, czego się pragnie... Koniecznie sięgnijcie po tę książkę!
W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Dziedzictwo. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Rozdział 1
Północna Hiszpania, kilka tygodni później
Dziesiąta wieczorem, a Barcelona właśnie budziła się do życia. Luna przebijała się przez tłum na chodniku w kierunku słynnej promenady Las Ramblas. Kilka godzin wcześniej wylądował samolot, który przywiózł ją do Starego Świata, jak niektórzy Amerykanie nazywali Europę. Lot miał opóźnienie, a podróż była męcząca, ale Luna musiała rozprostować nogi. W Nowym Jorku było dopiero późne popołudnie i wcale nie chciało się jej spać.
Kiedy dotarła do hotelu Casa Montaner, zostawiła bagaż w lobby oświetlonym kusząco żółtoróżowawym światłem lamp inspirowanych Gaudím. To był elegancki budynek w stylu art nouveau w dzielnicy Eixample na północ od starego miasta, o marmurowych i kamiennych kolumnach wznoszących się do wysoko sklepionego sufitu. Mimo nęcącej atmosfery Luna od razu spytała o drogę nad morze. Sympatyczny młody recepcjonista z miejsca rozpoznał w niej Amerykankę, choć mówiła świetnie po hiszpańsku, i poradził, jak iść na Plaça del Portal de la Pau i do Port Vell, najstarszego portu Barcelony.
– Hay una magnifica estatua de Cristóba Columbu en la plaza, na placu jest wspaniały pomnik Krzysztofa Kolumba – powiedział, przypatrując się z zachwytem jej długim blond włosom i bursztynowym oczom, które błyszczały w oprawie ciemnych rzęs pod idealnymi łukami brwi. – Na końcu Las Ramblas trafi pani na Port Vell. To ulica tylko dla pieszych. Jest tam mnóstwo restauracji i barów. W Barcelonie nie ma lepszego miejsca, by się zabawić. Tak naprawdę nigdzie na świecie noce nie są tak pełne życia jak w naszych tascas – dodał z dumą. – Ale niech pani uważa na torebkę, señorita. Hey muchos carteristas en todo, kręci się tam sporo kieszonkowców. Szczególnie późną nocą południowy kraniec ulicy staje się mniej bezpieczną, jakby to powiedzieć, mniej przyzwoitą okolicą.
Luna uśmiechnęła się. Nie zamierzała podejmować niepotrzebnego ryzyka. Poza tym była z Nowego Jorku, uważała więc, że potrafi sobie radzić.
– Dziękuję za radę. Czy do Las Ramblas jest daleko?
– Diez minutos a pie en la mayoría de los, najwyżej dziesięć minut spacerem. – Recepcjonista podsunął jej po błyszczącym tekowym blacie księgę gości. – Jeśli wolno spytać, jest pani w Barcelonie służbowo czy jako turystka?
– Przyjechałam na jutrzejszą konferencję w hotelu – wyjaśniła, składając podpis. – Potem jadę do Kadyksu.
Recepcjonista uprzejmie skinął głową i uśmiechnął się szeroko.
– No tak, wykład wygłosi ogromnie ceniony mówca, profesor Goldsmith. Życzę miłego wieczoru, señorita, mam nadzieję, że pobyt u nas będzie dla pani przyjemny.
– Muchas gracias, dziękuję bardzo za pomoc.
Był piękny wiosenny wieczór, na ulicach panował ruch, gdy Luna szła Dzielnicą Gotycką. W powietrzu unosiły się fascynujące wonie. Żadna nie dominowała, ale docierały do niej kolejno, ciepłe i aromatyczne. Próbowała je rozpoznać – czosnek, owoce morza, ziele angielskie, szafran, gorąca oliwa, smażone pomidory i mnóstwo innych, których nie umiałaby nazwać. Od czasu do czasu docierał zapach kwiatów z ogrodów. Luna wdychała uderzające do głowy nuty róż, jaśminów i tuberozy. Na każdym rogu czuło się, jak w Nowym Jorku, że to wielkie miasto, a jednak egzotyka, specyficzna natura tego miejsca była uderzająca.
Wydawało się, że wszyscy wylegli na ulice. Z tego, co było widać, kryzys nie dotknął zbytnio Barcelony. Sklepy, pomimo późnej pory, nadal były otwarte i pełne klientów. Restauracje i kafejki o jaskrawych markizach powystawiały stoliki na zewnątrz. Tłumy spacerowały wte i wewte w ślimaczym tempie. Nikt nie miał zamiaru się spieszyć, ludzie szukali okazji, oglądali wszystko dokładnie. Pojazdy na jednokierunkowej uliczce stały w korku zderzak w zderzak. Od czasu do czasu Luna mijała jakiś samochód, przez którego otwarte okna dudniła rytmiczna muzyka nastawiona na pełen regulator. Była w Hiszpanii!
Szła z pewnością siebie osoby ponad wiek dojrzałej. Było jej wygodnie w czółenkach na płaskim obcasie i w elastycznych dżinsach, które układały się idealnie na jej szczupłych kształtach. Nie miała świadomości, jakie zainteresowanie budzi swobodne kołysanie się jej bioder. Mężczyźni oglądali się za nią, zatrzymywali na niej wzrok, śledzili ją zafascynowani, ale ona była pogrążona w swoich myślach.
Czuła się beztrosko. Bardziej niż kiedykolwiek była przekonana, że podjęła słuszną decyzję. Prawda, obawiała się trochę wyprawy do Kadyksu. Nie chciała przypadkiem natknąć się tam na kogoś z rodziny. Ale jej fascynacja Hiszpanią była tak wielka, że pokonała wszelkie opory.
I tak oto znalazła się tu – Luna Emilia Ward, najmłodsza córka Montgomery’ego Warda, znanego amerykańskiego biznesmena, i Adalii Herrery, piękności z hiszpańskiej śmietanki towarzyskiej. Znów była w Hiszpanii, po raz pierwszy od tamtych wakacji z czasów dzieciństwa. Tego wieczoru, napawając się niepowtarzalną atmosferą miasta, żałowała, że nie wybrała się tu wcześniej. Powinna była mieć więcej odwagi i, mimo mieszanych uczuć do swoich korzeni, podążyć ich śladem.
Choć była ze strony matki Hiszpanką, w tym kraju spędziła tylko krótkie wakacje jako dziecko. Tamten cudowny pobyt wynagrodził jej przynajmniej po części chłód, jakiego zaznała ze strony matki jako mała dziewczynka. Wspomnienia z tego zetknięcia się z Hiszpanią nadal były w niej żywe, żarzyły się w niej niczym ciepły niegasnący płomyk. Teraz wróciły bardziej wyraźne niż kiedykolwiek. Zabawy w sadach pomarańczowych pod hiszpańskim słońcem, białe miasteczka na wzgórzach, łodzie wypływające w lazurowe morze, porywające rytmy gitar grających flamenco, niekończące się świętowanie i serdeczni Hiszpanie, którzy zawsze z taką pasją jedli, pili, muzykowali i potrafili się cieszyć życiem. Coś z tego kraju na zawsze zapisało się w niej i czekało uśpione przez te lata. Podtrzymywała swoją znajomość języka, być może z nieświadomym zamiarem, że kiedyś tu wróci.
Jej rodzice wzięli burzliwy rozwód, kiedy miała siedem lat. Adalia zabrała swoją córkę z pierwszego małżeństwa, siostrę przyrodnią Luny, Juliet. Wyjechały do Hiszpanii. Montgomery zatrzymał Lunę w Kalifornii. Niemal natychmiast wysłał ją do szkoły z internatem, ale na pociechę miała przynajmniej wakacje w Kalifornii u dziadków ze strony ojca. Kiedy tylko mogła, spotykała się też ze swoją kuzynką, Angeliną. Matki nigdy już nie zobaczyła.
Miała dwanaście lat, kiedy Juliet, siedem lat od niej starsza, zginęła w wypadku samochodowym na Wschodnim Wybrzeżu, gdzie studiowała. Adalia, która już wcześniej była alkoholiczką, zapiła się wkrótce na śmierć. Jej brat, Lorenzo, nawiązał kontakt z Luną i od tego czasu odwiedzał ją i Montgomery’ego dwa razy do roku w Kalifornii.
Patrząc na to z perspektywy, Luna uświadomiła sobie, że jej przebiegły wuj, który potrafił troszczyć się o swoje interesy, podczas tych wizyt na Zachodnim Wybrzeżu wykorzystywał biznesowe znajomości ojca. Lorenzo Herrera był właścicielem firmy farmaceutycznej na Costa de la Luz w Andaluzji i rozszerzał działalność na resztę Europy. Zależało mu też na Stanach, gdzie chciał założyć filię Farmacéutica Corporationas. Zapewne właśnie to w równym stopniu przyciągało go do Kalifornii, jak chęć, by mieć swój udział w życiu siostrzenicy, choć zawsze utrzymywał, że przyjeżdża, by Luna nie zapomniała o swoim „dumnym hiszpańskim dziedzictwie”.
Jego wizyty urwały się gwałtownie, kiedy Luna stała się nastolatką. Nigdy nie zdobyła się na to, by przyjąć któreś z zaproszeń do jego hacjendy w Grenadzie albo domu w Kadyksie. Na samą myśl, że miałaby do czynienia z rodziną matki, w brzuchu jej się przewracało. W gruncie rzeczy całkowicie ignorowała kraj Adalii, tak jak ona ignorowała ją we wczesnym dzieciństwie, kiedy miała ją pod opieką. Gdy Luna dorosła i sama zaczęła podróżować po świecie, wybrała się do Egiptu, Peru, Chin, ale nie do Hiszpanii.
Nie w tym rzecz, by specjalnie przeszkadzało jej, że dorastając, większość czasu spędzała samotnie. To oznaczało, że mogła swobodnie zaspokajać swoją rosnącą ciekawość intelektualną. Zachwyciła ją precyzja i logika nauk ścisłych, dążenie do nowych odkryć na temat wszechświata. W szkole średniej szybko prześcignęła wiedzą rówieśników, co zaprowadziło ją na studia na Uniwersytecie Princeton, a potem Cornell. Później mogła przebierać w ofertach pracy naukowej na różnych uczelniach, ale nim zdecydowała, co wybrać, zadzwonił Ted Vandenberg. Przeczytał artykuł, który wysłała do ich redakcji i w ten sposób jej pasje badawcze zmieniły kierunek. Nie trzeba było jej długo namawiać na przyjęcie pracy w „Scientific US”.
– Masz nosa do wynajdywania historii, naukowych i w ogóle stwierdził Vandenberg.
Teraz dostała zlecenie napisania pierwszego dużego reportażu do czasopisma. Jej ciężka praca się opłaciła. Zgodnie z obietnicą, redakcja załatwiła jej staż na stanowisku asystentki analityka i badacza w El Instituto de Investigación de los Recursos Naturales, Instytucie Badań Terapii Naturalnych. Przebiegł ją dreszcz podniecenia. Jutro, po konferencji, będzie już w samolocie do Kadyksu i zacznie dziwny nowy etap życia, choć tylko tymczasowy.
W Kadyksie zamieszka blisko morza. Miała nadzieję, że będzie się jej lepiej spało. Już ogarniało ją niespodziewane uczucie wyzwolenia, które zdawało się przenikać otaczające ją powietrze. Barwne otoczenie wprawiało ją w euforię. Szybkim krokiem zmierzała na główną ulicę, napawając się atmosferą miasta. Skręciła w prawo i nagle znalazła się na Las Ramblas. Stanęła na chwilę, przypatrując się scenie, jaką miała przed oczami. Przez jasno oświetloną promenadę, obsadzoną platanami, płynęła rzeka ludzi.
Kiedy wmieszała się w wielonarodowy tłum, miała wrażenie jakby cały ruch – całe nocne życie Barcelony – skupiło się na tej szerokiej, trzypasmowej ulicy. Znajdowały się tu przytulne hiszpańskie knajpki, restauracje i kluby oświetlone neonami. Harmider był nie do opisania. Choć dyskoteki z lat siedemdziesiątych u niej w kraju przeważnie dawno odeszły w niepamięć, w Barcelonie działały w najlepsze i w ciepłym nocnym powietrzu dźwięczała rytmiczna muzyka. Podupadłe kina, opuszczone garaże i od dawna zamknięte teatrzyki wodewilowe zostały przekształcone w kolorowe nocne lokale.
Luna dostawała zawrotu głowy od tej rozmaitości. Byli tu księgarze, stragany z pamiątkami, tancerze flamenco, klowni i akrobaci. Kilkunastu artystów ulicznych, pomalowanych na brązowo lub biało niczym posągi, zadziwiało przechodniów różnorodnością kostiumów. Niektórzy zastygli na stojąco, inni w pozycji siedzącej, jeszcze inni poruszali się niczym nakręcane marionetki. Lunie wydawali się nieco upiorni i, w odróżnieniu do innych turystów, nie przystanęła, by zrobić zdjęcie.
Minęła bank, którego fasada była ozdobiona ogromnym smokiem i wachlarzem. Ten baśniowy obraz wywołał jej uśmiech. Przerywając szybki marsz, pozwoliła sobie na kilka minut przerwy, żeby zrobić parę fotografii temu ekscentrycznemu emblematowi. Nieco dalej można było sobie zamówić portret na chodniku. Do Luny podszedł jakiś karykaturzysta i zaproponował, że ją narysuje.
– Incluso en la caricatura no seria menos bella, nawet w karykaturze będziesz piękna – kusił.
Jednak ona tylko uśmiechnęła się i pokręciła uprzejmie głową.
– Tal vez en otro momento, może innym razem – powiedziała i poszła dalej.
Kiedy dotarła na skraj Plaça del Portal de la Pau, zapaliło się czerwone światło. Samochody z warkotem silników krążyły wokół kolosalnego, jasno oświetlonego pomnika Kolumba, który stał pośrodku placu z widokiem na morze. Tu nagle tłum stopniał, chodniki były niemal wyludnione. Nie było właściwie nikogo poza grupą jakichś grających w oczko naciągaczy. Obstąpili Lunę, starając się zwrócić jej uwagę, stawali za blisko, czuła się osaczona.
– Pod którą muszelką jest groszek? Gdzie pani idzie, señorita? Czerwone światło zmieniło się na zielone i Luna z ulgą ruszyła do Passeig de Colom i morza.
Zwalniając kroku, rozejrzała się, zastanawiała się, którędy teraz pójść. Widziała przed sobą drewniany most zwodzony Rambla del Mar, gdzie znów kłębił się tłum. Stojąc pod latarnią, wyciągnęła z kieszeni mapkę. Pomimo hałasu na szerokiej alei obsadzonej palmami i drzewami pomarańczowymi, słyszała z oddali szum fal uderzających o brzeg i burty eleganckich jachtów zacumowanych w marinie. Nad złotawą poświatą miasta niebo było szafirowoniebieskie. Łagodna nocna bryza muskała jasne włosy Luny, delikatna, uparta i chłodna. W rześkim powiewie wyczuwało się morską nutę. Luna oddychała głęboko świeżym nocnym powietrzem. Polizała usta. Miały słonawy smak.
Wkrótce otoczyli ją handlujący jakimiś drobiazgami. Wzięła mocno pod ramię małą skórzaną torebkę na długim pasku i przyspieszyła kroku. Recepcjonista w hotelu ostrzegał ją przed złodziejami w tej części miasta. Jeśli straci torebkę, sama będzie sobie winna.
Już miała zawracać, gdy z wąskiej bocznej uliczki po lewej stronie dobiegły ją dźwięki muzyki i klaskanie. Jej ulubione flamenco…
Zawahała się niepewna, czy podążyć tym śladem. Nie miała tego w planie. W nocnym powietrzu rozbrzmiewały z oddali namiętne elektryzujące nuty. Widziała kilka pokazów flamenco w Las Vegas i innych częściach Stanów, ale zawsze chciała zobaczyć takie tańce na żywo w Hiszpanii. Głos rozsądku podpowiadał jej, że w następnych miesiącach będzie miała po temu mnóstwo okazji i że to głupie zapuszczać się dalej, kiedy powinna wracać do hotelu, ale w tamtym momencie, zaintrygowana, była gotowa pójść za muzyką. W gruncie rzeczy powodowało nią coś silniejszego niż zwykła ciekawość – w głębi duszy obudziła się wielka pokusa, by dać się ponieść temu nocnemu zewowi. W jednej chwili podjęła decyzję i skręciła w uliczkę.
To była kręta, brukowana, kiepsko oświetlona alejka. Opustoszała, tylko tu i ówdzie w cieniu stały jakieś zajęte sobą pary. Luna po obu stronach mijała pomalowane kolorowo fasady domów z pięknymi balkonami z kutego żelaza. Zaciągnięte szczelnie persianas i drewniane drzwi strzegły tajemnic życia ich mieszkańców. Luna myślała o ludziach, którzy mogli kryć się w środku, podobnie jak kiedy płynęła gondolą między wspaniałymi, ale robiącymi wrażenie uśpionych, pałacami o pozamykanych okiennicach w Wenecji. Tutaj, podobnie jak w Dzielnicy Gotyckiej, powietrze było przesycone fascynującymi zapachami. Tym razem pikantne smakowite aromaty mieszały się z dymem palonego drewna i morską bryzą.
Coraz bardziej zaciekawiona, niepomna na głos rozsądku, szła dalej w wąską alejkę i ciemność. Dźwięki muzyki i rytmicznego klaskania i tupania dobiegały do niej falami. Czasami zdawały się już blisko, czasami były jakby dalej. Wtem z cienia wyskoczył bezszelestnie jakiś kot, aż podskoczyła. Popatrzył na nią fosforyzującymi oczami, nim czmychnął i znikł w wąskiej bramie jednego z domów. Nagle uświadomiła sobie, jak głośno niesie się tu stukot jej kroków na bruku, i przebiegł ją dreszcz. Wiedziała, że niemądrze jest zapuszczać się w ten ciemny labirynt, ale skoro zaszła już tak daleko, nie chciała zawracać.
Niespodziewanie, za ostrym zakrętem wąskiej uliczki znów zadźwięczało gorące, grane na żywo flamenco i odbiło się echem wśród nocy. Muzyka dobiegała z nocnego klubu kilka metrów od niej. Jego fasada o ciepłych słonecznych kolorach była oświetlona migającym szyldem El Cabo de Oro.
Kiedy zbliżyła się do tawerny, usłyszała już wyraźnie klaskanie, okrzyki olé i brzęk szklanek. Stała jeszcze chwilę niezdecydowana przy kolorowym murze. Od porywających dźwięków muzyki oddzielała ją już tylko zasłona z paciorków.
Wreszcie odchyliła je i zeszła kilka schodków w dół do tonącego w półmroku wnętrza. Kampania antynikotynowa najwyraźniej ominęła ten dziki światek, jak zauważyła wśród zamglonego od dymu powietrza.
W oddali na podwyższeniu siedział półkolem cuadro flamenco. W tym miejscu sala była otwarta na nocne niebo. Zespół grał w szybkim tempie, a publiczność klaskała i przytupywała do rytmu na wyłożonej kafelkami posadzce, od czasu do czasu pokrzykując olé dla dodania animuszu młodej tancerce. Dziewczyna śpiewała ochrypłym, zmysłowym głosem, a jej kastaniety wybijały synkopowany rytm.
Lampy na pomalowanych na czerwono ścianach rzucały ciepłą, bursztynową poświatę, oświetlając afisze z corrid, reklamy i zdjęcia torreadorów i tancerzy flamenco. Z jednej strony na prawo stał długi drewniany bar zastawiony niekończącym się szeregiem butelek o różnych kształtach i kolorach, pełen błyszczących szklanek i kieliszków. Większość gości, obsługiwanych przez kościstego barmana żującego tytoń, siedziała na rattanowych stołkach przy barze, inni jedli tapas i pili przy niskich stolikach zrobionych z pustych beczek po winie. Po lewej stronie od sceny wysklepiony sufit otwierał się na obmurowane patio, gdzie też siedziało trochę ludzi, popijając i gawędząc w balsamicznym nocnym powietrzu.
Weszła głębiej, wypatrując jakiegoś stolika bliżej patio, gdzie mniej dokuczałby jej dym papierosów. W tawernie panował ścisk. Wśród gości byli głównie mężczyźni, a jeśli widać było jakieś kobiety, to wszystkie miały towarzystwo. W całym lokalu była jedyną kobietą bez obstawy. Poczuła się niezręcznie. Zaczynała żałować pochopnej decyzji. W Nowym Jorku nigdy nie chodziła do baru sama. Dlaczego nagle porwała się na coś takiego w pierwszy wieczór w Barcelonie? Jej jasnoblond włosy i blada cera wyróżniały się na tle miejscowego tłumu.
Na jej widok zrobiło się nieco ciszej. Przyciągała wzrok mężczyzn jak magnes. Niektórzy szeptali między sobą, popatrując na nią z ukosa. Kobiety też się na nią gapiły, mrużąc lekko oczy, które wyrażały coś całkiem przeciwnego niż spojrzenia mężczyzn. Cuadro przestało grać. Popijali wino, gdy z grupy wystąpiła naprzód następna tancerka. Luna stała z boku siedzącej widowni i rozglądała się dokoła.
Może powinnam wracać, pomyślała, czując się wyraźnie nie na miejscu.
I wtedy to się stało… ich oczy spotkały się i przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie. To było elektryzujące doświadczenie, Lunę przebieg prąd. Jego wzrok zza długich czarnych rzęs płonął ogniem, który ją rozpalił, gdy wolno przesuwał się po jej twarzy, a potem dalej, po ciele, z nieukrywanym zachwytem, jakby napawał się jej rysami, kształtami. Z daleka nie umiałaby określić koloru jego oczu, ale wiedziała, że są jaśniejsze od smagłej cery – inteligentne, pełne pasji.
Mężczyzna, którego miała przed sobą, był porażająco piękny w swojej idealnej męskiej urodzie. Jego zuchwałe, bezpośrednie spojrzenie powinno skłonić ją, by odwróciła się na pięcie i uciekła, ale jakaś bardziej potężna siła niż cokolwiek, czego dotąd doświadczyła… nagły przypływ adrenaliny w żyłach… sprawiły, że Luna stała, jakby ją zamurowało.
W ułamku sekundy serce jej podskoczyło i zaczęło bić jak szalone.
– Puedo llevar a la señorita un vaso de sangria y unas tapas? Mogę przynieść señoritcie szklankę sangrii i jakieś tapas? – Na ziemię sprowadził ją gwałtownie troskliwy głos kelnera. Kiedy milczała, nadal nieco zmieszana, uśmiechnął się do niej. – Mam wolny stolik, na samym przedzie. Noc jest gorąca i będzie pani miała świetny widok na zespół.
– Tak, dziękuję.
Oszołomiona poszła za kelnerem i usiadła na zewnątrz, pod rozgwieżdżonym niebem, gdy znów zabrzmiały ogniste nuty flamenco.
Wzrok Luny powędrował z powrotem na scenę, na tę surowo wyrzeźbioną twarz.
Był jednym z muzyków, Cyganem, nie miała co do tego wątpliwości. Teraz wziął mandolinę i zaczął grać, wtórując dwóm gitarzystom i mężczyźnie uderzającym w tabla, rodzaj bębna, jaki widziała w Egipcie, z otworem po jednej stronie. Parę dziewczyn z widowni dołączyło do cuadro i tancerki na scenie. Atmosfera była spontaniczna, dzika.
Ze swojego miejsca miała dobry widok na swojego Cygana i mogła mu się przyglądać, nie zwracając tym zbytniej uwagi. Miał czarne włosy, gęste, błyszczące, odgarnięte z szerokiego czoła do tyłu. Zauważyła, że są dość długie, ale może nie aż tak bardzo jak na Cygana. Kilka kosmyków opadało na czoło, gdy czasami poruszał głową w takt muzyki. Miał mocne męskie rysy, wydatne kości policzkowe i lekko orli nos, bardziej arystokratyczny niż cygański, choć w tym mężczyźnie było coś niebezpiecznego, co przeczyłoby takim skojarzeniom.
Jego kuszące, pełne usta, o gładkich, nieco wydętych wargach, nasunęły Lunie dość śmiałe myśli – chodziły jej teraz po głowie nieproszone i choć noc była tak ciepła, przyprawiały ją o lekkie dreszcze. Wiedziała już, że oczy, w które patrzyła, były intensywnie niebieskie, w niesamowitym, głębokim kolorze, niczym niebo i morze w tym kraju. Luna zastanawiała się, ile może mieć lat koło trzydziestu pięciu, czy może był nieco młodszy?
Kiedy tancerka skończyła występ i wycofała się, Cygan wstał, zrobił krok naprzód i mruknął coś w zapowiedzi kolejnego utworu, a Lunę na dźwięk jego zachrypniętego męskiego głosu znów przebiegł dreszcz. Zaczął od rytmicznego klaskania – toca de mano.
Książkę Dziedzictwo kupicie w popularnych księgarniach internetowych: