Francja 1792 - 1805.
Paryż w czasach rewolucji to niebezpieczne miejsce. Na Placu Republiki ustawiono gilotynę – udoskonalone narzędzie do ścinania arystokracji i wrogów nowego porządku. Egzekucje są tak częste, że woda w Sekwanie zmienia kolor od spływającej do niej krwi. Ale życie toczy się dalej, ludzie nie przestają kochać i marzyć, chociaż codzienna walka o przetrwanie wystawia ich na ciężką próbę.
Jean-Luc i Marie często nie mają co jeść, ale są szczęśliwi. André i Sophie mają potężnych wrogów i muszą ukrywać swoje uczucie, jednak są zdeterminowani, by spędzić resztę życia razem. Losy tych czworga splatają się i są najlepszym odzwierciedleniem ówczesnej epoki. Czasu, kiedy nikt nie był pewny jutra, anarchia i terror łamały najsilniejszych i tylko nielicznym udało się zachować godność i ocalić marzenia.
W cieniu gilotyny to barwny, pulsujący emocjami fresk o przemocy, nienawiści i miłości. Do lektury powieści zaprasza HarperCollins Polska, a dziś w naszym serwisie znajdziecie jej premierowe fragmenty:
Wrzesień 1792 r.
Upał wreszcie zelżał, dając początek czemuś, co paryżanie zwykle nazywali le répit, czyli chwilą wytchnienia. Można by więc powiedzieć też „ulga” czy nawet „stan łaski”, ale wszystkie te określenia absolutnie nie pasowały do rzeczywistości. Kiedy na placu Rewolucji zainstalowano na stałe nowy wynalazek do zadawania śmierci, kiedy z ołtarzy usuwa się krzyże, a kobietom zdziera z szyi krzyżyki na łańcuszku i ciska do brudnego rynsztoka, którym spływa do Sekwany krwawa czerwień. A w wielu publicznych miejscach wizerunek krzyża zastąpiono nową ikoną – wizerunkiem gilotyny.
Na lewym brzegu Sekwany w pewnej wąskiej uliczce okna we wszystkich nagrzanych słońcem domach były uchylone. Jak zwykle zresztą, ponieważ dzięki temu każdy był na bieżąco z tym, co dzieje się u sąsiadów. Tego ranka na przykład w mieszkaniu nad oberżą mąż i żona kłócili się zajadle. O pieniądze, o to, że jest tak gorąco, a chleb, który miał wystarczyć na wiele dni, już jest czerstwy. Jakiś czas potem, sądząc po dźwiękach dolatujących z sypialni w mieszkaniu naprzeciwko, inni małżonkowie, którzy przedtem mieli ze sobą na pieńku, teraz zawierali pokój. Na ulicy natomiast pojawił się wychudzony pies ze sterczącymi kośćmi pod płową sierścią. I wspaniałą kością w pysku, którą obgryzał pracowicie, marząc zapewne o tym, że uda mu się wyssać calusieńki smakowity szpik.
– A więc tu ona jest! Ty parszywy kundlu!
W drzwiach oberży pojawiła się pani Grocque, żona oberżysty. Była rozjuszona, miotłę dzierżyła w ręku, czyli najlepszy dowód, że pies ową kość ukradł w oberży. Pani Grocque zamachnęła się miotłą i kiedy zaskoczony pies na moment znieruchomiał, grubymi i brudnymi palcami wyrwała mu kość z pyska. Ale pies otrząsnął się błyskawicznie, zawarczał i chwycił zębami smakołyk, wcale nie zamierzając rezygnować ze zdobyczy.
– Ty nędzny pomiocie! – wrzasnęła oberżystka. – Obedrę cię ze skóry i razem z tą kością wrzucę do garnka! Będzie potrawka, że palce lizać!
Darła się, kopała zwierzaka, ale pies nie puszczał, bo zapewne czegoś tak smakowitego nie miał w pysku od wielu dni.
A za oknem na piętrze pewien młody prawnik opuścił rękę, w której trzymał gęsie pióro. Przez chwilę nasłuchiwał odgłosów potyczki przed domem, po czym westchnął.
– Tak… Jak najszybciej trzeba się stąd wynieść.
– Jean-Luc, zjesz śniadanie przed wyjściem?
To powiedziała jego żona. Przebywała po drugiej stronie drzwi, skąd oprócz jej głosu dolatywały inne znajome poranne dźwięki, czyli pobrzękiwanie talerzy i popłakiwanie małego dziecka.
– Tak! Już idę, Marie.
Wstał od biurka ustawionego w rogu sypialni, pozwijał papiery w rulon, włożył do skórzanej torby i przemierzył bardzo niewielki pokój – zaledwie dwa kroki – by sięgnąć po ubranie na krześle, które położyła tam żona, po kamizelkę i skromny, bardzo już znoszony szary szustokor . Ubrał się i przejrzał w zakurzonym popękanym lustrze. O! Czyżby nowy siwy włos? Nachylił się, spojrzał uważniej i znowu westchnął. Cóż… Miniony rok nie należał do najłatwiejszych, nie ma więc co się dziwić, że w ciemnych włosach pojawiły się srebrne nitki, a w kącikach piwnych oczu pierwsze drobne zmarszczki, których z każdym tygodniem jakby przybywa.
Przekroczył próg i wszedł do drugiego pokoju, który był i kuchnią, i jadalnią, i salonem.
– Napijesz się kawy? – spytała Marie, uśmiechając się do męża.
– Może… – odparł też z uśmiechem i pocałował oboje, najpierw żonę, potem maleńkiego synka usadowionego na biodrze mamy.
– A więc jaka jest ostateczna decyzja?
– A więc tak. Z chęcią napiję się kawy.
Usiadł przy stole, przed talerzem z razowym chlebem, to znaczy tym, co pozostało z bochenka napoczętego poprzedniego dnia. Na talerzu leżał również kawałek żółtego sera. Marie nalała mu kawy, a on w tym czasie zebrał ze stołu papiery, które porozkładał poprzedniego dnia. W pokoju było duszno, choć wszystkie okna otwarto. Ale tak to już jest, kiedy mieszka się na mansardzie. Powietrze wciąż jest ciężkie po nieludzkich upałach trwających kilka miesięcy.
– Przez całą noc rzucałeś się na łóżku – powiedziała Marie, sadowiąc się po drugiej stronie niewielkiego stołu. – Znowu masz kłopoty ze snem?
Jean-Luc, przełykając kawałek twardego chleba, pokiwał głową. Przez otwarte okno słychać było, jak ta starucha, żona Grocque’a, nadal piekli się na psa. Straszy go miotłą, a on ujada.
Marie zerknęła w okno i zaczęła się podnosić, niewątpliwie po to, by je zamknąć.
– Nie trzeba – zaprotestował Jean-Luc, łapiąc ją za rękę. – Niech będzie otwarte.
– Dobrze, jak wolisz. A ty z kolei, kiedy następnym razem postanowisz pracować do późnej nocy, może łaskawie…
– Wiem, wiem. Mam się skradać, żeby nie budzić ciebie i Mathieu.
Wypił łyk kawy, a Marie wzięła kawałek sera, przełamała na pół i przeżuła pierwszy kawałeczek.
– Tak… Ale najbardziej martwi mnie to, że z tobą coraz gorzej.
– Gorzej? O co chodzi?
– O tę twoją bezsenność.
– A… o tym mowa! A więc, niestety, tak właśnie jest, znaczy się coraz gorzej.
Na chwilę zapadła cisza. Marie tuliła i kołysała dziecko, Jean-Luc jadł śniadanie. Kiedy skończył, oparł się łokciami o stół i odchrząknął.
– Chyba zajmę się sprawą wdowy Poitier.
– Wdowa Poitier… – Marie spuściła głowę i głaszcząc synka po policzku, pomyślała chwilę. – Ale ona nie ma czym zapłacić, prawda?
– Nie.
Poderwała głowę, a śliczne brązowe oczy były pełne powagi.
– Dobry z ciebie człowiek, mój Jean-Lucu – skomentowała.
Objął palcami kubek z kawą, starając się powstrzymać pełen zadowolenia uśmiech. Przecież w tych trudnych dniach rzadko kiedy słyszał od Marie słowa aprobaty pod swoim adresem.
– Dobry? A więc już nie potwór! Czyli wybaczyłaś mi, że zabrałem cię z ukochanego południa do tej ciasnej mansardy, gdzie marniejesz w oczach, moje ty biedactwo?
– Ja? Wybaczyłam ci?! Czyżby? Jakoś sobie tego nie przypominam!
Piękne oczy Marie otwarły się jeszcze szerzej, a rzęsy zatrzepotały jak u tamtego dziewczęcia, które kiedyś go urzekło. O tak! Jego ukochana żona zachwyciła go już w tej pierwszej chwili, gdy ją ujrzał, i zachwycającą pozostała do dziś, a jej figlarny uśmiech był tak słodki, że nie mógł nie złożyć pocałunku na tych miękkich, uśmiechniętych wargach.
Przywiózł Marie do Paryża z południa Francji dokładnie rok temu, kilka miesięcy po ich ślubie. Jej ojciec, prawnik, miał kancelarię w pobliżu Marsylii. Owszem, to stałe zajęcie, ale majątku na nim nie zbił. Nieopodal była wioska, gdzie St. Clairowie od czasów Króla Słońce Ludwika XIV posiadali niewielki, ale urodzajny kawałek ziemi. Pobudowali się i przez kilkadziesiąt lat dobrze im się wiodło, aż do chwili, gdy gospodarstwo objął ojciec Jean-Luca. Ale cóż, właśnie wtedy zaczęły się trudne lata nie tylko w ich regionie, lecz w całej Francji. St. Clairowie musieli sprzedać prawie wszystko, zostawili sobie tylko pół akra ziemi, jedną mleczną krowę i kilka kur. Tak wyglądało gospodarstwo wdowca i jego syna, ale wcale nie z powodu lenistwa czy nieudolności. Stary Claude St. Clair, ofiarny strażnik rodzinnego majątku, jak wielu innych padł ofiarą suszy oraz dramatycznej, wręcz wyniszczającej sytuacji finansowej kraju pod rządami ostatniego Burbona, kolejnego następcy Króla Słońce, obecnie chyba najbardziej przeklinanego człowieka we Francji, czyli Ludwika XVI. Chociaż zapewne jeszcze więcej szyderstw padało pod adresem jego królewskiej małżonki, Marii Antoniny, z pochodzenia Austriaczki.
Gdy nadeszła pora zadecydować o przyszłości, Jean-Luc posłuchał rady ojca i zaczął studiować prawo. Pozostanie na roli nie miało sensu. Ziemi mieli już tylko płachetek i z wielkim trudem dawało się z tego wyżyć. Zresztą wszyscy chłopi we Francji zaciskali pasa obłożeni podatkami na rzecz króla i Kościoła, a jeśli swojej ziemi nie posiadali, trzeba było jeszcze płacić czynsz hrabiemu, markizowi czy księciu, który im ziemię wydzierżawił. I który żadnych podatków nie płacił.
Matka Jean-Luca zmarła, gdy był małym chłopcem. Nie miał licznego rodzeństwa, tylko o pięć lat starszą siostrę, która w wieku szesnastu lat wyszła za mąż i od brata dzieliły ją wody oceanu, bo zamieszkała w Saint-Domingue, kolonii francuskiej w Nowym Świecie, skąd w ciągu tych lat napisała zaledwie kilka razy. Przy starzejącym się ojcu był więc tylko Jean-Luc, ale i on wyjechał z domu na studia prawnicze na Uniwersytecie Aix-Marseille, które bardzo go satysfakcjonowały. Zgłębianie tajników prawa z pewnością było czymś bardziej ekscytującym niż siedzenie w opustoszałym i cichym domu, ale przede wszystkim dzięki studiom otwierały się całkiem nowe możliwości. Ukończył je celująco, a ponieważ był człowiekiem ambitnym, zaczął szukać ciekawszej pracy niż ta, którą oferowała kancelaria sędziego pokoju w jego rodzinnym miasteczku. I taką pracę znalazł w renomowanej kancelarii prawniczej w pobliżu Marsylii, dzięki czemu nie tylko zaspokoił ambicje zawodowe, lecz znalazł także towarzyszkę życia. Była nią córka jego chlebodawcy, piękna i zadziorna Marie Germaine o czarnych wijących się włosach, w której zakochał się bez pamięci.
Jean-Luc poślubił Marie i zamieszkali w niewielkim domu w posiadłości jej ojca, ale wkrótce potem gruchnęła wieść, że król Ludwik i królowa Maria Antonina zostali przewiezieni z pozłacanego pałacu w Wersalu z powrotem do Paryża. Ta wiadomość podziałała elektryzująco na Jean-Luca, który zawsze był na bieżąco z tym, co się działo w coraz gorzej funkcjonującej francuskiej monarchii, i z tym, co działo się w Ameryce, gdzie kolonie przeradzały się w republikę. I podobnie jak wielu jego rówieśników z prowincji, zapragnął wyjechać do Paryża. Porzucić wygodne życie, dołączyć do walczącego o wolność narodu i w razie potrzeby oddać życie za ową wolność.
– Przecież to wstyd żyć w tych czasach i nie uczestniczyć w wielkim zrywie ludu, który powstał w imię wolności, równości i braterstwa – oznajmił z mocą.
Marie nie była temu przeciwna. Przyjechali do Paryża i zamieszkali w dwupokojowym mieszkanku na mansardzie. Jean-Luc znalazł pracę w biurze rządowym, a Marie, kiedy minęło pół roku od ich przyjazdu do Paryża, urodziła Mathieu, za co Jean-Luc był bardzo wdzięczny losowi. Za to, że dał mu syna, a także za to, że kiedy on wiele godzin spędza w pracy, Marie, zajęta hołubieniem ciemnowłosego brzdąca, który odziedziczył po niej oczy koloru kawy i żywe usposobienie, nie czuje się już taka samotna na ich nędznym poddaszu, gdzie zimą jest zimno i hulają przeciągi, a latem duszno i gorąco. Niestety mogli pozwolić sobie tylko na takie lokum, ponieważ nowy rząd swoim urzędnikom wypłacał bardzo skromne pensje, a na pomoc ze strony ojca Marie, rozsierdzonego tym, że zięć wywiózł mu córkę tak daleko na północ kraju, nie mogli liczyć.
Jean-Luc i Marie, którzy pochodzili z południa Francji, dopiero w zeszłym roku mieli okazję przekonać się na własnej skórze, jak wygląda zima na północy kraju. Po raz pierwszy też w życiu przeżywali inne lato, bez łagodnego wiatru znad morza i cienia delikatnych drzewek cytrynowych. Dla obojga był to rok naprawdę niełatwy, ale Marie dzięki Bogu nie skarżyła się na nic. Nigdy nie narzekała, że mąż zabrał ją z wygodnego rodzinnego domu do brudnego i hałaśliwego miejsca, gdzie byli skazani na bardzo skromne życie. Tak skromne, że wiele razy musieli wybierać, czy kupić jedzenie, czy opał. Ale Marie była twarda. Jean-Luc domyślał się, z czego brała się jej siła. Podobnie jak on była idealistką, chociaż prawdę mówiąc, nigdy się do tego nie przyznała.
Marie z Mathieu na rękach wstała od stołu i podeszła do okna, poklepując po pleckach synka, żeby mu się odbiło po jedzeniu.
– O proszę, wielki pan jedzie dziś powozem! – powiedziała, zerkając na męża. –Ten powóz czeka na ciebie, tak?
– A tak – odparł Jean-Luc po przełknięciu ostatniego kawałka ciemnego chleba. – Gavreau chce, żebym poprowadził jedną z jego spraw, dlatego podesłał powóz.
– A cóż to za sprawa?
– Znów chodzi o dom. Ten konkretnie należy do arystokraty, który mieszka… to znaczy mieszkał przy placu Royale – odparł Jean-Luc, zbierając resztę papierów porozrzucanych po stole i chowając je do i tak już wypchanej i wiązanej na rzemyki skórzanej teki. – Jakobini chcą zająć ten dom.
– Aha… – Marie uniosła znacząco brwi. – Więc dlatego Gavreau przysłał po ciebie powóz.
Zarobki Jean-Luca nie były imponujące, ale już sam fakt, że posiada stałe zajęcie – a także czasami zdarza mu się jechać do pracy powozem – oznaczał, że należy do osób uprzywilejowanych, skoro więcej niż połowa paryżan nie miała gdzie zarobić na chleb. A jego praca polegała na inwentaryzacji majątków skonfiskowanych bogaczom, często rzeczy bardzo już zniszczonych, których czas już się skończył, tak jak czas ancien régime’u, czyli odchodzącego w niebyt królestwa. Niewątpliwie nie była to praca, o jakiej marzył, ale na pewno coś, co należało zrobić. Zanim przecież stworzy się nowe państwo, trzeba we właściwy sposób rozmontować to, co było dotychczas. Innymi słowy, najpierw trzeba zebrać łupy, a potem zdecydować, co z nimi zrobić.
A więc zbierano, a Jean-Luc je inwentaryzował, z tym że o poprzednich właścicielach wspominał rzadko. Jakoś nie miał na to ochoty. Marie naturalnie wiedziała o tym, niemniej jednak właśnie teraz o nich spytała:
– Co stało się z tymi ludźmi?
– O kogo chodzi? – spytał Jean-Luc zajęty obciąganiem poły szustokora.
– Powiedziałeś, że jedziesz do domu arystokraty na plac Royale, żeby spisać jego majątek. A co stało się z tymże arystokratą i jego rodziną?
– Tego nie wiem. Może są w więzieniu. W każdym razie już tam ich nie ma.
Na szczęście gdy przyjeżdżał do tych wspaniałych rezydencji, najczęściej mieszkańców już wyprowadzono siłą i wtrącono do lochów Conciergerie, La Force albo Carmes, gdzie przebywali w warunkach urągających godności ludzkiej. Jean-Luc wiedział o tym od kolegów, którzy bywali w tych więzieniach, i podejrzewał, że gdyby zobaczył to na własne oczy, miałby jeszcze większe kłopoty z zasypianiem. Dlatego po raz kolejny powtórzył sobie w duchu, że lepiej o pewnych sprawach nie myśleć, a w pamięci mieć tylko jedno. Że wszystko, co teraz należy zrobić, ma jeden cel, i jest to cel szlachetny. Chodzi o to, by ludowi francuskiemu, który tak długo żył w zniewoleniu pod butem despotycznych Burbonów i ich okrutnej, bezmyślnej arystokracji, dać wreszcie to, co mu się należy. Wolność, równość i braterstwo.
Westchnął, wsunął tekę pod pachę i podszedł do żony, która czule coś mówiła do popłakującego synka.
– Marie, na mnie już czas.
– Tak… – Spojrzała w bok i po krótkiej chwili, wyraźnie unikając jego spojrzenia, dodała półgłosem: – Przecież zawsze możemy wrócić… Jeśli to wszystko zacznie ciebie przerastać… Jeśli uznasz, że inaczej to sobie wyobrażałeś…
Jean-Luc znieruchomiał, spoglądając na żonę z niedowierzaniem. Czyżby naprawdę sugerowała, że mogliby wyjechać z Paryża? Przestać wierzyć w rewolucję?
– Chodzi mi o… Wiesz, o te twoje kłopoty ze snem – mówiła dalej niemal szeptem. – O pracę, no i to mieszkanie…
– Marie! – Jean-Luc cisnął tekę na stół i otoczył żonę, a więc i synka, ramionami. – Wiem, że tej mansardy nie znosisz…
– Ale ta mansarda, której nie znoszę, jest w tym wszystkim najmniej ważna.
– Więc co? Moja praca? Na pewno już wkrótce zajmę się czymś innym.
– Czyżby? Tyle razy już tak mówiłeś…
– Ale wygląda na to, że wreszcie taka jest prawda. Mam zamiar odbyć z Gavreau poważną rozmowę. Poproszę, by przydzielił mi pracę, dzięki której będę mógł bardziej przysłużyć się naszej sprawie. W końcu się doczekam…
Głowę miał spuszczoną, głos mu się załamywał, dlatego żona już tylko westchnęła i na dłuższą chwilę zapadła cisza. A potem Jean-Luc nabrał głęboko powietrza i wyprostował się, jakby chciał dodać sobie odwagi, po czym oznajmił:
– Nie wolno nam tak łatwo się poddawać, Marie. Jest o co walczyć, bo najwyższy czas, by lud zaczął korzystać z dobrodziejstwa wolności. Najpierw jednak trzeba mu tę wolność zagwarantować, a to wcale nie jest takie proste.
Mathieu płakał coraz głośniej, więc Marie znów zajęła się synkiem, a po chwili nieznacznie wzruszyła ramionami.
– Powinieneś już iść – powiedziała wciąż tak samo cichym głosem. – Powóz czeka.
Jean-Luc jeszcze raz pochylił się, obejmując żonę i synka, a Marie uniosła głowę, popatrując na męża. Z jej twarzy już dawno znikła delikatna opalenizna, ale nadal mówiła śpiewnie, jak się mówi na południu Francji, ubierała się też jak kobiety stamtąd, czyli w białe płótno. I gotowała to, co na południu, często narzekając, że w całym mieście nie można dostać słoika porządnego szafranu. A Jean-Luc innej Marie nie potrafił sobie wyobrazić.
– Wrócę na kolację.
Zamknął za sobą drzwi i przystanął, bo Marie, która została w mieszkaniu, znów zaczęła przemawiać czule do synka głosem słodszym niż najłagodniejsza melodia. Przez chwilę słuchał rozczulony, a potem tknięty nagłą myślą spojrzał w dół na swoje puste ręce i rzucił zły na siebie:
– O nie! Znowu zapomniałem!
Wrócił do pokoju, gdzie Marie z dzieckiem usadzonym na biodrze zaczęła sprzątać ze stołu, a na widok męża pokiwała głową, komentując z uśmieszkiem:
– Znowu zapomniałeś!
Jean-Luc też się uśmiechnął.
– Niestety. Ale nie tylko o dokumentach. – Podszedł do żony i pocałował ją w usta. – Tego nie mogę sobie darować.
I pocałował jeszcze raz, czując, że robi mu się bardzo przyjemnie, Marie na pewno też, bo ulegle poddawała się mężowskim pocałunkom. A ręka Jean-Luca przesuwała się w dół, po miękkim ciele żony okrytym wykrochmaloną płócienną spódnicą.
– Szkoda, że muszę już iść...
– Ach, ty rozpustniku! – Trzepnęła go po ręku. – Lepiej idź już, bo skończy się na tym, że to ja wsiądę do powozu i umknę z tego śmierdzącego miasta!
-> Przeczytaj kolejny fragment książki!