Trudne relacje w jeszcze trudniejszych czasach. "Pora westchnień, pora burz"

Data: 2021-03-17 14:16:26 | Ten artykuł przeczytasz w 37 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Znakomita powieść o trudnych ludzkich relacjach w jeszcze trudniejszych czasach.

Jest rok 1938, świat jeszcze śpi spokojnie. Lwów, tygiel narodowości, tętni gwarem i rozbrzmiewa beztroską radością, nie przejmując się tym, że na niebie gromadzą się czarne chmury. Zanim Ukraińców, Polaków i Żydów podzielą narodowościowe animozje, wciąż są tylko sąsiadami, którzy życzliwie uśmiechają się do siebie na ulicy.

Obrazek w treści Trudne relacje w jeszcze trudniejszych czasach. "Pora westchnień, pora burz" [jpg]

Lilka wraz z koleżankami przygotowuje się do matury i nie ma pojęcia, że to będzie ostatnia szczęśliwa wiosna. Tęskni za ukochanym, chodzi do szkoły i jak niepodległości próbuje bronić swojej dorosłości, nie wiedząc, że wkrótce przejdzie przyspieszony kurs dorastania, że będzie zmuszona pożegnać beztroskę i zmierzyć się z upiorami wojny. Spośród znanych od urodzenia osób nauczyć się rozpoznawać wrogów. Wiedzieć, komu zaufać i co zrobić, żeby nie stracić wiary, ponieważ wojna okaże się sprawdzianem człowieczeństwa, który nie będzie miał nic wspólnego z narodowością, językiem ani z wyznawaną religią. 

Do lektury książki Pora westchnień, pora burz autorstwa Magdaleny Kawki zaprasza Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Tymczasem już teraz zachęcamy Was do przeczytania premierowego fragmentu powieści: 

Armia Czerwona wkroczyła do Lwowa dwudziestego drugiego września około godziny trzynastej. W mieście było już wtedy spokojnie, jeśli nie liczyć kilku drobnych starć na ulicach. Odgłosy walk ucichły na dobre. Na pustych i wyludnionych ulicach panoszyły się gołębie i uciekały całymi stadami przed nadciągającą rzeką wojska. Ludzie zaszyli się w domach, niepewni, przelękli. Dopiero gdy przez kilka godzin nie było słychać wystrzałów, grupki pierwszych ciekawskich wyległy na ulice.

Po południu Lilka z Wiktorem odważyli się wyjść z domu, mimo sprzeciwu mamy i oburzeniu Michasia.

– Jestem już duży! Chcę zobaczyć! Chcę zobaczyć żywego Sowieta! – awanturował się chłopiec, tupiąc nogami, jakby chodziło o jakiś ciekawy i egzotyczny gatunek zwierzęcia. – Lilusiu, weź mnie ze sobą, proszę, będę grzeczny!

Profesor Ostrowski wziął go na kolana.

– Michasiu, drogie dziecko, niewiele jest rzeczy w życiu, których możemy być pewni, a tym samym niewiele rzeczy mógłbym ci obiecać na pewno. Ale to jedno akurat mogę… – Potargał jasną czuprynę chłopca. – Zobaczysz jeszcze żywego Sowieta. I to nie jednego, niestety…

Lilka stała na ulicy Zamarstynowskiej obok Wiktora i nie mogła uwierzyć w to, co działo się przed jej oczami. Wmieszana w tłum gapiów miała wrażenie, że uczestniczy w jakiejś karnawałowej paradzie przebierańców albo w przedstawieniu cyrkowym.

Ulicą wolno ciągnęły sowieckie pułki. W wysokich, przedpotopowych tankach siedzieli niscy, skośnoocy Mongołowie. Część z nich jechała konno, część szła pieszo, prowadząc na smyczach wychudłe psy. Broń zawieszona na sznurkach obijała się między kolanami. Wszędzie roznosił się drażniący zapach dziegciu. Konie w białej uprzęży, która w pierwszej chwili sprawiała wrażenie skórzanej, parskały, stukając kopytami o bruk. Dopiero gdy któryś z żołnierzy przejechał prawie pod nosem gapiów, można było dostrzec, że to nie biała skóra, tylko najzwyklejsze płótno.

Prawie wszyscy zamiast mundurów nosili płaszcze w kwiaty, nieobrębione u dołu. Wśród gromadzących się mieszkańców Lwowa przeszedł szmer, rosnący z każdą sekundą: wojsko w szlafrokach… Wyglądali raczej na przypadkową zbieraninę niż regularną armię: brudni, zarośnięci, niechlujni, o ziemistych twarzach. Nieufnie i niepewnie rozglądali się dookoła, nie zatrzymując na niczym wzroku.

Kilka przecznic dalej polskie wojsko rozdawało przechodniom konserwy i smalec. Na ulicach leżały porzucone przez rozbrojonych żołnierzy karabiny i bagnety, które tłum zbierał w pośpiechu. Większość ludzi doświadczała uczucia kompletnego chaosu i bezmiernego tragizmu. Lilka słyszała, jak ktoś koło niej opowiadał, że wielu oficerów popełniło samobójstwo, wybierając raczej śmierć niż złożenie broni. Część wyszła z miasta, nie wiadomo w jakim kierunku, nie czekając, aż dopełni się ich los pod sowiecką okupacją. W ślad za nimi udała się rozbrojona policja i w mieście nie było już żadnych służb porządkowych. Nikt nie wiedział, co się z nimi stało.

– Nie ma już Polski… Skończyła się nasza Polska. Teraz się okaże, kto tak naprawdę potrafi zostać Polakiem… O! – Kobieta w czarnym płaszczu wskazała ręką przed siebie.

W kamienicy po drugiej stronie otworzyło się okno. Z parapetu spłynął czerwony pas materiału, krzywo, w pośpiechu oderwany od białego i dumnie załopotał na wietrze jak pogardliwie wysunięty język. Komunikat był czytelny. Sąsiedni balkon został przybrany w podobny sposób. Dopiero teraz Lilka i Wiktor dostrzegli, że część gapiów podnosi do góry ręce ozdobione czerwonymi opaskami. Najpierw nieśmiało, potem z coraz większym entuzjazmem wykrzykiwano słowa powitania. Ktoś rzucił w stronę ciągnącej armii wiązankę kwiatów, ktoś inny krzyknął: „Niech żyją wyzwoliciele!”.

– Chodźmy stąd! – Lilka nie wytrzymała i pociągnęła Wiktora za rękę. – Nie mogę tego słuchać!

– Daj spokój, patrz. To w większości Ukraińcy. I Żydzi…

Wokoło rzeczywiście rozbrzmiewał język ukraiński i przesuwały się czarne kropki jarmułek.

– I co z tego? Mieszkają tu, a Lwów jest polski. Jak mogą!? Teraz wiem, czemu Żydzi zawsze powtarzali: „Wasze są ulice, nasze kamienice”. To ma być lojalność?

Zacisnęła pięści i posłała mordercze spojrzenie młodemu chłopakowi z czerwoną opaską na ramieniu, który wiwatował najgłośniej ze wszystkich.

– I co się gapisz! – wrzasnęła, gdy zauważył, że na niego patrzy. – Przecież to okupanci! Jesteś taki głupi czy sprzedajny?! – Czuła, że przestaje nad sobą panować.

Chłopak nieprzyjemnie zmrużył oczy i trącił łokciem niskiego, starszego mężczyznę. Nachylił się, wskazał głową na nich oboje i zaczął szeptać coś tamtemu do ucha.

– Wiejemy stąd! – Wiktor, nie czekając na rozwój wypadków, złapał dziewczynę za rękę i wyciągnął z tłumu. 

Przebiegli kilka metrów i znaleźli się na tyłach jednej z kamienic. Zdyszani oparli się o ścianę. Lilka przykucnęła i oparła łokcie na kolanach.

– Co za gnoje… co za cholerne gnoje! – warknęła, usiłując uspokoić oddech. – Sprzedajne świnie! Przecież nie mogą być tak naiwni, by wierzyć w opowieści o braterskiej pomocy. No powiedz, nie mogą! Profesor Ostrowski mówi, że to będzie straszna okupacja, że teraz wszystko się zmieni, Lwów już nie będzie taki jak dotąd. Zobaczysz, teraz tu będzie Rosja!

Nad miastem ciemną chmurą kołowały gołębie. Z oddali dobiegał dźwięk syren, wciskając się w gęstniejący tłum. Ludzi przybywało z każdą minutą. Ciekawość pokonała strach.

Wiktor pogłaskał Lilkę po głowie.

– Nie martw się na zapas… Może nie będzie tak źle. Przynajmniej skończyły się bombardowania. Na froncie giną ludzie, w Warszawie też, ale tu będzie już bezpiecznie, zobaczysz. Aby tylko jakoś się przystosować…

Spojrzała na niego zdziwiona.

– Co ty mówisz? Jak to: przystosować? Mamy się poddać, pogodzić z tym, że nie będzie już Polski?

– Maleńka, to nie zależy od nas… Takie decyzje zapadają nad naszymi głowami, możemy tylko starać się przeżyć. Jak najlepiej przeżyć i niepotrzebnie nie narażać. – Pokręcił głową. – To było niemądre… Trzeba bardziej uważać na słowa. Zrozum wreszcie, że teraz wszystko się zmieni, to już nie będzie to samo znane i bezpieczne miasto. Musisz być ostrożniejsza i na drugi raz…

– Nie zamierzam! – Lilka poderwała się gwałtownie, rzucając mu wyzywające spojrzenie. – Nie zamierzam, rozumiesz! Oni weszli tu jak do siebie! Łatwo ci mówić! Nie po twoich ulicach maszeruje banda obdartusów, nie twój brat narażał życie… – zamilkła raptownie. – Przepraszam… Wiktor, przepraszam, jestem głupia.

Stał z ustami zaciśniętymi w linijkę i niewidzącym wzrokiem wodził po rozpadającej się szopie w głębi podwórza. Zniknął gdzieś błękit jego oczu, teraz były granatowe.

Lilka nie mogła sobie darować tej porywczości i głupoty. Jak łatwo dać się ponieść własnemu gniewowi i rozgoryczeniu, nie widzieć niczego poza własnym żalem. Ona wciąż miała rodzinę…

Zrobiło jej się wstyd. Podeszła do Wiktora i nieśmiało dotknęła jego dłoni.

– Przepraszam, masz rację. Niepotrzebnie nas narażałam, głupia jestem… Wiem, że ty…

– Nie mówmy o tym – przerwał, biorąc jej twarz w dłonie. Uśmiechnął się. – Kocham cię, mój ty porywczy dzieciaku. Jakoś to wszystko się ułoży.

– I będzie dobrze? – W tym momencie Lilka rozpaczliwie potrzebowała otuchy.

Pomyślała o plecaku. Gdyby nie wyraźna prośba Jakuba, natychmiast zwierzyłaby się Wiktorowi. Ufała mu jak nikomu na świecie. Wiedziała, że będzie miał żal, gdy się dowie. Jeśli się dowie… Wcale nie była taka pewna, czy uda jej się wyjść z tego cało. Musiała dostać się jakoś do Winniczek, na szczęście leżały mniej więcej w tym samym kierunku, co Borysław, ale nie miała zielonego pojęcia, co tam zastanie. Westchnęła ciężko i przytuliła się do szerokiej piersi ukochanego.

Tak czy inaczej, trzeba było jakoś zorganizować sobie życie w nowej, nieprzyjaznej rzeczywistości. Dwa dni później, po kolejnych bezskutecznych poszukiwaniach pracy, wracali do domu rozgoryczeni sytuacją i pełni wątpliwości, każde zatopione we własnych myślach.

Przy Brajerowskiej mieścił się referat do likwidacji bezrobocia i giełda pracy, ale Gustaw stanowczo zabronił im się tam zgłaszać. Chodziły słuchy, że podczas rejestracji bezrobotni wpisywani są na specjalne listy, a następnie kierowani w głąb ZSRR, skąd już się nie wraca.

Lilka wciąż rozmyślała, w jaki sposób dostarczyć Orestowi plecak. Nie miała szans, by niezauważona wymknąć się z domu, gdyż Wiktor nie odstępował jej na krok. Czasem odnosiła wrażenie, że tak na nią patrzy, jakby doskonale wiedział, co jej się roi w głowie. Ojciec znikał na całe dnie, ale kiedy wracał wieczorami, wymagał, żeby rodzina trzymała się razem. Mówił, że nie wiadomo, jak długo będą się jeszcze cieszyć względnym spokojem. W mieście zaczęły się pierwsze aresztowania, nocne naloty na mieszkania, eksmisje, a w najlepszym razie dokwaterowywanie sowieckich żołnierzy i urzędników.

O Jakubie wciąż nie było żadnych wieści. Musiała znaleźć jakiś sposób, czas płynął i szanse na swobodne poruszanie się po drogach były coraz mniejsze. Nieoczekiwanie przyszło jej z pomocą pewne zdarzenie.

Na rogu Miodowej, przy Placu Teodora, natknęli się na Marysię Szczurko. Szła ulicą, smętnie powłócząc nogami. Wyglądała jak ktoś, kto bardzo nie chce dotrzeć tam, gdzie zmierza.

Nie widziały się od matury; na początku wakacji zniknęły sobie z oczu. Tamten czas wydawał się tak odległy, jakby chodziło o poprzednie życie. Szczurek była jeszcze chudsza i bledsza niż zazwyczaj. Za duży płaszcz wisiał na wynędzniałej sylwetce jak na wieszaku. Twarz, bardziej trójkątna, rzeczywiście przypominała szczurzy pyszczek, jakby dziewczyna zamierzała dopasować się wyglądem do swojego przydomku. Zyskały za to jej oczy, które w szczuplutkiej buzi jaśniały jak dwa wilgotne szmaragdy. Starając się ukryć zaciekawienie, zerkała na Wiktora, nie poświęcając koleżance zbyt wiele uwagi.

– Mieszkam teraz z matką u ciotki, na Bonifratrów – odparła zapytana. Lilka w pierwszej chwili chciała ją uściskać z radości, ale w Marysi było coś obcego. – Ojciec pojechał na wakacje z kochanicą, a jak sumienie go ruszyło i chciał wrócić, wybuchła wojna. Pies go trącał… Mam nadzieję, że zdechł gdzieś w rowie. A matka łzy leje, wojna jej nie obchodzi, tylko po nim rozpacza… Wszystko na mojej głowie. Ciotka chora, nie wychodzi z domu, muszę jakoś organizować jedzenie, inaczej też zdechniemy – dodała z goryczą. – Może teraz będzie lepiej… Mówią, że ruskie nawiozą towarów do sklepów. Nie wierzę, ale kto wie. Stalina nawet sobie w pokoju powieszę, byleby trochę chabaniny zdobyć. Od początku wojny jemy tylko cienkie galop zupki i nic więcej.

Trudno było nie zauważyć, że zhardziała i w przyspieszonym tempie przeszła kurs dorastania.

– A tobie, jak widzę, niezgorzej się powodzi – zauważyła, mrużąc oczy w jakiś nieprzyjemny sposób i jednocześnie obrzucając zazdrosnym spojrzeniem Wiktora. – Nawet trochę przytyłaś… Zawsze byłaś farciarą. I kiecka elegancka… Tylko ta torebka średnio pasuje – zauważyła kpiąco, dotykając zniszczonego plecaka, z którym Lilka od paru dni się nie rozstawała, uznając, że najbezpieczniejszy będzie przy niej.

– Nie chcesz wiedzieć, co z Jadzią? – Lilka spróbowała zmienić temat, by odwrócić uwagę Szczurka od plecaka. Już i Wiktor ze dwa razy pytał, po co ciąga ze sobą tego starego strupla. Odpowiedziała wtedy, zgodnie z prawdą, że to po Jakubie, co zamknęło temat.

– Wiesz… jakoś nie – odparła tamta spokojnie. – Mam gdzieś Jadzię. Jej sprawa, z takimi starymi nie zginie. Bękarta też jej wychowają. Dopóki nie miałam własnych zmartwień, mogłam jej trochę powspółczuć. Potrzebuję lekarstw dla ciotki i jedzenia. Rozdawali z magazynów wojskowych, ale, cholera, ile dałam radę udźwignąć sama jedna? – Ze złością trzepnęła się w wychudłe ramię. – Worek ziemniaków i ledwo kilka puszek z wołowiną… Poleciałam drugi raz, ale było po wszystkim. Durni, egoistyczni ludzie.

Lilce zrobiło się smutno. Ze Szczurka wylazły wszystkie wstrętne cechy, które do tej pory czaiły się gdzieś głęboko i nad którymi zwykle panowała. Egoizm, zawiść, myślenie tylko o sobie i złośliwość. Oblazły ją jak robale, tocząc mózg i serce.

Nie potępiała jej, wydarzenia ostatnich dni mogły złamać każdego, ale dała spokój rozmowom o Jadzi.

– Wpadnij do nas, na pewno znajdzie się coś do jedzenia. Ojciec z Antonim nawieźli ze wsi…

– Mogę teraz? – podchwyciła natychmiast Marysia.

– Skoro jestem niedaleko… A może twój… kolega potem by mnie odprowadził i pomógł nieść? – Zalotny uśmiech, który zupełnie nie spodobał się Lilce, rozjaśnił twarz koleżanki. – Niebezpiecznie teraz chodzić samej po ulicach. Słyszeliście? Na Czarnieckiego, niedaleko Urzędu Wojewódzkiego ruski tank zabił siedmioro ludzi. Wiwatowali na jego widok, a załoga nie wiedziała, o co im idzie. Nie zrozumieli przyjacielskich gestów i wypalili do nich z działka. – Wprawdzie się nie roześmiała, ale minę miała taką, jakby uśmiech czaił się tuż pod samą powierzchnią i lada moment miał wypłynąć.

Kolejny raz podczas tej rozmowy Lilka poczuła się nieswojo. Szczurek nie należała do ścisłego grona jej przyjaciółek, między nimi dwiema zawsze był lekki, niemal niewyczuwalny dystans, niepozwalający na całkowitą dziewczyńską szczerość, ale w gruncie rzeczy ją lubiła. Marysia, mimo swych wiecznych złośliwych przytyków oraz docinków, odznaczała się inteligencją, błyskotliwością i zawsze umiała podkręcić nawet najbardziej smętne spotkanie. Obecnie czuło się w niej jakąś niepokojącą zmianę.

– Nie wiesz, co z Sarą? A z Niną Dejnis? Mam kontakt tylko z Marysią Baczyńską i Wandą. Pracujemy w szpitalu przy Pijarów… a właściwie pracowałyśmy, bo teraz nie wiadomo, wymienili całą administrację.

– Pracujecie? – Szczurkowi zaświeciły się oczy. – To niedaleko ode mnie, może mnie wciągniesz? Dużo płacą?

– Coś ty, w ogóle nie płacą, po prostu pomagałyśmy przy rannych. Były naloty, brakowało sanitariuszek, chciałyśmy się przydać.

– Eee… – Szczurek momentalnie straciła zainteresowanie. – Ponoć Rothfeldowie wyjechali do rodziny na wakacje i do tej pory nie wrócili. Spotkałam niedawno Jankę, mówiła, że widziała się z Sarą jeszcze w sierpniu. Pewnie wrócą, przynajmniej mają pewność, że Niemców nie będzie, a Żydzi, zdaje się, ruskich kochają.

– A Janka? – Lilka udała, że nie dosłyszała ostatniej uwagi.

– Nie słyszałaś? W naszej szkole działało pogotowie harcerskie. Janka brała udział w obronie. Podobno wysadzili w powietrze dwa niemieckie czołgi, a Janka nawet została ranna.

Lilka nie potrafiła ukryć zdziwienia.

– Nic nie wiedziałam! Byłam w „Magdusi” pod koniec sierpnia, myślałam, że może która z was zajrzy… Janka i harcerstwo? Przecież ona nie cierpiała żadnych organizacji! Nawet w samorządzie klasowym nie chciała się angażować. Pamiętasz, zawsze powtarzała, że artyści nie dają się zamykać w ramy. Chyba że obrazów. – Uśmiechnęła się na wspomnienie słów koleżanki.

Szczurek wzruszyła ramionami.

– No, już, nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego. To nie szlachetny patriotyzm. Zakochała się w dowódcy. Dzisiaj jest ślub. W kościele Świętej Marii Magdaleny.

Ostatnie promienie zachodzącego słońca otulały dwie strzeliste wieże kościoła. Wysoko, przy dzwonnicach, jaśniała jeszcze biel murów, złote światło ślizgało się po dachu, podczas gdy fasada tonęła już w cieniu, przysłonięta sąsiednimi budynkami. 

Przed bocznym, ukrytym między drzewami wejściem zebrała się niewielka grupa. Przeważali młodzi ludzie. Mimo że Lilka usilnie wypatrywała znajomych twarzy, nie rozpoznała nikogo. Na ślub Janki Szymonowiczówny z podporucznikiem Zbigniewem Szczawińskim stawili się chyba sami harcerze. Nie nosili mundurów, ale można było to poznać po małych lilijkach wpiętych dyskretnie w klapy marynarek i kieszonki sukienek.

Nie było natomiast nikogo z klasy, jakby wczorajsze przyjaciółki nigdy nie istniały. W pierwszej chwili Lilce zrobiło się przykro; tyle było wspólnych spraw, na ucho szeptanych zwierzeń, nadziei i rozterek, kilka ładnych lat spędzonych w jednej ławce, a Janka nie zawiadomiła żadnej z nich.

Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że wokół panuje osobliwa atmosfera konspiracji. Podenerwowani młodzi ludzie stali rozbici na małe grupki, rzucając wokoło niespokojne spojrzenia, jakby w każdej chwili gotowi do ucieczki. Nikt się nie śmiał, nie żartował, co zwykle miało miejsce przy takich okazjach. Nikt nikogo nie poklepywał po ramieniu. Nie było odświętnych strojów ani kwiatów. Jedynie niska, tęga dziewczyna z warkoczem tak białym, że przypominał śnieg, trzymała maleńki bukiecik astrów, kryjąc go pod żakietem.

Kiedy podeszli do najbliżej stojącej grupki, chłopak w drucianych okularach i płaszczu, zbyt szerokim w ramionach, rzucił im niechętne spojrzenie.

Szczurek nie kryła zniecierpliwienia.

– Spóźniliśmy się, już po wszystkim. Mówiłam, nie ma po co leźć… Jakby chciała, toby zawiadomiła. Ja też się dowiedziałam przypadkiem. Lepiej stąd chodźmy, dziwnie tu jakoś...

Lilka odsunęła ją na bok.

– Przepraszam – zwróciła się grzecznie do chłopaka w okularach. – Moja przyjaciółka Janka Szymonowiczówna podobno dzisiaj wychodzi za mąż… Ślub tu ma być. Może pan wie?

Chłopak wzruszył ramionami. Nie odpowiedział. Odwrócił się plecami i zagadnął swojego towarzysza:

– Znasz jakąś Jankę?

Tamten przecząco pokręcił głową, uśmiechając się nieprzyjemnie.

– Nie znamy. – Chłopak w okularach stracił zainteresowanie i ostentacyjnie odszedł kilka kroków dalej.

Stojący do tej pory z tyłu Wiktor objął Lilkę za ramiona i pociągnął ku widniejącej z daleka bramie.

– Marysia ma rację, chodźmy stąd... Mnie też się tu nie podoba…

Na dźwięk jego głosu chłopak w okularach odwrócił się gwałtownie.

– Wiktor?

– Tadeusz!

Lilka ze Szczurkiem patrzyły zaskoczone, jak tamci dwaj uścisnęli się serdecznie. Poklepywali się radośnie po ramionach, wykrzykując słowa powitania i przerywając sobie nawzajem. Wyglądali jak wesołe niedźwiadki, które przypadkiem się odnalazły.

– Bracie! Co za fart! Myślałem, że nie żyjesz! Zuzanna opowiadała, że widziała cię przy szpitalu chwilę przedtem, jak spadła bomba! Podobno nikt nie przeżył…

– Ojciec... – Wiktor urwał. – Matka kazała mu obiad zanieść, bo już wcale do domu nie wracał… A Zuzanna? Co z nią?

– Wszystko dobrze, też jest we Lwowie. Nawet miała tu dziś być, ale jej nie widzę. Jej siostra zginęła podczas bombardowania… A twoja mama?

Wiktor nie odpowiedział. Jeszcze raz potrząsnął Tadeuszem, jakby nie dowierzając, że to on.

– Stary! Mów lepiej, co u ciebie? Skąd się tu wziąłeś? Lilka, poznaj, to mój kuzyn i najlepszy przyjaciel, Tadek Tyczyński… Marysiu… Dziewczyny, niech ja skonam, co za spotkanie!

– No, z tym przyjacielem bym nie przesadzał. – Tadeusz roześmiał się uszczęśliwiony, raz po raz klepiąc Wiktora po ramieniu. – Niech wam lepiej opowie, jak chciał mnie z mostu zrzucić za to, że wstąpiłem do znienawidzonej przez niego organizacji…

– Jesteś w ZHP? – zapytała Lilka, wyciągając dłoń na przywitanie.

– Ku jego utrapieniu… Na pewno wiesz, że dla Wiktora istnieje jedynie Wolne Harcerstwo. A dokładniej, jego idea, bo z organizacją zdaje się u was krucho? – Roześmiał się ponownie. – Ech, braciszku, kto by pomyślał, że szkolenie wojskowe jednak może się przydać… Udało nam się wysadzić w powietrze dwa czołgi. – Ściszył głos, w którym pobrzmiewała nieskrywana duma. – Na szczęście nikt od nas nie zginął, za to kilku Niemiaszków wyleciało w powietrze… No i co byśmy zrobili z samą ideą, bez karabinów? – dodał z przekąsem.

– Ale skąd się tu wziąłeś? Byłem przekonany, że zostałeś w Warszawie.

– Byłem w sierpniu na obozie nad Prutem, pod Delatynem. Myślałem, że dosiedzę do połowy września. Kiedy się okazało, że jest wojna, utknąłem we Lwowie. Chciałem wracać, ale wszyscy mówili, że to głupie, że tu będzie bezpieczniej. Martwię się, nie mam jak powiadomić mamy. Nie wiem nawet, gdzie jej szukać… Nie wiem, czy wróciła do Warszawy… Oby nie... Ostatni raz widzieliśmy się pod koniec lipca. Miała jechać z Janeczką do Ustki. Odprowadziła mnie w Warszawie na pociąg. Słuchaj… Tam naprawdę było takie piekło?

Wiktor skinął głową.

– Moi rodzice zginęli, ale twojej mamie z pewnością nic się nie stało. – Uśmiechnął się niewesoło i powiedział pocieszającym tonem: – Ciotce Leokadii nie dałby rady nawet pułk wojska. Pamiętasz, jak przyłożyła parasolką temu cherlawemu złodziejaszkowi w parku Ujazdowskim? Nie martw się, na pewno są bezpieczne…

– Stary, tak mi przykro…

Od strony kościoła dobiegł szmer podnieconych głosów. Odwrócili się w tamtą stronę. Zza kępy topoli niedaleko schodów prowadzących do drzwi wyłoniła się młoda para.

Z daleka widać w nich było jakąś odświętność. Mężczyzna, wysoki i przystojny, ze sznytem charakterystycznym dla wojskowych, górował nad zebranymi. Dodatkowo wzrostu przydawały mu włosy, zaczesane do tyłu i tworzące nad czołem wysoką falę. Miał pociągłą twarz o regularnych rysach i osobliwie, jakby spiczasto zakończone uszy. Spod szarego prochowca wystawał czarny garnitur.

Prowadził pod ramię młodą, szczupłą dziewczynę o pięknych, rudych włosach, luźno spływających na plecy, ubraną w skromny, zielony kostiumik, ładnie kontrastujący ze śnieżnobiałą bluzką. We włosy miała wpiętą białą różę. Taką samą trzymała w ręku. Gdy mijali czarny samochód, zaparkowany na dziedzińcu, od jego szyby odbił się promień słońca i zapłonął w jej włosach.

Lilka i Szczurek natychmiast ją rozpoznały, choć wyglądała inaczej niż zwykle, doroślej i bardziej uroczyście. Miała rumieńce, a oczy błyszczały jej jak w gorączce. Podekscytowanie mieszało się w niej ze skupieniem, ale wciąż była to ta sama Janka Szymonowiczówna, piegowata i wygadana koleżanka z trzeciej ławki pod oknem, z talentem aktorskim i skłonnościami do niekontrolowanego śmiechu.

Lilka pierwsza przełamała onieśmielenie. Złapała Wiktora za rękę i podeszła do młodej pary. Pozostali zrobili to samo. Młodych ciasno otoczył tłumek znajomych. Musiała odczekać chwilę, aż główną bohaterkę uroczystości wypuści z ramion panna o białym warkoczu.

– Janka!

Dziewczyna drgnęła.

– Lilka! Szczurek?! Boże, to wy?! Dziewczyny, to naprawdę wy?! Jak dobrze, że jesteście! Nie macie pojęcia, jak się cieszę! Ale klawo!

W jednej chwili stateczna panna młoda zamieniła się w żywiołową Jankę. Piskom i uściskom nie było końca. Zostawiwszy na chwilę towarzystwo, odeszły na bok. Nawet Marysia, choć początkowo trochę nieufna i nabzdyczona, dała się ponieść atmosferze. Nie byłaby jednak sobą, gdyby nie wetknęła koleżance szpilki.

– Nie byłabyś zaskoczona, gdybyś nas zawiadomiła… Nie widzę nikogo z naszej klasy. Cóż to, uznałaś, że nie jesteśmy godne towarzyszyć ci w takim dniu?

Jance dziś nic nie było w stanie popsuć dobrego humoru.

– Zamknij się, Szczurek – poprosiła z szerokim uśmiechem. – I tak was kocham. Przepraszam, ale nie mogłam… Wiecie, jak jest. Prosiłam rodziców, żeby nie przychodzili, nie narażali się niepotrzebnie. Mieli być tylko świadkowie, skromna i cicha uroczystość, a w efekcie… – Potoczyła nieco przerażonym wzrokiem po małym tłumie przed schodami. – Zbyszek musi uciekać, wszyscy musimy, cały Ochotniczy Batalion Obrony. Na razie jeszcze trwa zamieszanie, ale wiadomo, co zaraz się zacznie. Wystarczy być harcerzem, żeby zostać aresztowanym… W Brygidkach już pewnie czekają cele… Przez kilka dni zamierzamy się ukrywać, a potem przerzut pod węgierską granicę… Już mamy wszystko poumawiane. Lwów nie jest wielki, trudno byłoby się tu zgubić. No i nie można narażać rodziny. Jest informacja, że ktoś dostarczył Sowietom listy z nazwiskami… Zbyszek twierdzi, że gdy minie pierwszy chaos, zabiorą się do planowych i konsekwentnych działań. Już ponoć szykują wagony do wywózki ludzi.

Lilka poczuła wstyd. Podczas gdy ona sama siedziała bezpiecznie ukryta w piwnicy, Janka, którą zawsze miała za beztroską i skorą do zabawy, narażała życie razem z innymi młodymi ludźmi, ich rówieśnikami.

– U nas w domu już były wykwaterowania… – kontynuowała Janka, zerkając jednocześnie z ukosa na swojego przyszłego męża poklepywanego czule po ramieniu przez tę z białym warkoczem. – Rodzice musieli się wynieść do wujostwa na Kulparków. Pamiętacie? W naszej kamienicy na drugim piętrze mieszkała taka hrabina, jej nie wyrzucili, tylko dokwaterowali jakiegoś ruskiego oficera… Opowiadała mojej mamie, to nawet zabawne, podobno pierwszej nocy latał jak opętany i budował barykadę przed jej pokojem. Hrabina ma dobrze ponad siedemdziesiątkę i mieszka tylko ze służącą, ale najwidoczniej biedaczyna nasłuchał się opowieści o sowieckich lokatorach, co to ich w lwowskich mieszkaniach przeprowadzono nocą na tamten świat. – Roześmiała się. – Rano poleciał do stróża i po zasięgnięciu języka wpadł do biednej hrabiny i zażądał jej złotych mebli. Sąsiadki słyszały, jak wrzeszczał, że on nie taki durny, by wierzyć, że taka „pomieszczyca” ma same paskudne graty. Wiecie, u hrabiny w mieszkaniu same antyki, po przodkach… – Zachichotała. – Dalej było jeszcze lepiej. Przyleciał i oświadczył, że zamierza ją aresztować. Na to hrabina odparła z godnością, że nie ma teraz czasu, bo musi iść na uniwersytet. No to ją zapytał, już znacznie ciszej, o której będzie wolna. Ustalili, że o trzeciej po południu, i hrabina spokojnie wyszła z domu.

Roześmiały się wszystkie trzy.

– A ten twój? – Szczurek z ciekawością skinęła brodą w stronę przystojnego porucznika. – Pierwsza z nas wychodzisz za mąż…

Oczy Janki momentalnie zasnuła rozmarzona mgiełka, rysy się wygładziły, a na twarzy rozkwitł cielęcy uśmiech.

– Zbyszek jest cudowny! Poznaliśmy się w lipcu, prowadził dla harcerzy zajęcia z obronności. Nudziłam się w wakacje, więc poszłam zobaczyć. Odprowadził mnie wtedy do domu, prawie pół nocy spacerowaliśmy po mieście i gadaliśmy… Ach, dziewczynki, nawet nie wiecie, jaka jestem szczęśliwa…

– Wiemy, wiemy – brutalnie przerwała jej zniecierpliwiona Szczurek. – Ślepy wół by zauważył. Powiedz lepiej, dlaczego się tak spieszycie? Czyżbyś poszła w ślady Cwinarskiej?

– Cicho, Szczurze! – zgromiła ją natychmiast Lilka.

Janka wcale się jednak nie obraziła.

– Coś ty! – zarumieniła się. – Po prostu nie chcieliśmy czekać. Czasy niespokojne, kto wie, co będzie jutro…

Lilka wzięła ją za rękę.

– Jutro będzie pierwszy szczęśliwy dzień twojego nowego życia. I sama się jeszcze przekonasz, jakie będzie udane.

Na kościelnych schodach ukazał się niski, przygarbiony ksiądz w czarnej sutannie. Spojrzał na zgromadzonych, omiótł wzrokiem dziedziniec, na chwilę zatrzymując spojrzenie na czarnym samochodzie i załamując ręce, rzekł znękanym głosem:

– Dzieci, dzieci, przecież prosiłem… To nierozsądne i niebezpieczne. Taka jawność… i ostentacja. Wejdźmy lepiej do środka.

Janka rzuciła koleżankom skruszone spojrzenie.

– Ksiądz Fedorowicz, nasz kapelan… Chodźcie, już czas. Naprawdę się cieszę, że będziecie przy mnie. – Uścisnęła im ręce. – Nawet nie wiecie, jak bardzo. Potem pogadamy, jeszcze będzie okazja… Jezu, dziewczynki! Ależ się za wami stęskniłam!

W kościele panował półmrok. Paliły się jedynie świece w lichtarzach przy ołtarzu i mała lampka nad wejściem do zakrystii. Nawy boczne tonęły w cieniu. Kilka najwyższych szybek witraża próbowało przytrzymać ostatni blask światła, zanim prześliznął się po nich, gasząc intensywność barw i pozostawiając je pogrążone w mroku aż do jutrzejszego poranka. Młodzież, zbiwszy się w grupę, zajęła miejsca w pierwszych ławkach. Lilka, Szczurek, Wiktor i Tadeusz usiedli nieco z boku, skąd mieli lepszy widok na ołtarz.

Oblubieńcy stali tyłem do zgromadzonych, trzymając się za ręce. Wyglądali na nieco stremowanych. Z zakrystii wyłonił się ten sam ksiądz, który zapędził wszystkich do środka, tym razem był już w uroczystym stroju. Miał na sobie zielony, błyszczący ornat z ozdobną pretekstą w kształcie krzyża.

Ceremonia nie trwała długo. W zachowaniu księdza wyczuwało się pewną nerwowość, choć jednocześnie wyglądał na wzruszonego. Mówił cicho, niemal szeptem, mimo to głos niósł się echem po pustym kościele. Płomyki świec drgały w ciemności, wokoło unosił się mdlący zapach kadzidła. Świat, zamknięty w kościelnych murach, odgrodzony od wojennych dramatów i brudów, wydawał się taki znajomy i bezpieczny. Jakby jedynie tu nic się nie zmieniło. Wszyscy ulegli tej podniosłej i nieco tajemniczej atmosferze. Wiktor, nie patrząc na Lilkę, w ciemności dotknął jej palców.

Kiedy już Janka i Zbyszek w obliczu Boga zostali mężem i żoną, ksiądz podszedł do nich i powiedział ciepło, biorąc oboje za ręce:

– Moi drodzy, kochani. To naprawdę wielka radość dla mnie, że mogłem poświadczyć przed Bogiem waszą miłość. Tym większa, że w czasach, kiedy świat płonie, każdy jej przejaw jest na wagę złota. Potrzebna nam teraz równowaga, nie możemy pozwolić, by zło zwyciężyło, choć zalewa nas jak ocean. Musimy z bożą pomocą wznosić wielki gmach miłości, budować go z pojedynczych cegiełek, kawałek po kawałku. Wszystkim nam potrzeba będzie dużo sił, a troski łatwiej pokonywać, kiedy mamy przy sobie przyjaciół. Dlatego oprócz nieustającej miłości życzę wam też wielkiej przyjaźni. Wtedy każdy dzień będzie łatwiejszy do przeżycia… – urwał raptownie.

Ostry, wysoki pisk zagłuszył ostatnie słowa. Rozległ się gdzieś wysoko i zabrzmiał w ciszy kościoła jak zgrzyt żelaza po szkle, odbijając się od ścian i roznosząc echem pod sklepieniem. Wszyscy unieśli głowy. 

Mała, atramentowa strzałka trzepotała rozpaczliwie skrzydłami, szamocząc się na wszystkie strony. Miotała się jak czarna błyskawica, od nawy do nawy, ledwie widoczna w półmroku. Czasem obniżała lot, w nadziei, że uda się odnaleźć drogę powrotną, lecz drzwi były zbyt małe, by w szaleńczej szamotaninie mogła w nie trafić. Krzyczała bezradnie i przejmująco, uwięziona w chłodnych murach jak w grobowcu.

– Dymówka! – Wiktor wytężył wzrok. – Chyba…

– Biedna… Sama stąd nie wyfrunie.

Ksiądz uspokajająco machnął ręką.

– Da sobie radę, to nie pierwszy raz. Mają gniazdo nad gzymsem, przy oknie, często zaglądają do kościoła. – Uśmiechnął się. – I nie dymówka, mój drogi, ale oknówka zwyczajna. Jaskółka oknówka.

– Jest ksiądz pewien? – Wiktor się skrzywił. – Mnie wygląda na dymówkę…

Janka zamachała rękami.

– Hej, chyba psujecie mi uroczystość! Kto tu jest bohaterką wieczoru, ja czy jaskółka? Poza tym, radzę nie kłócić się z księdzem. Jakbyś zobaczył jego atlasy ptaków, to siedziałbyś cicho. Chodźmy na zewnątrz, ciemno się zrobiło…

– Dymówka czy oknówka, jaskółka to dobry omen dla rodziny – oświadczyła wyniośle dziewczyna z białym warkoczem. – Mówią, że oznacza pomyślne wiadomości otwierające nowe perspektywy…

Ktoś rzucił półgłosem:

– Spadamy, Baśka znowu zaczyna wykład.

– No i oczywiście zapraszamy wszystkich na plebanię – włączył się świeży małżonek, obejmując Jankę i całując ją w policzek. – Nasz niezawodny ksiądz Andrzej przygotował skromny poczęstunek.

– Wszystko dzięki mojej gospodyni. Bez niej życie byłoby nieznośnie uciążliwe… – Ksiądz westchnął, drapiąc się za uchem. – Idźcie, idźcie, moi kochani, zaraz do was dołączę.

Gdy opuszczali kościół, popiskująca nerwowo jaskółka wciąż krążyła u pułapu, trącając kryształowy żyrandol, który rozdzwonił się delikatnie.

Starając się zachować należytą powagę, minęli okazałą chrzcielnicę ustawioną w kruchcie, zanurzyli w niej palce, po kolei przyklęknęli w drzwiach, a następnie stłoczyli się na schodach, przepychając i poszturchując się jak niesforne dzieci. Nagle znów byli beztroską młodzieżą spragnioną zabawy, flirtu… Chcieli się śmiać, robić szalone rzeczy, a umierać tylko z miłości. Jakby pora westchnień się nie skończyła, jakby nie było wojny. Jakby jeszcze kilka dni temu nie narażali życia, uciekając przed niemieckimi karabinami, kryjąc się po bramach. Jakby Tadeusz nigdy nie poderżnął gardła sowieckiemu bandycie, usiłującemu zgwałcić małą dziewczynkę.

Zapadł już zmrok, w mieście gdzieniegdzie paliły się latarnie, choć większa część ulic wciąż pozostawała bez światła. Z niewielkiego wzniesienia, na którym stał kościół, widać było łunę nad Cytadelą.

– Coś się pali – zauważył ktoś zaniepokojony. – Chyba nie są takimi kretynami, żeby miasto z dymem puścić...

– Może nasi jeszcze walczą? – Chłopak w cyklistówce i wysokich oficerkach wysunął się do przodu. – Panie poruczniku…? – z nadzieją w głosie zwrócił się do Zbyszka.

Ten stanowczo pokręcił głową.

– Wiem, że chcielibyście dalej... Ja też. Ale to byłoby niepotrzebne narażanie życia, zrobiliśmy, ile się dało. Rozkazy są jednoznaczne, nic na to nie poradzimy, jesteśmy żołnierzami. Kapitulacja podpisana, teraz najważniejsze, by jak najszybciej się stąd zawinąć, już o tym mówiliśmy. Widzieliście, jak Sowieci pod bagnetami wyprowadzali z miasta żołnierzy. Jak myślicie, co z nimi zrobili? – spytał z goryczą i nie czekając na odpowiedź, dodał: – Dostałem rozkaz, by zdobyć cywilne ubrania, bo nie będą przestrzegać warunków kapitulacji… – Urwał pod wpływem wzroku żony. – Tak, nie pora teraz o tym. Spotkamy się jutro, tam gdzie zawsze…

Ciszę wieczoru przerwał chrzęst żwiru i narastający warkot silników od strony bramy wjazdowej. Po chwili ostre reflektory samochodów omiotły mrok dziedzińca, prześliznęły się po kępie drzew, a następnie oświetliły sylwetki stojących u szczytu schodów. Zanim ktokolwiek z zaskoczonych zdążył się poruszyć, rozległy się odgłosy przeładowywanej broni i okrzyki w języku rosyjskim.

Z trzech samochodów wyskoczyli ludzie ubrani w sowieckie mundury.

– Stojat’! Nie dwigat’sja!

Zgromadzeni w panice rozpierzchli się na wszystkie strony. Jakaś dziewczyna straciła równowagę i potrącona przez uciekających spadła ze schodów. W przerażającej ciszy rozległy się strzały. Baśka z białym warkoczem zaczęła krzyczeć, gdy kolba karabinu z całej siły uderzyła ją w ramię, wybijając je ze stawu. Krzyk zamienił się w skowyt, gdy wleczona za włosy szorowała kolanami żwir. Sowieci wyłapywali ich jak kaczki: brutalnie i bez najmniejszych trudności, wykorzystując dezorientację i zaskoczenie.

Czyjaś ręka chwyciła Lilkę za sukienkę. Przerażona dziewczyna bez namysłu skoczyła w ciemność przy załomie muru. Rozległ się trzask pękającego materiału. W panice spojrzała za siebie, usiłując odnaleźć wzrokiem Wiktora, lecz wśród miotającej się dziko gromady cieni i czarnych postaci nie potrafiła nikogo rozpoznać. Po tym ludzkim kłębowisku co rusz prześlizgiwało się światło reflektorów, wydobywając z mroku przerażone twarze. Przez moment miała wrażenie, że gdzieś mignęła jej biała bluzka Janki, ale nawet tego nie była pewna. Wciąż słychać było pojedyncze wystrzały. Rosyjskie, krótkie komendy mieszały się z pełnymi paniki głosami harcerzy. 

Nie zauważyła wystającego z trawy nagrobka, potknęła się i upadła, uderzając nosem w kamień. Na moment zabrakło jej tchu, bała się, że zemdleje. Ból był tak dojmujący, że odsunął na bok wszystko inne. Łzy popłynęły jej z oczu, poczuła wilgoć na wargach. Przełamując słabość, podkurczyła nogi i wczołgała się w wąską przestrzeń pomiędzy grobem a ścianą kościoła, przywarła ramieniem do chropowatego muru. Miała nadzieję, że szeroka płyta nagrobna stanowi skuteczną osłonę, zwłaszcza że nie docierało tu światło reflektorów i ta część dziedzińca

tonęła w ciemności. 

Wytarła krew rękawem, przytuliła do piersi parciany tobołek i wsłuchana w łoskot walącego serca, modliła się, by nikt jej tu nie znalazł. Sama również niewiele widziała, sytuację mogła oceniać jedynie na podstawie odgłosów.

Bała się poruszyć, strach sparaliżował każdy skrawek jej ciała. W uszach słyszała szum krwi. Nie miała dokąd uciekać. Budynek kościoła usytuowany był na niewielkim wzniesieniu i widoczny ze wszystkich stron jak na dłoni. Przy jakiejkolwiek próbie ucieczki dostałaby serię w plecy, zanim zdołałaby dobiec do bramy.

Zagryzła wargi, usiłując nie oddychać. Strasznie się bała o Wiktora, ale panika odebrała jej możliwość jakiegokolwiek działania. Miała wrażenie, że mózg nagle utracił zdolność wydawania poleceń nogom i rękom. Chciała się wychylić, sprawdzić, co z ukochanym, ale nie była w stanie przełamać obezwładniającej niemocy. Zwinęła się w kłębek, podciągając kolana pod brodę.

W pewnej chwili ktoś przebiegł obok. Lilka kątem oka dostrzegła wysokie oficerki i szerokie bryczesy. Zapragnęła zapaść się pod ziemię i przestać istnieć. Żołnierz zrobił jeszcze kilka kroków i zawrócił.

– Tam niet nikogo.

Ponownie usłyszała strzały, a zaraz potem przenikliwy, rozdzierający krzyk, wydobywający się nie z gardła, lecz z samego środka trzewi. Wzniósł się ponad ogólną wrzawę i długo wibrował wśród nocy, zanim opadł, zamieniony w jęk bezsilności. Okrzyk zwierzęcego bólu w ludzkiej rozpaczy.

– Nieee!!! Janka!!!

Nie rozpoznała głosu, ale była pewna, że to Zbyszek. Zanim pojęła, co się stało, już to przeczuła…

Nie wiedziała, jak długo tu leży. Czas to rozciągał się, to znów kurczył, niczym lepka plastelina przyklejał się do palców. Ogarnęła ją osobliwa pewność, że gdyby tylko zapragnęła, potrafiłaby ulepić z niego wszystkie swoje emocje. Mogłaby dotknąć strachu, bezsilności, ugnieść w dłoniach niemoc, zobaczyć przerażenie i może dopiero wówczas potrafiłaby się z nimi zmierzyć i odzyskać nad sobą kontrolę. Sekundy rozwlekały się, minuty pędziły, a ona nie mogła się pozbyć poczucia, że świat stanął na głowie i właśnie znalazła się na jego krawędzi.

Nagle rozległy się odgłosy, jakby ktoś wbijał gwoździe w drewno. Suchy stukot mieszał się z warkotem uruchamianych silników. Zobaczyła oddalającą się łunę. Po chwili wszystko ucichło, a dziedziniec ogarnęła ciemność, rozświetlana jedynie nikłym blaskiem padającym z okien plebanii.

Książkę Pora westchnień, pora burz kupić można poniżej: 

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Pora westchnień, pora burz
Magdalena Kawka1
Okładka książki - Pora westchnień, pora burz

Znakomita powieść o trudnych ludzkich relacjach w jeszcze trudniejszych czasach.Jest rok 1938, świat jeszcze śpi spokojnie. Lwów, tygiel narodowości...

dodaj do biblioteczki
Reklamy
Recenzje miesiąca
Z pamiętnika jeża Emeryka
Marta Wiktoria Trojanowska ;
Z pamiętnika jeża Emeryka
Obca kobieta
Katarzyna Kielecka
Obca kobieta
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Oczy Mony
Thomas Schlesser
Oczy Mony
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Rok szarańczy
Terry Hayes
Rok szarańczy
Pokaż wszystkie recenzje