To jest Europa. Fragment książki „Tamten utracony świat"

Data: 2023-02-07 10:12:47 | Ten artykuł przeczytasz w 25 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Trzy bohaterki, ta sama historia.

Rozpoczynająca się przed drugą wojną światową poruszająca opowieść o kobietach, których splatające się losy w przeszłości naznaczył jeden mężczyzna. Historia tym bardziej niesamowita, że dwie z nich nigdy go nie poznały. Zośka, Inka i Mika - należą do różnych pokoleń i mają różne doświadczenia, ale we wszystkich trzech płynie kresowa krew. Zośka - ciotka i Inki i Miki, wywiera silny wpływ na obie dziewczyny. Inka i Mika, choć są spokrewnione, bardzo długo nie wiedzą o swoim istnieniu. Postać Zośki łączy losy młodych kobiet, wpływając na ich wybory.

Akcja toczy się w latach 1945-2014 głównie w Gliwicach, ale w książce pojawiają się także Gdańsk, Sopot, Wrocław, Paryż, Edynburg i Malaga, za to wspomnienia i retrospekcje bohaterów przenoszą czytelnika do przedwojennego Lwowa.

Obrazek w treści To jest Europa. Fragment książki „Tamten utracony świat" [jpg]

Tamten utracony świat Aliny Staneczek to historia miłości do ludzi, ale także do miejsc, to opowieść o próbie zastąpienia ukochanego Lwowa innymi miastami.

– Nie ma nic piękniejszego niż poczucie wolności i zrozumienia widziane w oczach ukochanej osoby – mówiła w naszym wywiadzie Alina Staneczek.

„Tamten utracony świat" to poruszająca opowieść o silnych kobietach, o relacjach między nimi, o ich związkach, marzeniach, planach i ich losach. To historia o tym, że czasem nieświadomie powtarzamy zachowania ważnych dla nas osób i dokonujemy podobnych wyborów, co one. A także o tym, że czasem jedno spotkanie czy zauroczenie może naznaczyć losy bardzo wielu ludzi. 

- recenzja książki „Tamten utracony świat"

Do lektury zaprasza Wydawnictwo Replika. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Tamten utracony świat. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:

Gliwice – sierpień 1954

– Zośka, przemyśl to. Jeszcze możemy się wycofać. – Stefan stał w drzwiach i czekał na odpowiedź.

Zośka pokręciła głową. Wyrównała lekko zawinięty kołnierz jego koszuli.

– Jedź już, robi się późno. Lepiej, żebyś dotarł na miejsce przed zmrokiem.

Sprawę przemyślała dokładnie i nie chciała więcej o tym rozmawiać. Podjęła tę niełatwą decyzję, a Stefana wolała nie obarczać własnymi obawami. Zresztą pamiętała błysk w jego oku, gdy podzieliła się pomysłem. Nie mieli dzieci i nie zanosiło się na jakąkolwiek zmianę w tej kwestii. Stefan wciąż się z tym nie pogodził.

W przeciwieństwie do niej.

***

Tamtego dnia, gdy rozpoznała Luśkę czekającą przed domem i zapraszającą do środka, zamarła. Wyszła z auta i mocniej otuliła się szalem. Chciała odsunąć od siebie moment podania dłoni.

Luśka i Michał – po raz pierwszy zobaczyła ich razem. Stali na progu, Michał obejmował ją ramieniem, a ona uśmiechała się do przybyłych. Obok trójka chłopaków: mały Tadzio, starszy Władek i najstarszy, czarnowłosy Jan.

Nagle zabrakło jej sił, by zrobić kolejny krok. Czemu przed wyjazdem nie wypytała Stefana o rodzinę? Może wtedy zdołałaby się przygotować.

Gdy Stefan je sobie przedstawiał, wyczuła zawahanie Luśki. Zmrużyła oczy i nic nie powiedziała, doskonale udawała, że widzą się po raz pierwszy. Zresztą obie udawały. Wyszło doskonale, nikt niczego nie zauważył.

Obejrzeli gospodarstwo, ogród i sad pełen pachnących owoców. Na gruszki jeszcze było za wcześniej, ale papierówki wabiły zapachem.

Gdy Luśka zawołała na kolację, wszyscy ochoczo zajęli miejsca przy stole.

Zośka unikała jej spojrzenia. Niewiele mówiła, wolała słuchać. Siedziała obok Stefana, z drugiej strony miała Marie i służyła pomocą przy tłumaczeniu niektórych zdań na niemiecki. Marie od niedawna uczyła się polskiego. Była rodowitą wrocławianką, Niemką, która po wojnie wróciła do swojego miasta, jak mówiła. Poznała Antoniego i nieoczekiwanie wyszła za niego za mąż. Zośka pamiętała radość Stefana, gdy usłyszał, że ojciec, który zbyt długo był wdowcem, się ożenił. Stefan nie znał swojej matki, zmarła przy porodzie, ojciec wychowywał go samotnie.

Zośka tak mało wiedziała o swoim mężu, sam niewiele opowiadał, a ona nie wypytywała. Jak to możliwe, że Luśka, w zasadzie jej rówieśnica, była tak naprawdę ciotką Stefana? Jednak nie miała odwagi o to zapytać.

– Jak z Jazłowca trafiliście do Lwowa? – zapytała za to o co innego. Teść wzruszył ramionami.

– W domu się nie przelewało. Ludzie mówili, że we Lwowie żyje się łatwiej. Pracę można znaleźć. Gdy tylko skończyłem siedemnaście lat, ruszyłem na podbój świata. Mama została w Jazłowcu, ciągle wierzyła, że tato wróci. Wyjechałem wiosną, a w listopadzie następnego roku urodziła się Luśka. Dowiedziałem się o tym dopiero po trzech latach, gdy po raz pierwszy odwiedziłem matkę. Takie czasy, kontaktować się nie było jak. Zresztą sami wiecie, co wojna robi ze światem. – Antoni przerwał. Chyba nikt nie chciał wspominać tych trudnych czasów.

Luśka zebrała naczynia i wyniosła do kuchni. Gdy wróciła, szepnęła coś synom do ucha i obaj młodsi wyszli za nią. Został tylko Jan.

Zośka przyglądała mu się przez dłuższą chwilę.

Michał przyniósł nalewki domowej roboty. Bordową wiśniówkę i prawie czarną porzeczkówkę, obie mocne i słodkie.

– Wypijmy za nowe czasy. Za młode pokolenie. Niech nigdy już nie pozna goryczy wojny.

Zośka wyszła przed dom. Musiała się przewietrzyć, odetchnąć od nadmiaru wrażeń. Przeszła przez podwórko i zatrzymała się przy krzaku porzeczek. Pochyliła się, szukając owoców. Ostatnia, lekko podsuszona czarna kulka kołysała się na gałązce.

– Ładnie się wygoiła. Nie ma śladu.

Na dźwięk głosu Luśki zrezygnowała z zerwania owocu. Dotknęła blizny, jakby sprawdzając, czy coś się zmieniło.

– Ślad pozostał, mimo doskonałej ręki doktora.

– Ale chyba nie żałujesz, że się zdecydowałaś?

– Czasami… Ale widać tak miało być. – Zośka wzruszyła ramionami. – Kiedy ścięłaś warkocz?

– Jak tylko tu przyjechaliśmy. Wygodniej mi bez niego.

– Jerzy byłby niepocieszony.

W końcu wymówiła to imię, po raz pierwszy od dziesięciu lat. Włożyła dłoń do kieszeni spodni, szukając papierosów. Zostały na stole. Sięgnęła po czarną kulkę i po chwili poczuła znajomy słodko-kwaśny smak.

– Czy ty go kochałaś? – Zośka przytrzymała spojrzenie jasnozielonych oczu Luśki.

– Nie, nigdy. Lubiłam go, tak zwyczajnie. Liczył się tylko Michał. A ty?

– Ja zawsze.

Zapadło milczenie. Obie czuły, że powiedziały zbyt wiele. Letni wieczór utracił przyjemne ciepło.

Gdy wrócili do domu, Zośka nie mogła przestać myśleć o Luśce. I o Janie, którego włosy błyszczały jak czupryna Jerzego w świetle wschodzącego słońca.

Jerzy, wiedziałeś, że Luśka będzie miała dziecko? Czy to twój syn?

Gliwice – wrzesień 1954

– Pani Zofio, mam nadzieję, że sobie poradzi. Zasługuje, by dostać taką szansę.

Zośka nie kryła zadowolenia. Z panią Jadwigą, dyrektorką szkoły, poznały się na premierze Krainy uśmiechu. I choć dyrektorka nie była wielbicielką operetek, to stroje artystek wywarły na niej wrażenie. Zośka uznała to za sprzyjającą okoliczność.

Chciała, by Jan uczył się w tej szkole. Bardzo w niego wierzyła. Mieszkał z nimi niedługo, ale już stał się bliski. Bardzo pomocny, szybko się uczył. I obserwował. Gdy wyczuł, że lubiła samotnie pijać poranną kawę, wychodził ze swojego pokoju dopiero, gdy myła filiżankę. Miała wrażenie, że poznał mieszkańców kamienicy lepiej niż ona przez całe lata. Łatwo nawiązywał kontakty, nie tylko z rówieśnikami. I mimo że nie była pewna, czy ze swoją wiedzą zdobytą w wiejskiej szkole da radę w renomowanym liceum, to chciała dać mu szansę, jednocześnie wysoko stawiając poprzeczkę. Jan nie bał się wyzwań, nie mógł się doczekać pierwszego dnia w nowej szkole.

Tamto spotkanie z Luśką zburzyło spokój, który Zośka z trudem wypracowała. Nawracające wspomnienia nie pozwalały spać. Gdy w końcu zasypiała, w snach pojawiał się Jerzy wodzący wzrokiem za Luśką zaplatającą warkocz. Przychodził też Michał, kładł rękę na ramieniu czarnowłosego chłopaka i mówił: „To mój syn”. Budziła się z walącym sercem.

Pewnego słonecznego poranka wpadła na pomysł, by wziąć Jana do siebie. Tu będzie mógł się kształcić. Luśka mówiła, że jest najlepszym uczniem w szkole, wszystko chwyta w lot i nauczyciele narzekają, bo przeszkadza. Dawno wyprzedził klasę. Zośka znajdzie mu dobrą szkołę i nie będzie się nudził na lekcjach. W czasie gdy Stefan pojechał z propozycją do Luśki i Michała, ona przekształciła swoją pracownię na pokój dla Jana.

Od razu pomyślała o szkole na Zimnej Wody. Na tyle poznała panią Jadwigę, która od roku piastowała stanowisko dyrektora pierwszego liceum, że mogła prosić ją o przysługę. Kobieta była od Zośki niewiele starsza. Zgodziła się przyjąć Jana. Ostrzegła tylko, że nie będzie żadnej taryfy ulgowej. Niejeden uczeń musiał opuścić mury tej szkoły, jeśli nie potrafił sprostać wymaganiom.

Zośka w zupełności się zgadzała. Podziękowała i się pożegnały.

Na schodach minęła ją elegancka kobieta; nie była ubrana według najnowszych trendów, ale z zachowaniem przedwojennej wytworności. Ciemnozielony kapelusik i rękawiczki w ciut jaśniejszym odcieniu dopełniały stroju.

Moda przemija, styl pozostaje, pomyślała Zośka. Miała wrażenie, że skądś ją zna, ale nie mogła sobie przypomnieć. Być może ta kobieta także trafiła „ze świętego miasta do mizernych, przemysłowych Gliwic”. Mimo bezsprzecznej urody, widać było znużenie malujące się na jej twarzy.

Kobieta zniknęła za drzwiami gabinetu, a Zośka się rozejrzała. Wnętrze przypominało nieco jej lwowskie gimnazjum. Szerokie korytarze, wysokie okna. Nowoczesna jak na owe czasy szkoła zachwycała zarówno uczennice jak i profesorów. Lśniące posadzki, jasne przestronne klasy, doskonale wyposażone gabinety. Piękna aula i sala gimnastyczna.

Zośka nigdy nie przepadała za gimnastyką, ale musiała przyznać, że postawę i sposób poruszania w dużym stopniu zawdzięcza właśnie pani profesor. No i miłości do łyżwiarstwa. Lodowisko na Pełczyńskiej… – to tam spędzała czas, gdy z powodu zimy jazda konna była utrudniona.

Od czasu wyjazdu ze Lwowa zarzuciła i łyżwy, i jazdę konną. Jednakże obraz Azji radośnie parskającej, gdy tylko jej pani pojawiała się w stajni, nie zacierał się nic a nic.

Głośny dźwięk dzwonka wyrwał ją ze wspomnień. Zeszła po schodach. Po chwili chmara nastolatków wybiegła z klas. Zośka z zazdrością spoglądała na roześmiane twarze. Oni mogli się w pełni cieszyć młodością. Wsłuchiwała się w rozmowy. W większości głosy brzmiały miękko i śpiewnie, czasem jednak przebijał się wyraźnie twardszy ton. Początkowo drażnił ten akcent, obcy, surowy, odmienny od przywiezionego ze wschodu. Ale gdy poznała mówiących nim ludzi – nieufnych i niechętnych, ale z czasem życzliwych i pomocnych – polubiła i przestał przeszkadzać.

Początki były trudne, każdy trzymał się wśród swoich. Zamieszkali w dzielnicy zupełnie opuszczonej przez poprzednich mieszkańców. Nie było tu ani Niemców, ani Ślązaków, sami lwowiacy, w głównej mierze kolejarze i ich rodziny. Niewiele było tak jednorodnych miejsc. Wiedziała, że pracownicy Politechniki Lwowskiej osiedlili się w centrum, po obu stronach rzeki, w okolicy tejże szkoły.

Jednakże powoli dojrzewała, by przeciąć tę lwowską pępowinę i przenieść do innej części miasta. Pojawiały się nowe lokale, bo miasto systematycznie remontowało i odzyskiwało zniszczone budynki. Napomknęła o tym Stefanowi. Przyjął to bez entuzjazmu, ale i bez niechęci. Obiecał, że się rozejrzy. Odkąd był z nimi Jan, zbyt mała przestrzeń nie pozwalała na swobodę działania. Zośka wspominała dawny dom, w którym każdy mógł się zaszyć w samotności, niewidziany, ani niesłyszany przez nikogo. Nie tylko domu brakowało. Tęskniła za Azją i galopowaniem przed siebie. Nigdy nie myślała, że da radę obyć się bez konnych wypadów. Że jedynymi przejażdżkami będzie jazda samochodem. Przy Stefanie świat wyglądał inaczej.

Podeszła do okna. Było otwarte, mimo to wyczuła zapach tytoniu. Zapewne któryś z uczniów próbował pozbyć się śladów. Na jej twarzy pojawił się uśmiech; niezapomniane pierwsze lekcje zaciągania się. Szkocka owiana kłębami papierosowego dymu, spod którego czasem trudno było dojrzeć notatki. W oddali, za dębami i jesionami, widoczne były mury politechniki. Nie za tą politechniką tęskniła. Przypomniał się jej zawiedziony wzrok profesora Joszta, gdy usłyszał, że nie będzie kontynuować studiów. Rozumiał jej argumenty, ale nie był przekonany o ich słuszności. Ona nie miała wątpliwości. Podjęła właściwą decyzję.

Wyszła z budynku. Przeszła przez mostek i jej wzrok napotkał tabliczkę z nazwą. Ulica Banacha prowadziła wzdłuż Kłodnicy, ocieniona przez majestatyczne drzewa.

Profesorze, czy we Lwowie także dostałeś własną ulicę?

Lwów – wrzesień 1945

– Ależ długo was nie było. Już się zaczynałem martwić.

Papa przywitał nas w progu. Wziął od mamy torebkę i odwiesił na mosiężnym wieszaku, w którego mocnym uchwycie przez chwilę grzało się słońce. Jadzia od razu podreptała do kuchni, a ja i mama poszłyśmy się przebrać. Gdy przyszłam do salonu, rodzice już siedzieli w ulubionych fotelach.

– Straszne tłumy były, miałyśmy z Zosią wrażenie, że nie tyle pogrzeb to był, co wielka manifestacja całego środowiska. Tych, którzy jeszcze tutaj pozostali. Szesnastu mówców go żegnało. Serce mnie bolało, gdy widziałam rozpacz w oczach Łucji Banachowej.

– A Hugo? Słyszałem, że nie dał rady przyjechać, choć mu zależało. Przecież to jego największe odkrycie w matematyce.

– Profesor bez fraka, cylindra i skończonych studiów, a i tak wszystkie studentki wodziły za nim wzrokiem.

– Zosiu! Tak nie wypada! I to o profesorze w dniu jego pogrzebu.

– Oj, mamuś, jestem przekonana, że to by mu się spodobało. Zawsze je z zadowoleniem obtańcowywał podczas uczelnianych balów. Do tego palił jak smok i ciągnął innych matematyków na kawę i koniak do Szkockiej. I te nocne dyskusje o…

Przerwałam, widząc zdumienie w oczach mamy. Uświadomiłam sobie, że wciąż nie docierało do niej, że ma dorosłą córkę. Faktycznie dorosłam, i to szybko, wojna i ciągła niepewność powodowały, że nie chcieliśmy na nic czekać, bo przecież „jutra może nie być”. A wykłady profesora Banacha były naprawdę fascynujące. Miał dar mówienia o trudnych tematach językiem, który docierał do wszystkich. Nie wspominając już o dyskusjach przy kawie i papierosach. Dzięki niemu odkryłam świat liczb i przestrzeni. Nawet karmienie wszy nie było tak dokuczliwe.

Usłyszałam dźwięk samowara i po chwili na stoliku stały trzy filiżanki aromatycznej herbaty. Obok nich prężyła się pękata srebrna cukiernica, do której Jadzia z czułością dosypywała cukru. Papa zawsze pił mocną z dwiema łyżeczkami, natomiast mama nigdy nie słodziła, tylko uzupełniała wodą. Stało się rytuałem, że po pierwszych łyczkach podchodziła do samowara i dolewała wrzątku do pełna, a pod koniec robiła to samo, mówiąc, że nie lubi pić zimnej.

– Udało mu się przetrwać wojnę, wykarmić Weiglowi tysiące wszy, a teraz już go nie ma. Mamo, to takie niesprawiedliwe. – Podeszłam do niej i przysiadłam na brzegu fotela.

– Wiele niesprawiedliwości wszystkich spotkało. I krzywd, i okrucieństwa. – Głos papy się załamał.

Spojrzałam na niego. Trzymał w dłoniach filiżankę i patrzył przed siebie. Nawet nie zauważył, że pije gorzką herbatę. Nie mogłam się przyzwyczaić, że on, który w moich oczach był najenergiczniejszym mężczyzną świata, wyraźnie opadał z sił. Po śmierci Leona mocno się rozchorował i długo nie mógł wrócić do formy. Nawet do koni nie zaglądał. Stracił z dziesięć kilo, a jego ciemne włosy pokryły białe pasma, niczym szron osiadający na jesiennych liściach. Minęło sześć lat od szarży pod Wólką, a papa ciągle nie pogodził się ze stratą jedynego syna. Gdy Jerzy wrócił ranny i z bólem serca opowiadał o bitwie, w której zginął Leon, miałam wrażenie, że papa patrzył na niego z wyrzutem. Machnął lekceważąco ręką, gdy Jerzy napomknął o Michalinie, narzeczonej Leona.

– Jaka tam narzeczona? Zwykła panna z Jazłowca. Nawet się nie oświadczył.

Mama próbowała prostować, że przecież ją kochał. Papa wzruszył ramionami i o nic więcej nie pytał. Poszedł do gabinetu i siedział tam chyba do rana. Czułam, że miał żal do Jerzego, że pozwolił zginąć Leonowi. Że go nie ochronił. Ale i on zginął.

Miałam wyrzuty sumienia, że wyjeżdżam. Rodzicom nie będzie łatwo. Zostaną sami w swoim, ale coraz bardziej obcym mieście. Ta myśl nie dawała mi spokoju, lecz wiedziałam, że tu nie ma dla mnie przyszłości. Poprawiłam włosy, niesforne kosmyki opadały mi na twarz. Zatęskniłam przez chwilę za kokiem, który potrafił utrzymywać je w ryzach. Jerzy często prosił, bym dawała im wolność.

Ścięłam je zaraz po pogrzebie. Spaliłam wraz ze wspomnieniami, które też były niesforne. Wracały bez ostrzeżenia.

– Jesteś przekonana, że jutro chcecie jechać?

– Tak mamo, nie mamy na co czekać. Razem ze Stefanem zarejestrowaliśmy się na wyjazd i już mamy kartę ewakuacyjną. Wyznaczono nam termin transportu na jutro, chociaż i tak nie wiadomo, czy uda się zabrać jutrzejszym pociągiem. Na dworcu zawsze są tłumy.

– Czy ty na pewno go kochasz?

– Przecież przyjęłam jego oświadczyny. Jestem pewna, że nikogo mocniej nie pokocham… – Niż Jerzego, dokończyłam w myślach, kręcąc w palcach pierścionek. Wyszłam szybko z pokoju, by mama nie widziała łez. Życie się skomplikowało i wcale nie ufałam decyzjom, które podejmowałam.

„Wsi Lachy za San” – słychać było głosy wrogo nastawionych Sowietów i czułam, że nie jestem w stanie żyć tutaj dłużej. Niestety ani mama, a już tym bardziej papa, nie chcieli słyszeć o wyjeździe z ukochanego miasta. „Tu się urodziłem i tutaj mnie pochowają” powtarzał ojciec i wychodził z pokoju, gdy tylko próbowałam rozpocząć rozmowę o opuszczeniu Lwowa. Za przykład dawał profesora Banacha, którego nigdy nie udało się przekonać do wyjazdu. Gdy jego sława przekroczyła granice Oceanu Atlantyckiego, John von Neuman miał za zadanie ściągnąć go do pracy w USA. Poruszenie, jakie wywołała wizyta Neumana na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, było ogromne. Jeszcze przed wojną, wysyłany przez profesora matematyki Norberta Wienera, kilkakrotnie namawiał słynnego matematyka na wyjazd. Jednakże żadna kwota ani inne obietnice nie skłoniły Banacha do zmiany decyzji. No i nie opuścił ukochanego miasta. Kto wie, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby jednak wyjechał za ocean?

Niewiele po nim zostało. Żadnych pamiątek, poza zeszytem, w którym robiłam notatki. Kilka dowodów, które wyprowadził osobiście. Schowałam zeszyt między bluzkami, by się nie pogniótł.

Czy można zmieścić życie w walizce? Zapakować cenne pamiątki i zabrać je w nowy świat. Czy lepiej zapomnieć, oczyścić umysł i zacząć wszystko od początku?

Nie chciałam zostawiać rodziców samych, ale wiedziałam, że aby żyć, muszę wyjechać. Nie mogłam codziennie patrzeć na rany ukochanego miasta odartego z dumy i piękna, gdzie każdy skwer, każda ulica przypominała mi, co bezpowrotnie utraciłam. Niewiele czasu zajęło pakowanie, od rodziców dostałam trochę biżuterii, po wojnie nie zostało wiele. Wszystko starannie pochowałyśmy z Jadzią w różnych skrytkach bagaży. Ukryłam nawet wisiorek-podkowę, gdyż nie chciałam go nosić. Bałam się, że za bardzo rzuca się w oczy. Zastanawiałam się jeszcze, gdzie schować różę, jedyną moją pamiątkę po Jerzym.

Jerzy, jak mogłeś mi to zrobić? Jak mogłeś dać się zabić? Czekałam na ciebie z niespodzianką, a ty wszystko zepsułeś. Wzięłam do ręki broszkę i przejechałam po jej chropowatych płatkach. Pamiętam rozczarowanie, gdy otworzyłam pudełko. „Jesteś piękna i ostra jak ona” – usłyszałam słowa Jerzego, zamiast tych, na które czekałam. Z całych sił próbowałam powstrzymać łzy. Aby dodać sobie odwagi, wypiłam szybko jeden kieliszek wina, potem drugi i trzeci i… już nie miałam nic do stracenia. A potem straciłam wszystko.

Zawinęłam broszkę w jedwabną chusteczkę i wsunęłam w ukrytą kieszeń sukienki, tam będzie bezpieczna. Zamknęłam walizkę i podeszłam do okna. Widok sosny, który towarzyszył mi od dziecka, wywołał koleją lawinę wątpliwości. Wiatr szarpał huśtawką, nieodłączną towarzyszką dzieciństwa, zawsze gotową do zabawy i do wysłuchiwania żalów, które bujaniem skutecznie łagodziła. Teraz kołysała się smętnie, z wyrzutem, że ją też zostawiam.

Stefan, dobry czuły Stefan, czy jego miłości wystarczy na nasze wspólne życie? Miałam taką nadzieję, bo jedyne czego byłam pewna, to wyjazdu. Wyjazdu na te, jak to mówili, „Ziemie Odzyskane”, gdzie miałam szanse na odzyskanie własnego życia. Byłam jedną z niewielu osób, którym myśl o wyjeździe nie rozdzierała serca, wręcz przeciwnie, dawała szansę na nowy początek.

Poczułam zapach brzoskwini. Zamknęłam okno i wróciłam do rodziców, by dokończyć herbatę. Nie miałam pojęcia, że to ostatnia, którą razem wypijemy.

***

Następnego dnia zaraz po śniadaniu pojechaliśmy na dworzec. Deszcz padał od samego rana, po szybach samochodu spływały wielkie krople, kształtem zbliżone do łez, których morze zostawiłam rano na poduszce. Silny wiatr utrudniał otwarcie drzwi, jakby zmówił się z rodzicami i ze wszystkich sił starał się mnie zatrzymać. Czule przejechałam dłonią po masce fiata, który ocalał z wojennej zawieruchy i nie został jeszcze zarekwirowany przez władze sowieckie.

Nie chciałam, by rodzice mnie odprowadzali. Bałam się rozstania. Ale papa był uparty, poza tym wiedział, że nie dam rady z bagażami.

Ledwo weszliśmy na peron, pojawił się Stefan.

– Jak dobrze, że już jesteś. Wyobraź sobie, że zaraz ruszamy. Udało się znaleźć miejsce w wagonie z kolegami. Będziemy jechać z ekipą kolejarską, będzie raźniej.

Entuzjazm w głosie Stefana kontrastował ze smutkiem w oczach rodziców. Mama owinęła ramiona szalem, który wyciągała tylko na wyjątkowe okazje, i przytuliła się do papy. Pewnie do końca łudzili się, że coś stanie na przeszkodzie i mnie zatrzyma. Objęłam ich mocno, nie mogąc znaleźć słów pożegnania. Kiedy mama zdjęła szal i otuliła moją szyję, w gardle urosła mi gula, która nie pozwoliła wyksztusić słów podziękowania. Resztą sił oderwałam się od nich i wbiegłam do pociągu.

Pociąg ruszył, a ja zaszyłam się w najciemniejszym kącie wagonu. Wdychając zapach mamy, zapadałam się w nicość. Przed oczami migały mi obrazy, których nie starałam się rejestrować: Stefan krzątający się wśród bagaży, ustawiający je i pokrzykujący do kolegów, ludzie kręcący się bez celu, ze smutkiem w oczach. Nie chciałam patrzeć przez okno, nie chciałam widzieć oddalających się, a tak bliskich krajobrazów, więc zamknęłam oczy i odcięłam się od rzeczywistości. Stukot kół zagłuszał wszelkie dźwięki. W jego rytmie, w wieku dwudziestu pięciu lat żegnałam swój stary świat.

Przejechałam dłonią po niewielkiej bliźnie, która zahaczała o usta. Była już prawie niewidoczna, ale zmieniła moje życie. Wcale nie dlatego, że straciłam władzę nad kącikiem ust i mój uśmiech wzbudzał niepewność wśród kolegów, jak mi kiedyś uświadomił Leon. Wiele razy się zastanawiałam, czy życie potoczyłoby się inaczej, gdybym nie podjęła tej decyzji. Przecież to przeze mnie Jerzy zakochał się w Luśce. Gdybym nie leżała w szpitalu, to by jej nie poznał i miałabym go dla siebie. Pamiętam ten moment, gdy zobaczył ją po raz pierwszy, pamiętam, jakie wrażenie na nim zrobiła.

Od tamtego dnia wszystko się zmieniło. Nawet nasze wyprawy konne straciły magiczną moc. Gdy odstawiałam Azję do boksu, czułam jej pytające spojrzenie: „Jak to? Już? Przecież ani ty, ani ja nie zdążyłyśmy się zmęczyć ”. Musiała mnie rozumieć. Łączyła nas więź już od pierwszej chwili, gdy się poznałyśmy. W tamten majowy poranek, kiedy przyjechaliśmy do stadniny, papa wziął mnie za rękę, prowadząc wprost na padok. W cieniu lipy pasły się młode konie. Zatrzymaliśmy się przy kasztance.

– To jest Europa. Mam nadzieję, że ci się spodoba.

Zbliżyłam się. Europa podniosła głowę. Miała długie rzęsy i łagodne spojrzenie. Pogłaskałam ją po szyi. W tym momencie usłyszałam głośnie parsknięcie, obejrzałam się i zobaczyłam karą klacz, której sierść błyszczała w porannym słońcu. Serce zabiło mocnej i bez wahania zrobiłam dwa kroki w jej stronę. Mocno potrząsnęła grzywą.

– Uważaj, to jest Azja, bardzo narowista. Leon ją sobie upatrzył. Nie zważałam na te słowa, bo choć Azja patrzyła wyzywająco w oczy, to czułam, że nie zrobi mi krzywdy. Postąpiłam kolejny krok i usłyszałam ciche rżenie. Podeszłam całkiem blisko i przejechałam dłonią po aksamitnej sierści.

Wiele dni zajęło mi przekonywanie ojca, bym mogła jeździć właśnie na niej, że to ona powinna być moim prezentem. Papa się bał. Mówił, że Azja ma trudny charakter, że długo trwało, zanim pozwoliła się okiełznać i nauczyła się jeździć pod siodłem. Jednak tak bardzo mi zależało, że w końcu ustąpił. Po roku wygrałyśmy nasze pierwsze zawody.

A teraz musiałam ją zostawić. Łzy płynęły po twarzy, gdy się żegnałyśmy.

– Nigdy, już nigdy nie będę siodłać żadnego konia. Nie będę galopować, czesać grzywy, czyścić kopyt z piasku i błota. Nigdy.

Stefan siedział obok i delikatnie osuszał mi policzki coraz bardziej wilgotną chusteczką.

***

Nie wiem, jak udało się wytrzymać te koszmarne dni. Siedemnastego września nad ranem pociąg zatrzymał się na stacji. Nazwa Gleiwitz nic mi nie mówiła. Zrobiło się zamieszanie, z każdego kąta wagonu dobiegały krzyki i ponaglenia. „Teraz?” „Tutaj?” „Co to za miasto?” „Szybciej! Wychodzimy!” Zerwałam się z miejsca. Bałam się, że zgubię Stefana.

– Zośka! Wysiadamy! Nie jedziemy dalej, stąd łatwiej będzie wrócić do Lwowa!

Wybiegliśmy. Pociąg ruszył, a my zostaliśmy na peronie. Łatwiej będzie wrócić…

Gliwice – listopad 1954

– Ciekawe, co robi teraz Paulina. Nawet nie wiem, czy wyjechały z mamą z Jazłowca, czy jednak tam zostały. Chciałbym wrócić tam choć na chwilę.

Zośkę zaskoczyło pytanie Jana. Pierwszy raz wspomniał o Jazłowcu. Wcześniej nie słyszała o Paulinie.

– Paulina?

– Tak, moja kuzynka. Ale bliska jak siostra. Córka ciotki Michaliny, siostry ojca. Wychowaliśmy się razem. Jej tata zginął pod Wólką jeszcze przed jej urodzeniem. Nawet go nie poznała.

Książkę Tamten utracony świat kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Tamten utracony świat
Alina Staneczek3
Okładka książki - Tamten utracony świat

Trzy bohaterki, ta sama historia. Rozpoczynająca się przed drugą wojną światową poruszająca opowieść o kobietach, których splatające się losy w przeszłości...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Biedna Mała C.
Elżbieta Juszczak
Biedna Mała C.
Zagubiony w mroku
Urszula Gajdowska ;
Zagubiony w mroku
Jeszcze nie wszystko stracone
Paulina Wiśniewska ;
Jeszcze nie wszystko stracone
Zmiana klimatu
Karina Kozikowska-Ulmanen
Zmiana klimatu
Szepty jeziora
Grażyna Mączkowska
Szepty jeziora
Oszpicyn
Krzysztof A. Zajas ;
Oszpicyn
Tropem miłości
Izabela M. Krasińska
Tropem miłości
Psy gończe
Joanna Ufnalska
Psy gończe
Pokaż wszystkie recenzje