Rodzina Ewy Szymańskiej to domknięcie trzytomowego cyklu Bo trzeba żyć. To opowieść o tęsknocie za miłością i pragnieniu założenia rodziny.
W nowej książce Ewy Szymańskiej poznajemy dalsze losy rodziny Apolonii. Po II wojnie światowej władzę w Polsce obejmują komuniści. Gabrynia w Łukowie stara się stworzyć bibliotekę, gromadząc książki, które przetrwały wojnę. Misja i praca jej jednak nie wystarczają – marzy o założeniu własnej rodziny. Musi jednak najpierw poznać odpowiedniego mężczyznę...
Powieści Ewy Szymańskiej składają się na sagę rodzinną, której akcja osadzona jest na Podlasiu. Losy bohaterów splatają się z wielkimi wydarzeniami historycznymi I połowy XX wieku.
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Szara Godzina. Dziś w naszym serwisie przeczytać możecie premierowe fragmenty książki:
W Łukowie znowu nastała ponura rzeczywistość. Zrujnowane miasto nie zdążyło się jeszcze otrząsnąć ze swej najświeższej żałoby, ciała zabitych nie ostygły do końca w grobach, a ranni nie doszli całkiem do siebie, gdy dla mieszkańców zaczęła się kolejna gehenna.
Brakowało wszystkiego: jedzenia, lekarstw, ubrań, środków transportu, a przede wszystkim mieszkań. Miasto, jak ktoś potem obliczył, było zniszczone prawie w osiemdziesięciu procentach, na niektórych ulicach, zwłaszcza w centrum, nie pozostał w całości nawet jeden budynek mieszkalny.
W śródmieściu znalezienie jakiegokolwiek lokum, chociaż z grubsza nadającego się do mieszkania, graniczyło z cudem, mimo że w porównaniu ze stanem sprzed wojny liczba mieszkańców zmniejszyła się prawie o połowę, a część spośród tych, którzy przeżyli – wśród nich także Gabrynia – i tak przeniosła się tymczasowo do krewnych czy znajomych na wieś. Ci, co pozostali, gnieździli się w ciasnocie, a kto nie miał szczęścia lub nie chciał przenosić się na peryferie, koczował w ocalałych piwnicach, chlewikach czy komórkach. Zdarzało się, że ludzie klecili na swych zrujnowanych posesjach prowizoryczne budy z tego, co się znalazło akurat pod ręką, albo kopali ziemianki, byle tylko mieć jakiekolwiek schronienie. Póki trwało lato, jakoś sobie radzono, strach jednak było myśleć, co się stanie za kilka miesięcy. Do tego dochodziła jeszcze obawa przed epidemią, bo warunki sanitarne urągały wszystkiemu. Nikt oczywiście nie marzył o elektryczności czy kanalizacji, ale nawet dostęp do czystej wody bywał w niektórych rejonach problematyczny.
Nic więc dziwnego, że odgruzowywanie miasta i jego odbudowa stały się priorytetem pospiesznie wyłonionych nowych władz niemal od pierwszych dni. Łatwo jednak powiedzieć, trudniej coś zrobić, gdy wokół panuje chaos. Kilka tygodni po wyzwoleniu wszyscy już wiedzieli, że jakiejś spektakularnej zmiany na lepsze w najbliższym czasie nie ma co się spodziewać. Powołano co prawda komisję odbudowy powiatu, ale jej działalność skończyła się na jednym posiedzeniu. Nowa władza nie utrzymała się bowiem długo, bo niecały miesiąc później podważono jej legalność i odbyły się kolejne wybory. A potem to już było wiadomo, kto tak naprawdę w najbliższym czasie będzie rządzić miastem i powiatem.
Jesienią zaczęły się powroty. Do domu wracali uciekinierzy, jeńcy, więźniowie. Napływali też nowi: bezdomni, wysiedleńcy, którzy straciwszy wszystko gdzie indziej, tutaj – z wyboru czy też z przypadku – próbowali znaleźć swoje miejsce na ziemi. Niestety, wraz z nimi ściągały też do miasta różne podejrzane typy, które w tej ciżbie ludzkiej upatrywały dla siebie jakichś możliwości.
Gabrynia na stałe wróciła do Łukowa w listopadzie – po prawie czterech miesiącach spędzonych w Olendach. Przygotowywała się do tego od dłuższego czasu, tylko nie bardzo wiedziała, do kogo i do czego ma wracać. Jej łukowski dom już nie istniał, miasto było w ruinie, a pani Celińska nie żyła. Czuła jednak, że musi zacząć układać sobie życie na nowo. Aby stało się to możliwe, potrzebowała pracy i mieszkania. Niestety, zdobycie jednego i drugiego wydawało się na razie niemożliwe. Lokali i zatrudnienia, zwłaszcza dla pracowników umysłowych, po prostu brakowało. Już we wrześniu kontaktowała się z kierownikiem Wolińskim, swym ostatnim pracodawcą, ale na razie nic dla niej nie miał. Młyn chwilowo nie funkcjonował z powodu zniszczenia części maszyn, zresztą i tak nie bardzo było wiadomo, na jakich zasadach miałby teraz działać. Przedwojenni właściciele nie żyli i los przedsiębiorstwa pozostawał pod znakiem zapytania. Chodziły słuchy, że przejmie je państwo, ale ile było w tym prawdy – nie wiadomo. W każdym razie Woliński obiecał dać jej znać, gdy tylko będzie coś wiedział.
Zrezygnowana przesiedziała w Olendach kolejny miesiąc, trochę pomagając w wykopkach, częściej się jednak nudząc. Nawet mama to wyczuwała i wbrew obawom Gabryni nie protestowała, gdy ta kilkakrotnie wyjeżdżała do miasta, próbując gdzieś się zaczepić. Była już zdecydowana podjąć się czegokolwiek, gdy niespodziewanie przyszła jej z pomocą pierwsza, jeszcze przedwojenna szefowa. Od czasu likwidacji biblioteki Gabrynia widziała się z panną Lisówną wszystkiego może dwa czy trzy razy, a od ponad dwóch lat nie miała nawet pojęcia, czy kobieta w ogóle jeszcze żyje. Jakież więc było jej zdumienie, gdy pewnego październikowego dnia niespodziewanie wpadły na siebie na ulicy.
Okazało się, że panna Lisówna rzeczywiście wyjechała z Łukowa zaraz po tym, jak rozpoczęły się wywózki z getta. Bibliotekarka była co prawda katoliczką, chodziła do kościoła, ale nigdy nie ukrywała, że jej warszawska rodzina ze strony matki była wyznania mojżeszowego. Na wszelki wypadek przeniosła się więc do Lublina, gdzie mieszkała siostra ojca. Może była to przesadna ostrożność, ale panna Wanda wolała nie ryzykować, pamiętając jeszcze z młodości rasistowski napis, który pojawił się pewnego dnia na drzwiach mieszkania rodziców. W Łukowie o jej mieszanym pochodzeniu wiedziało wiele osób i panna Lisówna nie miała zamiaru sprawdzać ich lojalności. Nie po tym, co usłyszała o niektórych z nich już w pierwszych miesiącach tworzenia getta. Przenosiny były więc zasadne, szczególnie że ciotka, chociaż nie wypierała się brata i jego córki, nie uznała nigdy za stosowne ujawnić faktu, że jej rodzina miała z Żydami cokolwiek wspólnego. Jej sąsiadów zaś nie dziwiło, że niezamężna krewniaczka w średnim wieku przyjechała wesprzeć coraz bardziej podupadającą na zdrowiu starą ciotkę.
Dogadywały się nie najgorzej, zwłaszcza że po śmierci męża staruszka mieszkała zupełnie sama i nawet było jej na rękę towarzystwo bratanicy, która przejęła na siebie obowiązki aprowizacyjne. Dwa razy w miesiącu jeździła do podlubelskiej Elizówki, skąd wywodził się zmarły wuj, i przywoziła stamtąd jajka oraz kilka litrów mleka, z którego potem robiły z ciotką twaróg. Na tych jajkach i twarogu przeżyły ponad dwa lata, uzupełniając nimi nędzną kartkową dietę. Żyły w biedzie, bo jedynym ich dochodem były grosze, jakie panna Lisówna dostawała za lekcje francuskiego udzielane córkom jednej z sąsiadek, oraz pieniądze uzyskiwane z wyprzedaży resztek przedwojennych dóbr ciotki.
– Na targu przy Ruskiej można było sprzedać dosłownie wszystko. Nie uwierzysz… – panna Wanda roześmiała się na samo wspomnienie – ale ciotka któregoś dnia przehandlowała tam nawet sztuczną szczękę wuja. Fakt, że ze szklanką.
– Przez chwilę chichotały, ale twarz starszej z kobiet szybko spoważniała.
– Niestety, książki też musiałyśmy sprzedawać. Serce bolało, jak wybierałam, którą tym razem. Ale cóż, z czegoś trzeba było żyć. Literaturą mogłyśmy nakarmić dusze, ale ciała domagały się bardziej treściwego pokarmu – westchnęła. Po chwili kontynuowała swą opowieść:
– Na szczęście wojna się skończyła, zanim zdążyłyśmy wyprzedać całą biblioteczkę. Dzięki temu przywiozłam ze sobą do Łukowa kilkadziesiąt tomów, które zostały mi w spadku po ciotce. Staruszka zmarła na zawał w lipcu, gdy na naszej ulicy pojawiły się czołgi – wyjaśniła. – Pochowałam ją, a jak tylko się dowiedziałam, że Łuków też już jest wolny, spakowałam się i zaczęłam szukać transportu.
W drogę powrotną do domu zabrała się wojskową ciężarówką, którą załatwił jej pewien znajomy oficer. Spotkali się całkiem przypadkiem na ulicy. Nie miała pojęcia, że dochrapał się w wojsku tak wysokiej rangi, a jeszcze bardziej była zaskoczona serdecznością, jaką jej okazał. Niezręcznie się czuła, bo przed wojną nie byli nawet bliskimi znajomymi. Oczywiście nie odrzuciła jego pomocy. Przyjechała więc do Łukowa z przesadną pompą, ale dzięki temu mogła zabrać ze sobą resztki księgozbioru ciotki. W rodzinnym mieście nie została jednak serdecznie powitana.
W jej malutkim mieszkanku, które na czas wyjazdu oddała pod opiekę sąsiadce, koczowała jakaś rodzina. I dopiero po interwencji wojskowego, który ją eskortował, udało się tych nieproszonych lokatorów przekonać, że to jednak ona jest właścicielką kawalerki, a nie kobieta, której za nią płacili. Sąsiadka zresztą strasznie się po tym na nią obraziła i teraz udawała, że jej nie zna.
– Nie odpowiada na „dzień dobry” i głowę odwraca jak od zapowietrzonej. Chociaż w sumie to wcale się jej nie dziwię, taki wredny numer jej wycięłam tym powrotem. No, ale przynajmniej garderobę sobie podreperowała, bo rozmiar mamy taki sam.
– Panna Lisówna znowu się roześmiała.
– Moje sukienki całkiem dobrze na niej leżą. Ale niech jej tam.
– Machnęła ręką.
Przez chwilę rozmawiały o szerzącej się pladze złodziejstwa. W końcu panna Lisówna się zreflektowała.
– O Boże, ja tu gadam i gadam, a przecież w ogóle nie wiem, jak tobie się przez ten czas wiodło. No i co porabiasz teraz? Chodź do mnie na herbatę, nie uwierzysz, mam prawdziwą, i spokojnie mi wszystko opowiesz. Zresztą mam do ciebie sprawę i aż głupio, że cię tak trzymam na ulicy.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Bo trzeba żyć. Rodzina. Powieść Ewy Szymańskiej kupicie w popularnych księgarniach internetowych: