Francja 1792 - 1805.
Paryż w czasach rewolucji to niebezpieczne miejsce. Na Placu Republiki ustawiono gilotynę – udoskonalone narzędzie do ścinania arystokracji i wrogów nowego porządku. Egzekucje są tak częste, że woda w Sekwanie zmienia kolor od spływającej do niej krwi. Ale życie toczy się dalej, ludzie nie przestają kochać i marzyć, chociaż codzienna walka o przetrwanie wystawia ich na ciężką próbę.
Jean-Luc i Marie często nie mają co jeść, ale są szczęśliwi. André i Sophie mają potężnych wrogów i muszą ukrywać swoje uczucie, jednak są zdeterminowani, by spędzić resztę życia razem. Losy tych czworga splatają się i są najlepszym odzwierciedleniem ówczesnej epoki. Czasu, kiedy nikt nie był pewny jutra, anarchia i terror łamały najsilniejszych i tylko nielicznym udało się zachować godność i ocalić marzenia.
W cieniu gilotyny to barwny, pulsujący emocjami fresk o przemocy, nienawiści i miłości. Do lektury powieści zaprasza HarperCollins Polska. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy Wam początkowy fragment książki. Dziś czas na ciąg dalszy:
Kiedy Jean-Luc wyszedł na zalaną słońcem ulicę, stangret poderwał głowę, ale jego spojrzenie było idealnie obojętne. W końcu miał wieźć tylko podrzędnego prawnika. A Jean-Luc, podchodząc do powozu, uchylił kapelusza przed sąsiadką, żoną oberżysty, która stała w progu oparta o miotłę.
– Witajcie, obywatelko Grocque! – zawołał, używając tytułu niedawno usankcjonowanego przez prawo. – Miły dzień, prawda? Wreszcie powiało!
Naburmuszona obywatelka wyraźnie nie miała ochoty na pogawędkę, bo odpowiedzi nie udzieliła, tylko zaczęła energicznie wymachiwać miotłą. Stangret również nie był skory do rozmowy, bo kiedy Jean-Luc spytał, jak tam sytuacja na ulicach, udał, że nie słyszy, poprawiając coś przy skórzanych rękawiczkach. W tym momencie Jean-Luc zauważył jakąś kartkę, która dzięki miotle oberżystki wzbiła się w powietrze i ponownie opadła na ziemię. Był to niewątpliwie pamflet polityczny, których tysiące fruwało po całym Paryżu, ponieważ w obecnych czasach każdy, kto władał piórem i miał dostęp do maszyny drukarskiej, mógł w ten sposób włączyć się do dysputy politycznej. Niektóre z pamfletów naprawdę zasługiwały na lekturę. Były ciekawe i pouczające, dlatego Jean-Luc, zanim wszedł na schodki powozu, podniósł z ziemi białą kartkę, a gdy tylko usiadł w powozie, zaczął czytać.
Tytuł pamfletu brzmiał:
Obywatele Ameryki przed wyborami prezydenckimi mobilizują się, by poprzeć Jerzego Waszyngtona na drugą kadencję.
Autor nawoływał francuskich rodaków, by nowy amerykański naród obrali sobie za wzór republikańskich cnót. Amerykanie stworzyli republikę gwarantującą swoim obywatelom wolność, ponieważ dzięki tajnym wyborom władzę sprawują wolni obywatele, a nie bandyci czy obcy najemnicy.
Nawiasem mówiąc, zaangażowanemu w rewolucję pamfleciście raczej nie zależało na osobistej sławie, gdyż użył pseudonimu i podpisał się jako „Obywatel Persefona”.
Jean-Luc skończył czytać i spojrzał w okno. I na stangreta, który właśnie podnosił bat.
– Lepiej nie jedźmy przez plac Rewolucji. Nie lubię patrzeć na… Tam będą tłumy i mnóstwo powozów.
Oczywiście nie podał prawdziwego powodu, bo można by to uznać za zdradę. A prawda była taka, że nie miał najmniejszej ochoty patrzeć na ciżbę zalegającą plac w dniu egzekucji, dlatego robił wszystko, by ominąć to przesiąknięte krwią miejsce. Stangret kiwnął głową, skierował konie na wschód i powóz potoczył się przez dzielnicę, w której mieszkał Jean-Luc. A mieszkał wśród żarliwych zwolenników rewolucji, czyli tych, którym raczej się nie przelewało. Wśród studentów, handlarzy rybami i prostytutek, ponieważ była to jedna z nielicznych dzielnic Paryża, gdzie jeszcze można było tanio wynająć mieszkanie i gdzie ulicznicy byli wyjątkowo nachalni. Teraz też biegli za powozem. Jeden z nich, chłopczyk w przykrótkich spodniach i na bosaka, zrównał się z powozem i wyciągnął do Jean-Luca brudną rękę.
– Proszę, łaskawy panie! Bardzo proszę, obywatelu, dajcie choć sou[1]dla mojej mamy!
– Już cię tu nie ma, szczeniaku! – ryknął stangret, który niewątpliwie chciał jak najszybciej dotrzeć na miejsce, by zdążyć do oberży, zanim zapełni się szczelnie gapiami, którzy oglądali egzekucję. Wrzasnął i zaczął wymachiwać batem. Chłopczyk odskoczył, a Jean-Luc, poruszony jego mizerną postacią, rzucił drobną monetę w nadziei, że matka zapłaci nią za bochenek chleba, a nie za kubek lichego wina.
Dojechali do Sekwany. Poranek był piękny, promienie słońca złociły wodę cicho pluszczącą wokół dwóch niewielkich wysp, Île Saint-Louis i Île de la Cité. Przejechali przez most na prawy brzeg Sekwany do lepszej dzielnicy i ruszyli wzdłuż rzeki, omijając plac Rewolucji. Kiedy przejeżdżali przez ulicę Saint-Florentin, Jean-Luc nie mógł się powstrzymać i spojrzał w bok na szeroki bulwar, u wylotu którego widać było w oddali to właśnie miejsce zapełnione już motłochem. Przyszły tu tysiące ludzi, a wszyscy ubrani na brązowo i wszyscy jednakowo niechlujni. Mężczyźni w czerwonych czapkach frygijskich, jeden z nich powiewał trójkolorową flagą. Kobiety również w czerwonych czapkach, każda z robótką ręczną na podołku, jakby przyszła tu posiedzieć na powietrzu i pogapić się na ulicznych aktorów. Jean-Luc, choć w stolicy mieszkał i pracował już cały rok, nadal był wstrząśnięty i przerażony, że tutejsi mieszczanie są aż tak żądni krwi.
Kiedy żył na południu Francji, wszystkie wzniosłe opowieści docierające z Paryża budziły w nim zachwyt i poczucie obowiązku patriotycznego, który bezwzględnie należy spełnić. Jednak te opowieści przestały być wzniosłe, kiedy zobaczył na własne oczy uliczne egzekucje. A od kilku tygodni słychać było pogłoski mrożące krew w żyłach. Podobno blisko dwa tysiące wtrąconych do więzienia paryżan wyciągnięto z cel w środku nocy i dosłownie rozerwano na strzępy. Wprawdzie Jean-Luc nie był tego świadkiem, ale komentując to zdarzenie z Marie, powiedział, że jeśli taka jest prawda, to trzeba mieć nadzieję, że był to tylko chwilowy obłęd, który minie. Skończy się nieustający przelew krwi, natomiast powrócą ideały i nadzieja na prawdziwą wolność. A z wolności, z tworzenia nowego narodu nie wolno rezygnować. Jeszcze nie teraz.
Gmach rządowy, w którym pracował Jean-Luc, stał niedaleko Sekwany, na północ od niej, a z okien widać było gigantyczny kadłub okrytej złą sławą Bastylii. Wystarczyło, że tam spojrzał, by po raz kolejny utwierdzić się w przekonaniu, że jest tam, gdzie powinien być, i robi to, co robić należy. Wielka kamienna twierdza, znienawidzony symbol ancien régime’u, władzy absolutnej Burbonów, przez cztery stulecia służyła jako ciężkie więzienie. Wystarczyło wezwanie w imieniu króla, zaczątek jakiejś sprawy urzędowej, w ogóle cokolwiek, by każdy niżej urodzony, winny czy niewinny, mógł zostać oskarżony, zabrany z domu i już do końca swoich dni trzymany pod kluczem. Przed trzema laty w pewien upalny letni dzień tłum uzbrojonych parweniuszy wymaszerował z dzielnicy Saint-Antoine i przypuścił szturm na potężną twierdzę. Po zażartej walce biedakom z Saint-Antoine, wspieranym przez zbuntowanych żołnierzy z Gwardii Narodowej, udało się w końcu opuścić zwodzony most i zająć fortecę.
Tak narodziła się rewolucja. Powstała z desperackiej walki uświęconej krwią wygłodniałego i spracowanego paryskiego ludu.
[1]Sou – dawna drobna moneta francuska.