Szalona piracka przygoda z kapciami w roli głównej!
Kiedy tata Zoi dziedziczy po swojej cioci Anastazji Dom nad Jeziorem i papugę Olę, dziewczynka jest przeszczęśliwa. Nowe miejsce to nowe przygody! Akurat zaczyna się lato, więc wraz z rodzicami i Olą jedzie do Domu, żeby uporządkować rzeczy po cioci.
Gdy przyjeżdżają na miejsce, z zaskoczeniem odkrywają, że właściwie nie ma czego sprzątać, ponieważ dom jest pusty. Pomimo braku mebli, Dom nad Jeziorem wydaje się doskonałym miejscem, żeby spędzić w nim wakacje. Wkrótce jednak okazuje się, że coś jest nie w porządku: wszystkim domownikom co chwila znikają kapcie. I nie tylko kapcie – także kalosze, tenisówki, klapki i baletki.
Zoja podejrzewa, że papuga Ola wie na ten temat więcej, niż mówi, ale nie da się z niej wyciągnąć żadnych informacji. Zoja rozpoczyna zatem śledztwo na własną rękę…
Do lektury książki Anny Samborowskiej Zoja i tajemnica znikających kapci zaprasza Wydawnictwo Novae Res. Dziś na naszych łamach prezentujemy jej premierowe fragmenty:
Księżniczka Zoja
Zoja chciała być księżniczką. Taką z porcelanową cerą, jasnymi lokami, niebieskimi oczami i ruchami pełnymi gracji. I choć natura obdarzyła ją delikatną, porcelanową cerą, to niestety zupełnie zapomniała o reszcie.
Zamiast jasnych loków Zoja miała włosy długie, czarne i proste jak druty.
Zamiast niebieskich oczu miała ogromne, zielone i nieco wytrzeszczone.
Zamiast zwiewnością i gracją natura hojnie obdarowała ją umiejętnością potykania się o własne nogi.
Ponadto dostała w przydziale również umiejętność upuszczania w najmniej stosownym momencie tego, co akurat trzymała w rękach.
Nie był to w żadnym wypadku powód do tego, żeby się zamartwiać, o nie. Jeśli chce się zostać księżniczką, to wystarczy pracować nad sobą, wtedy reszta na pewno jakoś się ułoży, a braki same się wyprostują.
Zoja stanęła przed lustrem, szybko rozczesała włosy, chwyciła garść gumek i pobiegła w podskokach do taty.
– Tato, uczeszesz mnie?
– Pewnie, królewno! Co dziś robimy? – odpowiedział tata, odrywając się od ścielenia łóżka. – Kok, warkocz czy innego zaplątańca?
– Dziś rozpuszczone z warkoczykami po bokach, żeby mi nie wpadały włosy do oczu. I buzi – dodała.
Zoja wiedziała, że księżniczki często chodzą w rozpuszczonych włosach, co dodaje im kobiecości i wdzięku, ale ta część pracy nad sobą była wyjątkowo trudna. Zoja nie znosiła, gdy włosy wpadały jej do oczu. Jeszcze bardziej złościło ją to, że kiedy skupiała się nad czymś, zaczynała ślinić najbliższy buzi kosmyk. Samo ślinienie kosmyka było całkiem fajne, bo pomagało w myśleniu, ale było raczej mało dostojne.
Uczesana podbiegła do szafy i wybrała pudrową sukienkę z falbankami. Przypięła do niej broszkę w kształcie motyla i dobrała pasujące kolorem sandałki.
– Pamiętaj – powiedziała sama do siebie dziś się nie potykamy, nie gryziemy paznokci i zachowujemy się godnie!
Uśmiechnęła się promiennie do odbicia w lustrze i zbiegła po schodach w kierunku kuchni. Już miała usiąść do stołu, kiedy z głębi kuchni dobiegł ją głos mamy.
– Zojka, skoczysz proszę do pani Hiacynty po jajka?
– Już lecę!
Pani Hiacynta nie mieszkała daleko. Wystarczyło wyjść z ogrodu i obejść posesję dookoła, żeby natknąć się na furtkę do sąsiedniego ogródka.
Kiedy Zoja wybiegała z domu, jej wzrok zatrzymał się na rowerze. Gdyby go wzięła, przywiozłaby jajka raz-dwa. Z drugiej strony jazda na rowerze z koszykiem pełnym jaj była ryzykowna. Zwłaszcza z jej szczęściem do wszelakich katastrof. W zeszłe lato, podczas jednej z takich wycieczek, najechała rowerem na kamień i wywróciła się tak paskudnie, że żadne z wiezionych jajek nie dojechało do domu. Za to wszystkie koty z okolicy ucztowały cały dzień dzięki zaległej na drodze zupie jajecznej.
Zoja przeszła kilka kroków w kierunku furtki i pomyślała, że jeśli przejdzie do zagrody pani Hiacynty przez płot, to zaoszczędzi sobie połowę drogi, bo zostanie jej tylko droga powrotna – ta ważniejsza, bo z jajami w koszyku.
Niewiele myśląc, wdrapała się na okalającą posesję siatkę. Nie było w tym nic trudnego. Robiła to już wiele razy, a ostatnio poprzedniego wieczoru, kiedy oskubywała jabłka z paniohiacyntowego drzewa, jak to miała w zwyczaju.
Lubiła siadać na najwyższej gałęzi paniohiacyntowej jabłoni, z kieszeniami pełnymi paniohiacyntowych jabłek, wpatrując się w nocne zabawy nietoperzy mieszkających na paniohiacyntowym strychu.
Trzeba wiedzieć, że Zoja – choć bardzo pragnęła być księżniczką – miała charakter silny, przekorny i była skora do bójki, co prawdziwej damie zupełnie nie przystoi. Jeśli trzeba było, to tłukła się jak najgorszy bandyta. Do tego biegała tak szybko, że tylko dwóch chłopaków w klasie było w stanie ją dogonić na sześćdziesiąt metrów.
Dodatkowo: potrafiła gwizdać na palcach, robić ogromne balony z gumy nawet-nie-balonowej oraz dość celnie pluć pestkami z czereśni. Nie chwaliła się tymi umiejętnościami, bo oddalały je one od statusu księżniczki tak bardzo, jak to tylko możliwe. W końcu czy historia zna księżniczkę albo chociaż szlachciankę, która przyczajona w krzakach pluje pestkami w przejeżdżającego ścieżką listonosza? Listonosz oczywiście sobie zasłużył, bo nakrzyczał na nią kiedyś za coś, czego już nie pamiętała, ale uraz po tym wydarzeniu był w jej głowie wciąż żywy.
Płot, na który się wspięła, był zrobiony ze starego, zardzewiałego drutu. Zoja wiedziała, gdzie trzeba stawiać nogi, żeby dobrze balansować w miejscu, w którym płot niebezpiecznie się wygina. Kiedy dotarła na samą górę, zgrabnie przerzuciła nogę na przeciwną stronę. Potem przerzuciła też drugą nogę i skoczyła do zagrody sąsiadki.
– Pruuuuut! – jęknęły białe rajstopy.
– Pruuuuut! – wykrzyczała biała bielizna.
Zoja nie wylądowała na ziemi. Utknęła w połowie lotu, wisząc na płocie na swoich eleganckich, wyjściowych rajstopach.
– O nie! – pisnęła. – Tylko nie to!
Szarpnęła się, starając się odczepić od więżącego ją płotu, ale jedyne, co udało się jej zrobić, to zamachać rozpaczliwie w powietrzu chudymi nogami. Jeszcze przez chwilę próbowała się uwolnić, coraz bardziej walcząc z ogarniającą ją rozpaczą.
Znowu.
Znowu jest ten dzień, w którym wszystko idzie na opak: podarte rajstopy były niechybnie zwiastunem czegoś gorszego.
– Taaaaatooooooo! – zawołała z rozpaczą w głosie – Tatusiu, ratuuuuj!
Z domu wybiegł tata, gubiąc po drodze kapcie.
– Co się…
Tata stanął jak wryty, patrząc z niedowierzaniem na swoją córkę, która w tej chwili wisiała na płocie, machając rękami i nogami w taki sposób, że przypominała wielkiego, chudego pająka. Zbliżył się do niej powoli, patrząc na nią tak, jak wtedy, gdy podchodzi się do wyjątkowo ciekawego eksponatu w ogrodzie zoologicznym.
– Zoja? – zapytał niepewnie. – Córciu, to ty?
– Moje białe rajstopy! Tato, moje białe rajstopy!
– Co z nimi?
– Podarły się!
– To widzę. Widzę, że się też pobrudziły. Ale dlaczego? – zapytał tata rezolutnie.
– Bo zawisłam na płocie! Nie widzisz?!
– To też widzę. Ale wciąż nie wiem, dlaczego postanowiłaś w tym stroju przechodzić przez płot – odparł tata, unosząc Zoję w powietrzu i odczepiając ją od płotu. – Skoro planowałaś wspinaczkę wysokogórską, to dlaczego nie wybrałaś bardziej stosownego odzienia, moja damo?
Zoja pacnęła na tyłek w zagrodzie sąsiadki, brudząc jednocześnie falbaniastą sukienkę trawą i ziemią.
– Jeszcze sukienka… – jęknęła, patrząc na wielkie brunatne plamy. – Dzień na opak. Wiedziałam, że to będzie dzień na opak. Zaraz wracam. Idę po jajka…
Zoja jeszcze przez chwilę starała się iść z godnością, tak jak sobie obiecała przed wyjściem z domu, ale po paru krokach westchnęła, zgarbiła się, wytarła nos w rękaw pudrowej sukienki i powlokła się w kierunku domu pani Hiacynty.
2. Dziwna przesyłka
– Zoju, rozchmurz się – zagadnęła mama. Wiem, że szkoda ci pudrowej sukienki i rajstop, ale sukienkę się wypierze, a rajstop masz pół szafy.
Zoja milczała, dłubiąc w jajecznicy z niewyraźną miną.
– Kochanie, naprawdę nic się nie stało – nalegała mama. – Nadal możesz być księżniczką!
Zoja teraz tłukła widelcem w pomidor.
– No, właśnie najwyraźniej nie mogę – odparła sucho. – Ile razy próbuję zachowywać się z gracją i godnością, to wszystko kończy się tak jak dziś!
– A widziałaś kiedyś członka rodziny królewskiej, który przełazi przez płot? – zapytał zawadiacko tata, który nie mógł się powstrzymać od chichotu.
Wszystko wskazywało na to, że wciąż miał przed oczami córkę wiszącą na rajstopach i nic nie potrafiło wybić go z szampańskiego nastroju, w który go ten widok wprawił.
Zoja dalej z zacięciem pastwiła się nad pomidorem.
– Dlaczego ty właściwie tak się uparłaś na tę księżniczkę? – zapytał w końcu tata, starając się przyjąć poważny ton.
– Bo jestem dziewczynką. A wszystkie dziewczynki chcą być księżniczkami.
– A czy ty chcesz być księżniczką? Czy chcesz być księżniczką, tak jak wszystkie dziewczynki? – zapytała mama.
Zoja oderwała wzrok od pomidora i spojrzała mamie prosto w oczy.
– Chcę mieć koleżanki – odparła chłodno. – Chcę, żeby mnie lubiły, i dlatego właśnie muszę być jak one. A one wszystkie chcą być księżniczkami.
Mama otwierała właśnie usta do odpowiedzi, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi.
Tata poszedł otworzyć drzwi. Zoja słyszała przytłumione głosy listonosza i taty. W pewnym momencie słychać było podniesione: „Ale naprawdę?” taty, a potem trzaśnięcie drzwi frontowych i szuranie kapci w przedpokoju.
Tata postawił na stole pudło, z którego wydobywało się chrobotanie i przytłumione krzyki. Wszyscy spojrzeli na siebie ze zdziwieniem, po czym tata ostrożnie zaczął rozwiązywać oplatający pudło sznurek. Gdy ten opadł na ziemię, a tata powoli podniósł górne wieko pudła, coś z wrzaskiem wystrzeliło w powietrze.
Przez pokój z prędkością rakiety przeleciała zielona smuga i wpadła za regał z książkami. Zoja podbiegła do regału, ale – kiedy dzieliły ją od niego dwa kroki – zatrzymała się osłupiała, ponieważ regał wrzasnął:
– Precz! Precz! Szczury lądowe!
– Halo? – zagadnęła dziewczynka.
– Precz! W pudle zamknęli! Precz!
Przez chwilę mama, tata i Zoja w trójkę próbowali podejść do regału, ale ten swoimi krzykami nie zachęcał do nawiązania bliższego kontaktu.
Zrezygnowany tata wrócił do stołu i otworzył leżącą na nim kopertę. Wyciągnął z niej plik dokumentów z jakimiś dziwnymi pieczątkami. Przeglądał je z uwagą przez chwilę, aż w końcu na dłuższy moment zatrzymał wzrok na jednym z arkuszy. Mama z Zoją zaglądały mu przez ramię. Była to wyrwana z dużego zeszytu, poplamiona kartka zapisana zawijastym charakterem pisma.
„Drogi Potomku, Jeśli to czytasz, to znaczy, że umarłam. Mam okropnie dużo, ale Ty dostaniesz ode mnie dwie rzeczy: jedną bardzo dla mnie ważną, a drugą, którą oddaję bez sentymentu. Są to: mój Dom nad Jeziorem i Ola. Dom lubi lukrecję, a Ola cukierki pieprzowe. Sam zdecyduj, które było dla mnie ważne, a które nie – choć teraz to już mało ważne.
Pozdrowienia z Hilo*, Anastazja"
– Wiesz, tato, chyba dostałeś spadek – oznajmiła Zoja rezolutnie i spojrzała na regał, który dalej krzyczał. – A za regałem jest Ola. Czymkolwiek jest.
Rodzice skinęli głowami.
– Mamy cukierki pieprzowe?
Mama wskazała skinieniem głowy na szafkę ze słodyczami. Zoja podstawiła krzesło do blatu i wspięła się na nie, zastanawiając się, co też może lubić coś tak niezjadliwego jak cukierki pieprzowe. Pamiętała, że kiedyś znalazła paczkę pod choinką i po spróbowaniu jednego wiedziała, że już nigdy żadnego nie weźmie do ust. Sięgnęła w najdalszy kąt szafki ze słodyczami.
– Kto by pomyślał, że kiedyś będziemy cię potrzebować – mruknęła do woreczka wypełnionego szarymi, nieapetycznymi landrynkami.
Rodzice dalej stali przy regale.
– Ola – wołała śpiewnie mama – chodź do nas. Nie zrobimy ci krzywdy.
– No chodź! – zachęcał tata.
Regał tylko burczał, co jakiś czas rzucając mało przyzwoitymi zwrotami w stylu: „Idź precz, paskudo!” albo: „Goń się, brzydalu!”. Żarty się skończyły, kiedy regał wypluł z siebie wiązankę tak paskudną, że mama aż się zarumieniła.
– Dość! – syknęła ze determinacją. – Nikt w moim domu nie będzie się tak wyrażał!
To mówiąc, podeszła zdecydowanym krokiem do kominka, wzięła z niego parę grubych rękawic, którymi tata zazwyczaj dokładał do ognia i naciągnęła je na ręce aż po same łokcie. Potem podeszła do regału i bezceremonialnie zaczęła ściągać z niego książki. Krzyczące stworzenie uciekało wzdłuż półki, wrzeszcząc: „Precz, powiedziałam!”, aż w końcu dobiegło do jej końca, skąd nie było już drogi ucieczki.
Mama ściągnęła dwie ostatnie książki, a oczom domowników ukazało się średniej wielkości zielone, pierzaste coś, wciśnięte w kąt regału.
– Papuga? – zdziwił się tata.
– Ale dlaczego tak brzydko mówi? – zapytała Zoja.
– To przecież ptak ciotki Anastazji. Naprawdę się dziwicie? – odparła mama, sięgając po zielone, sfilcowane po podróży w kartonie ptaszysko, które wyrywało się i dziobało grube rękawice mamy.
– Bestio! Puszczaj! Puszczaj! – krzyczała wniebogłosy papuga Ola.
Po pięciu minutach papuga siedziała wciąż naburmuszona w klatce, w której kiedyś mieszkała świnka morska Zoi. Nie była to klatka docelowa, bo klatki dla ptaków są wyższe i mają żerdki, po których ptaki mogą skakać, ale na chwilę obecną nadawała się znakomicie. W każdym razie nadawała się o niebo lepiej niż pudło, w którym Olę przywiózł listonosz.
– No już… – zagadnęła Zoja. – Podobno lubisz cukierki pieprzowe, prawda?
To mówiąc, dziewczynka wrzuciła jej do klatki dwie rozpakowane landrynki. Papuga łypnęła na Zoję groźnie i ostentacyjnie odwróciła się do niej kuprem.
Mama sprzątała po śniadaniu, a tata siedział przy stole, wertując kartki. Ewidentnie coś go frapowało, bo co rusz marszczył czoło i drapał się po nosie.
– Udało ci się ją obłaskawić? – zapytał tata, odrywając się od dokumentów.
– Niestety. Wygląda na śmiertelnie obrażoną.
– Jeśli nasz nowy dom jest równie charakterny jak nasza nowa papuga, to obawiam się, że możemy do niego nigdy nie wejść – mruknął sam do siebie.
– Może się jeszcze do nas przekona.
– Wiesz, córciu, ja chyba mam już w moim życiu za dużo silnych i pokręconych charakterów. Na przykład mam córkę, która od rana lata po domu z dziurą wielkości talerza obiadowego w rajstopach.
Zoja osłupiała. Przez to całe zamieszanie zapomniała się przebrać. Bez słowa odwróciła się na pięcie i pognała do pokoju.
– Dziurawe rajstopy! – fuknęła za nią papuga.
Książkę Zoja i tajemnica znikających kapci kupicie w popularnych księgarniach internetowych: