Königsberg, początek 1896 roku. Detektyw Stanisław Berg podejmuje się prowadzenia kolejnej sprawy. Ma śledzić emerytowanego majora, o którego niepokoi się żona. Jednocześnie Polak odnawia romantyczną relację z piękną Ursulą, którą poznał kilka miesięcy wcześniej. Wkrótce kobieta znika, a śledzony oficer ginie w tajemniczych okolicznościach, w co zostaje wplątany nastoletni pomocnik Stacha, Oskar. Na domiar złego przy wyjściu z miejscowej katedry ktoś strzela do francuskiego ambasadora, który przybył do miasta z oficjalną wizytą. Czy te trzy zdarzenia mają ze sobą coś wspólnego? Czy szykuje się międzynarodowy skandal?
Do lektury Szpiegów i sufrażystek – nowej książki Krzysztofa Beśki – zaprasza Oficynka. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Szpiedzy i sufrażystki. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
– Skąd to masz? – pytanie ugodziło go niczym sztylet we wrażliwe miejsce.
W pierwszej chwili chciał ją zignorować. Albo po prostu udać, że nie dosłyszał. A monetę, którą bawił się od kilku chwil, podrzucał i łapał, by jak gdyby nigdy nic schować do kieszeni portek. Czyli tam, gdzie ukryłby swoją własność każdy uczciwy człowiek. Bo pugilaresu z dobrze wyprawionej skóry Oskar Radtke jeszcze się nie dorobił. Choć ambitne plany, owszem, były.
Pytanie zadała jednak Agnes Lauder, więc każdemu mógł chłopak odburknąć, ale nie jej. Raz, że pracowali razem od pewnego czasu, dwa – była dla niego jak prawdziwa siostra: dbała, by miał gdzie spać, jadł, mył się i czesał, a zimą, czyli teraz, ciepło się ubierał. I nie chodziło tylko o dobre rady, czcze gadanie, bo na to przecie stać każdego, ale o czyny.
– Zarobiłem – odparł po krótkiej chwili.
– Aaa – mruknęła dziewczyna, nie spuszczając z niego spojrzenia.
– Jak babcię kocham!
Dobrze wiedziała, w jaki sposób jeszcze niedawno zarabiał Radtke. Na ulicy nie potrafił przejść obok zamyślonej damy i nie spróbować wyrwać jej z ręki torebki. Tego, że baba zacznie go bić parasolką po głowie, potraktuje obcasem, a przede wszystkim zacznie się drzeć w niebogłosy, wzywając pomocy, był pewien za każdym razem. Takie ryzyko. Handlował też nasz Oskar rozmaitymi towarami, które „wpadały mu w ręce” podczas rozładunku statków w porcie, a jego usługi cenili miejscowi paserzy. A także okoliczni restauratorzy, bo i zamorskie wiktuały zdarzało mu się czasem zdobyć!
Z tych i wielu innych powodów był więc częstym gościem komisariatów i aresztów. I nie było chyba nikogo w mieście nad rzeką Pregel, kto powiedziałby, że coś dobrego z niego wyrośnie. Do czasu, aż w okolicę zawitał pewien człowiek. On to postanowił dać Oskarowi szansę, ten zaś, może po raz pierwszy w życiu, nie odtrącił pomocnej dłoni.
– W porcie? – Agnes uparcie drążyła temat.
– Nie, ale niedaleko.
Panna Lauder westchnęła głęboko.
– Mam nadzieję, że mówisz prawdę, Oskarze. Pan Berg by się zmartwił, gdybyś znów…
– Wiem. Spokojna głowa!
Dobrze, że nie zapytała, kiedy zarobiłem – pomyślał były ulicznik i szaławiła.
Jednocześnie oddał jej honor, że tak szybko zauważyła, iż stał się posiadaczem srebrnej jednorublówki. Zdobył ją… to znaczy zarobił, przed kilkoma miesiącami. Było to dokładnie w tym samym miejscu, w którym się znajdowali: w biurze prywatnego detektywa Stanisława Berga mieszczącym się na najwyższym piętrze kamienicy na nabrzeżu Kai. Nie skłamał więc Oskar, kiedy powiedział, że rubel wpadł mu do ręki niedaleko portu, albowiem z okien biura, które nie było niczym innym jak mieszkaniem wynajmowanym Bergowi przez panią Lauder, matkę Agnes, roztaczał się widok na port w Königsbergu.
Na szczęście tamtego wieczora, jesienią tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego piątego roku, ani matki, ani córki nie było na miejscu. W biurze znajdował się za to Berg, jego przyjaciel, turecki kupiec Mesut Çetin, no i on, Oskar Radtke. Dorośli zamierzali właśnie wypić bruderschaft, używając do tego herbaty, kiedy do środka wtargnęło trzech typów. Ubrani na czarno, na twarzach maski, w rękach zaś noże i bańki z naftą. Nietrudno było domyśleć się ich zamiarów. I pewnie wcieliliby je w życie, gdyby nie nieoczekiwana odsiecz. Miała ona budzącą powszechny respekt postać Rocha Ciupy, wiernego pomocnika detektywa, wcześniej zaś pielęgniarza w szpitalu psychiatrycznym. Bez trudu poradził sobie z napastnikami: jednego wyrzucił przez okno wprost do rzeki, pozostałych zaś pozbawił przytomności. Aż strach pomyśleć, jak to wszystko mogło się skończyć, gdy nie on…
Po kilku chwilach, kiedy wszyscy ochłonęli i przez moment nikt nie patrzył, Oskar przetrząsnął kieszenie nieprzytomnym rzezimieszkom. Nie czuł wyrzutów sumienia, bo zawsze można było uznać te działania za formę uzyskania rekompensaty za poniesione szkody, prawda? To przecież nie komu innemu, a właśnie jemu, Oskarowi, herszt bandy przykładał do gardła nóż! Prócz okruchów chleba i podłego tytoniu chłopak znalazł przy nich właśnie tę jedną monetę, jednak o znalezisku nie poinformował dorosłych. Ot, wielkie mecyje! Potem drani puszczono wolno.
Kilka miesięcy po tamtych wydarzeniach wciąż nie wiedziano, czego chcieli tamci trzej i kto ich przysłał. I czy rubel stanowił zapłatę za usługę albo tylko część zapłaty? I czy Oskar nie powinien aby porozmawiać o tym ze swoim pryncypałem? Chociaż od tamtej pory był spokój, nikt nie nachodził biura…
Rozmyślania przerwało chłopakowi kolejne pytanie Agnes:
– Jadłeś już śniadanie?
– Tak, coś skubnąłem – odpowiedział.
– A co dzisiaj robisz?
– Mam zlecenie. Siedzę na ogonie jednego takiego – wyjaśnił ogólnikowo, Agnes nie była bowiem wtajemniczana w szczegóły wszystkich prowadzonych spraw. A kiedy wreszcie na nią spojrzał i ujrzał w jej rękach miotłę, co oznaczało, że nadszedł czas porządków i nic tu po nim, dodał szybko: – Już idę.
– Uważaj tylko, żebyś z tego ogona nie spadł jak wesz – rzekła z poważną miną.
– Spokojna głowa!
Prawie minutę później, tyle bowiem zajmował mu zwykle zjazd po drewnianych poręczach z najwyższego piętra, Oskar wyszedł na zaśnieżone nabrzeże rzeki Pregel. Wciągnął zimne, styczniowe, przesycone dymem powietrze. Wcisnął ręce do kieszeni krótkiego paltocika i rozejrzał się na boki. Port königsbergski żył swoim codziennym życiem, trwał żmudny rozładunek i załadunek statków. Jeszcze jakiś czas temu, w poprzednim życiu, jak lubił powtarzać, Oskar skierowałby kroki w kierunku któregoś z nich, by zaoferować swoje usługi. Rzadko go przepędzano. Dziś jednak zajmował się czymś zupełnie innym. I był z tego dumny.
– Do dzieła! – mruknął do siebie.
Podążył w stronę Kneiphöfische Langgasse, głównej ulicy wyspy Knipawy, gdzie złapał tramwaj jadący z Dworca Wschodniego. Jak przystało na porządnego obywatela i poddanego cesarza Wilhelma II, planował nawet nabyć bilet za przejazd!
– Co mi tu wciskasz? – żachnął się konduktor.
Dopiero teraz Oskar zorientował się, że trzyma w rękach swojego szczęśliwego rubelka. Kiedyś nie pozwoliłby tak do siebie mówić, ale teraz tylko skinął głową tytułem przeprosin i ponownie sięgnął do kieszeni, skąd tym razem wydobył właściwy bilon. A mężczyźnie tak naprawdę był wdzięczny. Nie chciał przecież stracić srebrnej monety, którą zdążył polubić. Nie wspominając już o tym, że gdyby jednak udało mu się kupić bilet, to, mimo że nie miał pojęcia o aktualnych kursach walut, słono by przepłacił!
– Jeden szkolny. – Konduktor wydał bilet.
– Dziękuję – bąknął zaskoczony chłopak; słabo pamiętał szkołę, te całe dwa lata wyjęte z życiorysu. To przypomniało mu też, że Stanisław Berg, jego chlebodawca, coraz częściej wspominał o tym, iż Oskar powinien tam rychło wrócić.
Klapnął na jednej z drewnianych ławeczek i wbił spojrzenie w zapotniałe szyby wagonu, który właśnie z rumorem skręcał przy zamku krzyżackim w stronę północnej dzielnicy Steindamm.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni paltocika i namacał złożoną na czworo kartkę. Rozprostował ją na kolanie i jeszcze raz odczytał zapisany adres. Czasami szkoła do czegoś mu się przydawała…
Miał szczęście. Mężczyzna, któremu miał tego dnia siedzieć na ogonie, pojawił się w drzwiach willi przy Albertstrasse pod drugim punktualnie o dwunastej w południe. Oskar zegarka, rzecz jasna, nie miał, ale czas potwierdziły dzwony z wieży niedalekiego polskiego kościoła świętego Mikołaja na Steindammie.
Obiekt zmierzał w kierunku kliniki chirurgii. Mimo że młodzieniaszkiem nie był, nosił wszak bujne siwe faworyty, a spod futrzanej czapy wystawały takiegoż koloru włosy, maszerował dziarskim krokiem. Wyprostowany jak struna, głowę trzymał wysoko i dumnie, jak na byłego oficera przystało. Tempo marszu rzeczywiście było imponujące, toteż nastolatek co raz musiał podbiegać, aby nie stracić obiektu z oka. Tak naprawdę sam do końca nie wiedział, jaka jest istota sprawy, której prowadzenia Berg podjął się przed niespełna tygodniem. Stało się to wkrótce po wizycie starszej kobiety. Czy to żona byłego żołnierza? O coś go podejrzewała? Może miał na boku młodszą o połowę kochankę? Detektyw nic nie mówił, kazał tylko śledzić mężczyznę.
– Nie tak szybko, dziadku – mruknął Radtke pod nosem, z którego już zwisał mu sopel.
Przeciął ulicę tuż przed saniami zaprzężonymi w siwka. W środku siedziała para okutana w kraciaste pledy. Dzwoneczki dzwoniły wesoło. Styczeń 1896 roku był piękny, śniegu napadało akurat tyle, by swobodnie poruszać się również tym środkiem lokomocji – i to nie tylko na wsiach czy po lasach, ale również w dużym mieście, jakim był Königsberg, stolica rejencji i największy port w tej części Bałtyku, konkurujący nawet z Gdańskiem.
Chłopak odprowadził wzrokiem sanie, smarknął w bok. Kiedy jednak ponownie spojrzał przed siebie, nie dostrzegł mężczyzny; prawdopodobnie zniknął za rogiem jednego z budynków szpitalnych.
– Do diabła! – Przyspieszył kroku.
Ale prawdziwy niepokój poczuł dopiero wówczas, gdy znajomej sylwetki nie ujrzał tam, gdzie spodziewał się ją zobaczyć, czyli w uliczce prowadzącej w stronę śródmieścia. Zrobił kilka kroków, po chwili po lewej stronie minął jakąś bramę. Zatrzymał się, usiłując zebrać myśli. Jeżeli tamtem miałby gdzieś zboczyć, to tylko tutaj. Oskar cofnął się więc i po chwili znalazł w bramie. Jego nozdrza z miejsca zostały zaatakowane przez silny zapach kreoliny, charakterystyczny dla szpitali i podobnych przyjemnych miejsc.
Poczuł też strach. Gdy się obrócił, by wrócić na ulicę, na jasnym tle ujrzał męską postać.
– Czego tu szukasz, smarkaczu? – odezwał się intruz. Jego głos sprawiał wrażenie, jakby dobiegał spod ziemi.
Radtke nie dał się jednak zbić z pantałyku.
– Dzień dobry – przywitał się najsamprzód i mimo że przeciwnik nawet głową nie kiwnął, wyrecytował szybko, używając przygotowanej na takie i podobne okazje śpiewki: – Szukam mojego stryjka, Nilsa, proszę pana. Ale chyba zabłądziłem.
Jednak na to, co usłyszał w odpowiedzi, nie był przygotowany.
– Widziałem go – odrzekł tamten. – Przed chwilą tu był.
– Naprawdę?
– Pewnie. Zaprowadzę cię. To niedaleko. Te drzwi. – Spojrzał w bok.
W tym momencie ręka chłopaka odruchowo zanurkowała do kieszeni i trafiła na zimny metal rubla. Czyżby miał się okazać mitycznym obolem? Wtedy po raz trzeci tego dnia Oskar Radtke pomyślał o pewnym miejscu. Że dałby wiele, by jakimś cudownym sposobem znaleźć się teraz w szkolnej ławie…
Książkę Szpiedzy i sufrażystki kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,