Stephen Clarke wkurza Francuzów i przyjeżdża do Polski!

Data: 2012-08-23 10:48:14 | Ten artykuł przeczytasz w 25 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Stephen Clarke wkurza Francuzów i przyjeżdża do Polski!

Stephen Clarke, który od lat błyskotliwie obala powszechne przekonania i mity na temat Anglii i Francji, przyjeżdża do Polski. Już we wrześniu autor spotka się z czytelnikami. Zapraszamy na spotkania:

12 września, GDAŃSK, Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Gdańsku, Targ Rakowy 5/6, godz. 18.00

13 września, WARSZAWA, Empik Junior, ul. Marszałkowska 104/122, godz. 18.00

14 września, KIELCE

 

Autor promował będzie przy tej okazji swoją nową książkę - 1000 lat wkurzania Francuzów, która ukazała się nakładem wydawnictwa W.A.B. Dziś publikujemy jej premierowe fragmenty: 

 

Kiedy Francuz nie jest Francuzem?

 

Francuzów rozpiera wielka duma, że jako ostatni naród w dziejach podbili Wyspy Brytyjskie. Hitler dotarł tylko do Calais, niedobitki hiszpańskiej Armady pochłonęło Morze Północne, nawet Napoleon, choć cesarz Francuzów, zdołał wysadzić na brytyjskiej ziemi zaledwie garstkę żołnierzy. Tymczasem Wilhelm Zdobywca nie tylko podbił Anglię, lecz objął w swoje władanie cały kraj, przekształcając go we francuską kolonię.

Tyle że, jak to niejednokrotnie się zdarza we francuskiej historiografii, taka wersja wypadków nie jest całkiem zgodna z rzeczywistością. Czy też, mówiąc ściślej, jest prawie całkowicie nieprawdziwa.

Zacznijmy od tego, że pewien Holender, Wilhelm Orański, w 1688 roku dokonał udanej inwazji na Wielką Brytanię. Ponieważ jednak przejął władzę w sposób bezkrwawy, można utrzymywać, że nie tyle podbił ten kraj, co po prostu odpowiedział na błagania ze strony Brytyjczyków, aby przybył i ocalił ich przed nimi samymi.

Co istotniejsze jednak, jeśli przyjrzymy się faktom związanym z normańskim podbojem w 1066 roku, staje się jasne, że głoszone przez Francuzów twierdzenie, jakoby dokonali ostatniej zakończonej powodzeniem inwazji na Wyspy, pozostaje całkowicie nieuzasadnione. Zapewne, to dość okrutne, by zaczynać tę książkę od wysadzenia w powietrze jednej z podstawowych idei goszczących we francuskiej zbiorowej świadomości historycznej, lecz jednak trzeba to uczynić…

 

Wiking czy the king?

Przed rokiem 1066 główne troski mieszkańców obecnego terytorium Wielkiej Brytanii nie sprowadzały się do zagadnień takich jak: „Czy uda mi się dostać porządną pensję?” albo „Czy zdołam spłacić kredyt?”. Umysły tych ludzi zaprzątała raczej następująca kwestia: „Kiedy na horyzoncie pojawi się horda wywijających toporami morderców, by gwałcić kobiety i kraść bydło (a w przypadku niektórych plemion wikingów na odwrót)?”.

Jeśli ludzie nie umierali z głodu lub nie ginęli z rąk grabieżców, a udawało im się zebrać plony i zdążyć je spożyć, życie nie było takie złe. Aby zaś zyskać jaką taką szansę na radowanie się tym luksusem, najbardziej potrzebowali silnego króla. Kogoś, kto obarczyłby ich podatkami tak wysokimi, że z trudem dawałoby się przeżyć za to, co pozostanie – lecz kto zarazem utrzyma ich przy życiu, aby owe podatki mogli płacić. Tak, jak w istocie czyni wiele współczesnych rządów.

W IX wieku Brytanią rządził właśnie taki król: Alfred. Posiadał stałą flotę oraz doskonale wyszkoloną armię, dzięki czemu zdołał utrzymać wikingów z dala od Anglii – czy też raczej obszaru, którym rządził, a więc terytorium sięgającego po Anglię Środkową. Alfred zyskał sobie przydomek Wielkiego właśnie dlatego, że dzięki niemu łupieżcze wyprawy do Brytanii stały się misjami samobójczymi.

W rezultacie wikingowie, kierowani zrozumiałą frustracją z powodu utraty znacznej części dochodów, postanowili kierować swoje okręty kilka mil dalej na południe i poświęcić się rabowaniu terytorium dzisiejszej Francji, gdzie czekała na nich znacznie łatwiejsza zdobycz. Tak łatwa, że założyli bazy wypadowe na francuskim wybrzeżu, z których urządzali wyprawy w głąb lądu – niejako zbójeckie przyczółki. Wkrótce w całym regionie zapanował taki zamęt, że król Francji musiał ugłaskać napastników, odstępując znaczną część swojego terytorium owym „ludziom z północy”. W 911 roku obszar ten oficjalnie stał się kraina Normanów, czyli Normandią.

Krótko mówiąc, Normandia zawdzięczała swoje istnienie Anglikom, którzy przegonili agresorów od brytyjskich wybrzeży ku Francji. Znamienny początek.

Terytorium rządzone ówcześnie przez francuskich królów ograniczało się do księstewek na północnym wschodzie obecnej Francji, których łatwo było bronić. Jednak marionetkowy zazwyczaj władca z trudem sprawował kontrolę nad własnymi ziemiami, ani więc myślał zagarniać cudze. 

Ówcześni monarchowie nawet nie nazywali siebie królami Francji; dopiero ponad sto lat po Wilhelmie Zdobywcy, w 1181 roku, Filip August przybrał tytuł „rex Franciae” (król Francji), w przeciwieństwie do używanego dotychczas „rex Francorum” (król Franków).

Kiedy jeden z owych królów Franków dokonał próby podporządkowania sobie niepokornych Normanów, zakończyło się to katastrofą. W 942 roku książę Normandii noszący dumne imię Wilhelm Długi Miecz został zamordowany, a schedę po nim przejął zaledwie dziesięcioletni Ryszard. Uznawszy chwilę za sposobną, król Franków Ludwik IV postanowił napaść na południową Normandię. Zdołał zdobyć Rouen, ważny port rzeczny położony między Paryżem a wybrzeżem. Jednak młody Ryszard nie był sam, wspierali go potężni wodzowie klanów, noszący imiona takie jak: Bernard Duńczyk, Harald Wiking oraz Sigtrygg Król Morza. Inwazja zakończyła się druzgocącą klęską Franków. Ludwik dostał się do niewoli, wypuszczono go w zamian za zakładników, z których jednym był jego syn, a drugim pewien biskup. Innymi słowy, Normanowie przekazywali w ten sposób czytelny komunikat, że nie poczuwają się do jakiejkolwiek komitywy z Frankami, Burgundczykami, Lotaryńczykami ani też kimkolwiek innym w kraju, który kiedyś miał stać się Francją. Życzyli sobie, żeby zostawić ich w spokoju.

Wszystko to prowadzi do dość oczywistych wniosków: niezależnie od tego, co może nam wmawiać nowoczesny paryżanin, Normanowie wcale nie byli Francuzami. Nazwać Normana z X czy XI wieku Francuzem, to trochę tak, jak powiedzieć Szkotowi, że jest Anglikiem; podobny nietakt jeszcze w dzisiejszym Glasgow może zakończyć się rozbiciem nosa. 

W gruncie rzeczy Normanowie uważali Franków za zniewieściałych paryżan, którzy zachowują się, jakby cały kontynent był ich własnością, toteż należy dać im porządną nauczkę, jeśli zapuszczą się zbyt daleko poza obszar swojego snobistycznego miasteczka. (Zresztą pod tym względem ich postawa od X wieku zmieniła się niewiele).

I wzajemnie: Frankowie spoglądali z góry na normańskich diuków, uważając ich za niebezpiecznych barbarzyńców z północy, żyjących tylko łowami i wojną oraz uprawiających pogańską poligamię, a więc otoczonych hordami metres oraz dzieci z nieprawego łoża.

Opinia ze wszech miar słuszna. Właśnie w tym kontekście przyszedł na świat Wilhelm.

 

[…]

 

Parlez-vous English?

Od 1066 roku normański dialekt oparty na języku francuskim stał się oficjalnym językiem podbitej Anglii; jeszcze przez jakieś następne trzysta lat mówili nim królowie Anglii oraz cała klasa rządząca. Jednak anglosascy chłopi byli zbyt liczni i ciemni, by dać sobie wcisnąć nowy język, a zresztą przeciętny Anglosas posługiwał się franko-normańskimi słowami wyłącznie, kiedy chciał sprzedać swój towar szlachcicowi lub błagał o litość żołdaka, który chciał go wykastrować za uśmiercenie jeża.

Tak więc stopniowo, jak przekonamy się w dalszych rozdziałach, język anglosaski i franko-normański z czasem zbliżyły się do siebie. Jakoś trzeba było sobie radzić, toteż obie strony szły na kompromis, aż narodził się elastyczny, przystosowany do bieżących potrzeb język, w którym słowa można było zapożyczać lub wymyślać i nikt nie musiał zawracać sobie głowy właściwymi końcówkami form czasownikowych w zdaniu czy też przestrzegać ścisłych zasad dotyczących szyku wyrazów. W rezultacie powstała najpierwotniejsza forma późniejszego języka angielskiego.

Wszystko to dowodzi, że podbój normański był równie ważny dla rozwoju języka jak moment, gdy pierwsze morskie stworzenia wypełzły na brzeg. Ktokolwiek miał do czynienia z zawiłościami współczesnej francuskiej gramatyki, z pewnością potrafi docenić swobodę, jaką daje język angielski. Zawistni o tę wolność francuscy gramatycy zapewniają, że angielski jest językiem nieczystym, lingwistycznym bękartem. To prawda, a najzabawniejsze w tym wszystkim, że powstał dzięki Wilhelmowi, normańskiemu bękartowi urodzonemu na terenie dzisiejszej Francji.

 

[…]

 

Na sprzedaż: stolica, umeblowana

Ryszard I (zwany Ryszardem Lwie Serce) utrwalił się w pamięci potomnych jako wielki król Anglii, lecz w rzeczywistości spędził zaledwie siedem miesięcy swojego dziesięcioletniego panowania w kraju, którym ponoć miał rządzić. Wolał buszować za granicą; zazwyczaj widywano go, jak bronił mieszkańców ziem położonych nad wschodnią częścią Morza Śródziemnego przed wszelkimi formami wolności wyznania, jakie mogłyby im się zamarzyć, albo przeganiał rozmaitych uzurpatorów usiłujących dobrać się do jego rozległych francuskich terytoriów odziedziczonych po rodzicach – wszak Ryszard był nie tylko królem Anglii, lecz również księciem Normandii, Akwitanii i Gaskonii, hrabią Andegawenii i Nantes oraz władcą Bretanii. 

Za Anglią nie przepadał, rzekł nawet kiedyś, że chętnie „sprzedałby Londyn, jeżeli znajdzie się kupiec”, aby sfinansować swoje krucjaty.

Właśnie kiedy Ryszard wyruszył na wyprawę krzyżową, jego młodszy brat postanowił kontynuować rodzinną tradycję knucia przeciwko najbliższej rodzinie. Stał się tym samym czarnym charakterem z niezliczonych filmów o Robin Hoodzie, wraz z równie obmierzłym szeryfem z Nottingham. Co prawda, mimo głoszonych od Wału Hadriana po Wiltshire niezliczonych zapewnień przewodników turystycznych, Robin Hood najprawdopodobniej nigdy nie istniał. A w każdym razie nigdy nie istniał jeden, jedyny i niepowtarzalny Robin Hood, jakiego znamy. Imię Robin było bardzo popularne w średniowieczu, jako zdrobnienie od imienia Robert, natomiast Hood stanowiło odmianę słowa Wood (las). Niewykluczone także, że Robin Hood to określenie zbiorowe oznaczające osobników wyjętych spod prawa, być może wywodzące się od prawdziwego imienia, tak samo jak słowo „chuligan” bierze się od nazwiska Houlihan, cieszącego się złą sławą w dziewiętnastowiecznym Londynie.

Ludowe ballady opisujące heroiczne wyczyny Robin Hooda wywodzą się z XIII wieku. Najczęściej dotyczą sprzeciwu wobec władzy – motyw zrozumiały, jeśli uświadomić sobie, że w tamtych czasach bogaci właściciele ziemscy traktowali swoich poddanych gorzej niż bydło robocze, bezlitośnie ich wyzyskując; mieli przy tym prawo powiesić któregokolwiek z nich, jeśli akurat taka przyszła im fantazja. W balladzie zatytułowanej Gest of Robyn Hood, spisanej pod koniec piętnastego wieku, lecz prawdopodobnie znacznie starszej, „Robyn” następująco wykłada Małemu Johnowi swoje poglądy:

 

Biskupi i arcybiskupi

tych się rabuje i łupi;

wielkiego szeryfa z Notyngham

takoż w pamięci mam.

 

Biskupi, arcybiskupi i szeryf: filary średniowiecznej władzy, które tak miło było by obalić.

Robin z tych ballad nie zawsze rozdaje biednym; w jednej z nich pożycza pewnemu rycerzowi pieniądze na spłatę długu zaciągniętego u opata. We wczesnych źródłach prawie nie pojawiają się wzmianki o Robinie wspierającym króla Ryszarda przeciwko bratu, Janowi – na ten pomysł ktoś wpadł chyba później, aby przypisać Robinowi szczytniejsze funkcje niż tylko redystrybucję bogactwa na lokalnym poziomie. W gruncie rzeczy dla przeciętnego Anglika Ryszard stanowił raczej finansową kulę u nogi niż władcę. W 1193 roku król dał się pojmać jako jeniec jednemu ze swoich licznych wrogów, Henrykowi VI, władcy Świętego Cesarstwa Rzymskiego, który wyznaczył sumę okupu na sto pięćdziesiąt tysięcy marek (mniej więcej trzyletnie przychody angielskiej Korony). Pieniądze zgromadzono dzięki gigantycznej podwyżce podatków nałożonej na Anglików; Jan też chyba raczej dał się poddanym we znaki, bo skądś wytrzasnął osiemdziesiąt tysięcy marek, które zaproponował cesarzowi jako łapówkę – by jego wysokość zechciał zatrzymać Ryszarda w więzieniu.

Uwolnienie Ryszarda i jego powrót jako zbawcy Anglii przed nieudacznikiem – nikczemnym Janem – zazwyczaj pojawia się jako spektakularne zakończenie opowieści o Robin Hoodzie, lecz w rzeczywistości Ryszard nie poświęcił zbyt wiele czasu, by okazać swoją wdzięczność angielskim poddanym. Zew wojny oraz potrzeba tłuczenia Francuzów wzięły górę. Korzystając z faktu, że Lwie Serce znalazł się za kratami, dawny sojusznik Ryszarda, Filip August, teraz nazywany królem Francji Filipem II, usiłował zagarnąć należące do Anglików ziemie w Normandii oraz Andegawenii. Ryszard zebrał więc wszystkie pieniądze, na jakich zdołał położyć rękę, i znów opuścił Anglię, by już nigdy do niej nie powrócić.

Pozostałe pięć lat życia poświęcił na zmagania z żądnym ziemi francuskim królem. Na tyle skutecznie, dodajmy, że po bitwie pod Gisors w północnej Francji we wrześniu 1198 roku ostatecznie ogłosił swoją i angielską niezależność od dawnych feudalnych więzów podporządkowujących go królowi Francji. Do tego czasu jako książę lub hrabia francuskich terytoriów, podobnie jak wszyscy angielscy monarchowie, pozostawał wasalem Filipa Augusta. Jednak po tym zwycięstwie Ryszard przyjął królewskie motto, które przetrwało do dziś: Dieu et mon droit („Bóg i moje prawo”) – przekaz jasny, w dodatku sformułowany po francusku, żeby Filip August nie miał wątpliwości: odtąd angielski król winien jest posłuszeństwo wyłącznie Bogu. I sam stanowi o własnych prawach.


Jednak to Francja w końcu uśmierciła Ryszarda.

W marcu 1199 roku zajął się stłumieniem buntu podniesionego przez drobnego francuskiego szlachciurę zamieszkującego na należącym doń terytorium Akwitanii. Prowadził rutynowe oblężenie zamku Châlus, bronionego przez zaledwie garstkę rycerzy, z których jeden zamiast tarczy osłaniał się patelnią. Ryszard był tak pewien zwycięstwa, że pewnego wieczoru, nieokryty nawet kolczugą, wybrał się na przechadzkę wzdłuż fosy, rzucając wyzwanie oblężonym – niechby ośmielili się go ustrzelić! Niestety, właśnie ten od patelni ośmielił się i trafił bełtem z kuszy w szyję Ryszarda. Wdało się zakażenie, gdy nieudolny chirurg próbował wyjąć pocisk.1 Ryszard znalazł się na łożu śmierci.

Jak głosi legenda, umierający Lwie Serce kazał przyprowadzić do siebie francuskiego kusznika – aby mu wybaczyć. Okazało się, że to jeszcze młodzieniec. Nazywał się prawdopodobnie Pierre Basile; oznajmił Ryszardowi, że wypuścił swoją strzałę, by pomścić ojca i brata zabitych przez Anglików. Zgodnie z angielską wersją opowieści, Ryszard tak się wzruszył, że pobłogosławił chłopca i wręczył mu pokaźny prezent w gotówce. 

Niektóre źródła francuskie utrzymują, jakoby Ryszard polecił stracić strzelca, lecz to zwykłe antyangielskie fałszerstwo. Inni twierdzą, że 6 kwietnia 1199 roku, natychmiast po śmierci Ryszarda, dowódca jego najemników (nawiasem mówiąc, także Francuz) kazał dokonać brutalnej eksterminacji wszystkich obrońców zamku Châlus, wieszając ich na murach. Najokrutniejszą kaźń zachował dla młodego Pierre’a Basile’a, którego obdarto żywcem ze skóry, aby go ukarać za to, że ustrzelił bogatego pracodawcę zaciężnych żołdaków.

Jak widać, francuscy historycy gotowi są na wszystko, byle tylko oczernić pamięć angielskiego króla.

 

[…]

 

Szampan: Dom Pérignon nie może sobie poradzić

 

Francję cechuje ogromny protekcjonizm, zwłaszcza, gdy chodzi o dobra kultury. A częścią owej kultury, wobec której Francja przejawia najdalej posunięty protekcjonizm, o którą dba najtroskliwiej, nie jest kino, malarstwo ani wyśmienite francuskie powieściopisarstwo, lecz jadło i napoje. To nie zbieg okoliczności, że francuskie słowa oznaczające kulturę (ang. culture) oraz rolnictwo (ang. agriculture) brzmią tak samo, jedno i drugie to la culture.

Zaś częścią (agro)kulturalnej spuścizny, którą chlubi się najbardziej, bo ściąga największe zasoby gotówki z zagranicy oraz przysparza największego prestiżu, jest szampan. A właściwie Champagne pisane wielkim „C”, bo przecież to oczywiście nazwa własna.

W istocie Francja tak bardzo troszczy się o „dobre imię” swoich win z Champagne, że doprowadziła do zawarcia klauzuli chroniącej ową nazwę w traktacie wersalskim, porozumieniu pokojowym przypieczętowującym ostateczne zakończenie pierwszej wojny światowej. Otóż to, wojenny kataklizm wdeptał w błoto całe pokolenie młodych Francuzów, podczas walk zginęło kilkaset tysięcy ludności cywilnej i choć trudno w to uwierzyć, fizyczne obrażenia odniosło aż dziesięć procent całej populacji kraju, a Francja jakby nie miała innych zmartwień oprócz nalepek na winie.

Troska Francuzów brała się stąd, że podczas wojny okolice Reims doznały wyjątkowo dotkliwych zniszczeń z powodu bombardowań oraz powstawania umocnień ziemnych, na czym w znacznym stopniu ucierpiała produkcja szampana. Bądź co bądź, trudno zbierać winogrona pod moździerzowym ostrzałem. Francja lękała się więc, że inne wina musujące z Ameryki, Włoch, Hiszpanii czy nawet Niemiec mogą zająć lukę powstałą w ten sposób na rynku. Dlatego właśnie paragraf numer 275 z zawierającego ich czterysta czterdzieści traktatu wersalskiego stanowi, że „Niemcy zobowiązują się […] zastosować do ustaw […] obowiązujących w Kraju sprzymierzonym i stowarzyszonym […] określających lub regulujących prawo nadawania nazw od pewnych regionów winom i wyrobom spirytusowym wyprodukowanym w kraju, do którego należą te okolice” oraz że „przywóz, wywóz, jako też wyrób, obrót, sprzedaż i ofiarowanie na sprzedaż produktów lub towarów noszących nazwy pewnych okolic wbrew ustawom lub decyzjom, o których mowa, będą wzbronione przez Niemcy i tamowane”2. 

W gruncie rzeczy chodziło o to, że owszem, pokój na świecie rzecz ważna, ale przecież nie ważniejsza od przysługującego Francji prawa wyłączności na określanie wina musującego mianem Champagne.

Tak więc na mocy obowiązującego międzynarodowego prawa nie wolno poprzedzać tej marki określeniem wskazującym kraj pochodzenia, a więc na przykład przymiotnikami typu „angielski” albo „hiszpański”. Użycie w tym samym zdaniu słów „szampan” oraz „kwiat dzikiego bzu”, co chętnie czynią anglosascy wielbiciele trunku pędzonego z tej rośliny, stanowi, praktycznie rzecz biorąc, pogwałcenie praw człowieka. Tylko Ameryka stanęła okoniem wobec rozporządzeń oficjalnej rady regulacyjnej zajmującej się sprawami szampana: Le Comité Interprofessionnel du Vin de Champagne (CIVC). Rząd USA upiera się, że wino sporządzone w Kalifornii przy użyciu tego samego rodzaju winogron oraz przy zastosowaniu tej samej metody co we Francji, ma prawo być sprzedawane jako Californian Champagne – i może sobie na to pozwolić, bo Ameryka, co prawda, podpisała traktat wersalski, lecz nigdy go nie ratyfikowała. (Mają łeb, ci Amerykanie!)

Ktoś mógłby stwierdzić, że francuskim winiarzom przysługuje przecież prawo do ochrony swojego unikatowego produktu. Bądź co bądź, przecież wynalazł go francuski mnich, niejaki Dom Pérignon. W 1668 roku, prawda?

Nieprawda.

Wybacz, Francjo, ale szampan jest angielski pod każdym względem, wyłączywszy nazwę.

 

[…]

 

Jedzenie, zwycięskie jedzenie

 

Na wojnie najgorsze jest to, że nie ma przerwy na lunch.

Oczywiście, że to bzdura – najgorszą rzeczą na wojnie jest to, że jedni ludzie całkiem zgodnie z prawem zabijają drugich. Jednak rzeczywiście wojny zakłócają normalny tryb odżywiania. Walczący spożywają przydziałowe porcje w kantynach na otwartym powietrzu, bez obrusów albo czystych kieliszków w zasięgu wzroku (nie dotyczy to oficerów). Natomiast cywile muszą jakoś sobie radzić z tym, czego nie zarekwirował rząd i nie zrabowali przeciągający maruderzy.

Tymczasem pokój oznacza też wolność dla rozkoszy podniebienia. Gdy tylko kończą się wojenne zmagania i ustępują braki żywności, otwierają się granice, ludzie zaczynają podróżować, wioząc ze sobą składniki potrzebne do gotowania i nowe przepisy kucharskie.

Tak właśnie stało się po zakończeniu wojen napoleońskich. Przedstawiciele zwycięskich nacji, zwłaszcza Anglicy, Prusacy i Austriacy, przybywali do Francji jako turyści i jako okupanci, zapoznając się przy tym ze słynną w całym świecie francuską cuisine.

Przynajmniej Francuzi chcą, by tak nam się wydawało. W istocie przybywający stwierdzili brak pewnych rzeczy, które lubili, sprowadzali je więc sobie lub zaczęli wytwarzać na miejscu; część z tych przysmaków tak przypadła Francuzom do gustu, że przyjęli je za swoje i uważają za własny wynalazek. Jak już przekonaliśmy się przy okazji szampana, tego rodzaju przeświadczenia należy traktować z pewną dozą ostrożności. Co najmniej dwa podstawowe, jakby się zdawało, z gruntu francuskie produkty pochodzą z importu.

 

Francuzi wsadzają sobie bagietki do spodni

We wszystkich kulturach funkcjonują mity założycielskie, kultura francuska nie różni się pod tym względem od innych. Francuska teoria na temat powstania bagietki zalicza się jednak do najzabawniejszych.

Co pewien czas powracają bajeczki o tym, jak to chleb o podłużnym kształcie zaczęto piec po raz pierwszy dla żołnierzy Napoleona. Podobno przedtem chleb był zawsze okrągły – bądź co bądź, słowo boulanger (piekarz) pochodzi od słowa boule, czyli kula. Tymczasem Napoleon, który interesował się wszelkimi aspektami żołnierskiego życia, życzył sobie bochenków, które łatwiej byłoby transportować podczas przemarszu wojsk, a przecież jego żołnierze dokonywali przemarszów niemal bez przerwy. Zażądał więc od piekarzy bochenków podłużnych, które żołnierze mogliby nosić w kieszeniach spodni. Dlaczego akurat ten sposób transportu miałby być lepszy od wkładania okrągłych bochenków do plecaków, nikt nie już wyjaśnia. Jest to niemal z całą pewnością zupełna fikcja; jak przytomnie stwierdza francuskojęzyczna Wikipedia w odpowiednim artykule poświęconym temu zagadnieniu: „Bagietka przeszkadzałaby żołnierzowi w czasie marszu i prawdopodobnie pod koniec dnia byłaby już w złym stanie”.

Francuzi jednak upierają się, że bagietki pochodzą właśnie z tamtych czasów. Na stronie internetowej przedsiębiorstwa sprzedającego mąkę, noszącego nazwę Retrodor, znajdujemy sugestię, że bagietkę wynaleziono wtedy, gdy po zakończeniu rewolucji piekarze nie musieli już sporządzać zgrzebnego „chleba dla ludu” i pozwolono im wypiekać białe pieczywo. Jak czytamy, właśnie w tym czasie do pieczenia chleba zaczęto używać drożdży piwnych, dzięki którym wypieczone ciasto stawało się lżejsze, toteż nadawało się doskonale do wytwarzania długich, cienkich bochenków. Ogólnie rzecz biorąc, czytelnik odnosi wrażenie, że według autorów bagietka jest produktem w stu procentach francuskim.

Tymczasem mniej patriotycznie nastawieni historycy albo zgadzają się co do tego, że w rzeczywistości bagietka wcale nie pochodzi z Francji, albo przynajmniej skrzętnie stronią od tego tematu.

W swojej książce Historia naturalna i moralna jedzenia francuska autorka Maguelonne Toussaint-Samat o pochodzeniu bagietki nie wspomina ani słowem. Opisuje rozwój chleba w cywilizacjach starożytnej Grecji, Palestyny i Rzymu, wspomina o tym, że Joanna d’Arc wrzucała kawałki chleba do wina, z jej książki dowiadujemy się, w którym miejscu swojego domostwa piekarz zamieszkujący francuskie średniowieczne miasto miał prawo postawić swój piec (po prostu nie za blisko ściany sąsiada). A o pochodzeniu bagietki – nic.

Otóż wszystko wskazuje na to, że archetypowe francuskie pieczywo przywiózł ze sobą jeden z sojuszników i okupantów, którzy zajęli Paryż po 1815 roku, a fakt, że angielscy piekarze nazywają do dziś pieczywo o lekkim, puszystym miąższu chlebem wiedeńskim pozwala nam się domyślić, o którym to ze sprzymierzonych państw mowa.

W połowie XIX wieku Austriacy wynaleźli nowy typ opalanego gazem pieca wyposażonego w dysze wypuszczające parę. Można go było rozgrzać do temperatury ponad 205˚C, strumienie pary pozwalały skórce chleba rozszerzać się dłużej, zanim się upiekła, dzięki czemu wnętrze bochenka stawało się lekkie, o większej zawartości powietrza. Ten nadzwyczaj wydajny piec pojawił się wkrótce w boulangeries całej Francji.

Mało tego, bagietka wcale nie zalicza się do francuskich przysmaków od stuleci, bo tak naprawdę moda na nią zapanowała dopiero w latach dwudziestych XX wieku. Stało się tak z dwóch powodów. Jeden z nich sprowadza się do tego, że po zakończeniu pierwszej wojny światowej wielu francuskich piekarzy oraz ich czeladników nadal spoczywało w błotach nad Sommą oraz na innych cmentarzach położonych w pobliżu pól bitewnych, brakowało zatem rąk do pracy, przez co łatwa do upieczenia bułka w stylu wiedeńskim stała się atrakcyjną propozycją. A po drugie, we Francji wydano zarządzenie, na mocy którego piekarzom nie wolno było rozpoczynać pracy przed czwartą nad ranem, dlatego też tylko bagietki mogły być gotowe na czas śniadania.

Bagietka jest atrakcyjna z punktu widzenia piekarza także pod innym względem: zachowuje świeżość zaledwie przez pół godziny. No, dobrze, może trochę dłużej, ale już po mniej więcej godzinie od ostygnięcia zaczyna wysychać pod skórką i znacznie mniej przyjemnie się ją chrupie. Konsument, który chce mieć naprawdę świeży chleb, wyrzuca „starą” bagietkę i wraca do boulangerie po nową. Złoty interes.

Tak więc w latach dwudziestych bagietka robiła furorę, austriacka bułka stała się symbolem Francji równie powszechnie znanym, jak jej metalowa kuzynka, wieża Eiffla.

Jednak ostatnimi czasy pozycja bagietki nieco osłabła. Dbający o to, żeby odżywiać się zdrowo, Francuzi rezygnują z białego pieczywa, skłaniając się raczej do kupowania chleba pełnoziarnistego, zbożowego, z otrębami, żytniego. Bagietka musiała doznać przeistoczenia i teraz w prawie każdej boulangerie możemy kupić baguette de tradition, o bardziej miękkiej skórce i z ciemniejszego ciasta zawierającego mniej drożdży, zazwyczaj trochę krzywą, nierówno uformowaną, która wygląda, jakby sporządził ją na poły ślepy średniowieczny piekarz. Jednak ta nazwa jest myląca, w rzeczywistości to puszysta, nieprzyzwoicie biała bagietka ze złotą skórką jest tradycyjna. A tradycja owa wywodzi się z Wiednia.

 

Zakręcona historia croissanta

Croissant, absolutny i nieodzowny element francuskiego śniadania (i tylko śniadania), też wcale nie jest francuski. Już od stuleci pieczono w całej Europie ciastka w kształcie półksiężyca i nic dziwnego, to przecież prosty symbol kojarzący się z orientalnymi delicjami. Legenda głosi, że rogaliki takie jak dzisiejsze croissanty zaczęli wypiekać Austriacy po oblężeniu Wiednia w 1683 roku. Turcy budowali podkop pod murami miasta, ale usłyszeli ich piekarze pracujący nocą w swoich piwnicach. W nagrodę za to, że powiadomili władze, a nie próbowali sprzedać najeźdźcom wczesnego śniadania, piekarze otrzymali przywilej sporządzania wypieków w kształcie przywodzącym na myśl półksiężyc zdobiący ottomańską flagę.

Tak głosi podanie. Niektórzy twierdzą, że austriacki croissant, czyli Kipfel, wypiekano już w XIII wieku, co zresztą nie stoi w sprzeczności z opowieścią o oblężeniu. Pewnie bawiło to piekarzy, którzy ocalili Wiedeń, że ich tradycyjny Kipfel wygląda zupełnie jak półksiężyc na fladze Turczyna.

W każdym razie jedno jest pewne: croissant w swojej współczesnej postaci przybył do Francji z Austrii.

Romantycy twierdzą, że rozpowszechnił się tam za sprawą Marii Antoniny, która słynie przecież ze swojego zainteresowania kwestiami chleba i ciastek. Bardziej pragmatycznie nastawieni historycy wiedzą, że upowszechnił go Austriak, żołnierz przeistoczony w biznesmena, czyli August Zang, który otworzył w 1838 albo 1839 roku wiedeńską piekarnię. Jego Boulangerie Viennoise przy paryskiej ulicy Richelieu 92, blisko Biblioteki Narodowej, zapoczątkowała modę na croissanty, także dzięki niej rozpowszechniły się pain au chocolat i pain aux raisins, wszystkie te wypieki jeszcze dziś Francuzi nazywają ogólnym terminem viennoiseries.

Francuscy pisarze nie wspominają o croissantach aż do roku 1853, kiedy chemik Anselme Payen wydał swoje wysoce niegastronomiczne dzieło zatytułowane Des Substances Alimentaires, w którym mówi o croissantach i angielskich muffinach w rozdziale poświęconym „wypiekom fantazyjnym i luksusowym”.

W 1875 roku croissanty już chyba spowszedniały, skoro w książce zatytułowanej Consommations de Paris (co można z grubsza przetłumaczyć jako „Paryskie jedzenie i picie”) Armand Husson, autor dzieła, pisze o croissantach i kawie jako „zwyczajnym” posiłku, w przeciwieństwie do „luksusowego”.

Jak wszyscy wiemy, obecnie croissanty są podstawą śniadania kontynentalnego i powszechnie uważa się je za produkt równie francuski, jak szczególny rodzaj kelnerów, którzy je serwują.

A jednak, prawdziwa historia o ich pochodzeniu, podobnie jak genealogia bagietki, jest dla Francuza trudna do strawienia.

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje