Kolegiata w Opatowie kryje w swoich wnętrzach wiele tajemnic. Podobno w podziemiach kościoła templariusze ukryli niezwykły skarb i jak dotąd nikomu nie udało się go odnaleźć.
Tymczasem trójka przyjaciół: Marcysia, Marcel i Henio, spędzają wakacje właśnie pod Opatowem, we wsi Czajęcice. Pewnego dnia w ich ręce wpada stara mapa, na której zaznaczony jest zagadkowy tunel. Zafascynowani opowieściami o templariuszach, są przekonani, że właśnie wpadli na trop legendarnych bogactw. Jednak nic się tu nie zgadza: tunel zaczyna się w piwnicy domu Marcela, a kończy w studni, którą zbudował pradziadek Marcysi. Mimo początkowego rozczarowania, przyjaciele postanawiają ruszyć w drogę i sprawdzić, co kryje się w podziemnym labiryncie. Tak zaczyna się bardzo niebezpieczna przygoda...
Do lektury powieści Bożeny Kraczkowskiej Tajemnica studni babci Augusty zaprasza Wydawnictwo Novae Res. Koniecznie weźcie udział w konkursie, który poświęcony jest tej właśnie książce. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki:
Rozdział I
Szablowanie i krzyk skowronka
– Wakacje! – zawołała Marcysia.
Wybiegła z domu i zatrzymała się na środku podwórka. W głębi sadu dostrzegła wielkiego, kudłatego psa.
– Figiel, chodź tu, piesku!
Pies uniósł wielki łeb, wstał i podbiegł do dziewczynki.
– Dobry pies! Dobry pies – pochwaliła go Marcysia.
Był wczesny ranek, ale słońce już nieźle przygrzewało. Dziewczynka zrobiła kilka obrotów, żeby sprawdzić, czy sukienka dobrze się kręci. Bo dobrze uszyta sukienka powinna mocno się kręcić, czyli układać w kielich lub parasolkę. Tę sukienkę Marcysia dostała od babci Augusty w nagrodę za dobre wyniki w nauce. Sukienka była niebieska, bo Marcysia uwielbiała ten kolor. Pasował do jej błękitnych oczu i jasnych włosów. I teraz Marcysia sprawdzała, czy sukienka dobrze się kręci. I kręciła się! Jeszcze jak się kręciła! W końcu się zatrzymała.
– Co tu dzisiaj robić? – zapytała, patrząc na ogromnego indyka, który puszył się pod porzeczką. Indyk łypnął oczkiem i głośno zagulgotał.
– Co, bo nie dosłyszałam? – Marcysia się zaśmiała. Indyk znowu zagulgotał i skrył się w porzeczkach.
– OK, pójdę na łąkę, tam zawsze dużo się dzieje. Ale najpierw… ale najpierw…
Rozejrzała się po podwórku.
– Ale najpierw do studni! – zawołała i pognała przed siebie.
Po chwili stała przy cembrowanej studni przykrytej drewnianym daszkiem. W daszku była ogromna klapa i żeby dostać się do wody, trzeba było ją podnieść. Marcysia wspięła się na palcach, złapała za uchwyt klapy i z całej siły szarpnęła. Klapa niechętnie uniosła się kilka centymetrów, a potem z hukiem opadła. Dziewczynka się nie poddawała. Jeszcze mocniej chwyciła uchwyt i jeszcze silniej szarpnęła. Tym razem klapa się uniosła. Marcysia obejrzała się za siebie. Dobrze wiedziała, że nie wolno jej było zbliżać się do studni, a co dopiero do niej zaglądać! Upewniła się, że nikt jej nie widzi, chwyciła za brzeg cembrowiny, podskoczyła i zawisła na granicy czarnej otchłani.
– Hu, hu! – zahuczała do studni.
– Uu, uuu… – odpowiedziała jej woda.
– Zrobię wianek z maków!
– Aków, ków…
– Szklanka!
– Lanka, anka…
– Komoda!
– Moda, oda…
– Stonoga!
– Noga, oga…
Przez całą „rozmowę” dziewczynka patrzyła w dół czarnej otchłani. Czuła na twarzy chłód zimnej wody. Te rozmowy były jej największą tajemnicą. Nikt na całym świecie nie wiedział o tym, że Marcysia umie rozmawiać z wodą. I nikt nie zdawał sobie sprawy, że woda jej odpowiada. No może tylko indyki, które zazwyczaj siedziały w przystudziennych porzeczkach. Marcysia zeskoczyła z cembrowiny i otrzepała ręce.
– A teraz na łąkę! – zawołała i popędziła w stronę ogromnej stodoły.
Stodoła była tak wielka i tajemnicza, że może tylko zamek w Opatowie był większy i jeszcze bardziej tajemniczy. No i w stodole była maszynownia – kolejne ulubione miejsce Marcysi. Dziewczynka wbiegła w cień, który rzucał budynek. Piasek w tym miejscu był wyraźnie chłodniejszy. Zwolniła i spojrzała daleko przed siebie. Kiedyś, kiedy była jeszcze bardzo mała, wolno jej było chodzić tylko do końca tego cienia. To była niewidzialna, choć rzeczywista granica Siedmiu Leszczyn, gospodarstwa, w którym mieszkała. Teraz mogła już przekraczać tę granicę i trzeba przyznać, że robiła to często i z wielką ochotą. Bo tam, za tym wielkim cieniem, zaczynał się inny świat – większy i ciekawszy od tego, w którym żyła na co dzień. To tam, za tym wielkim cieniem, rozciągały się cudownie zielone łąki, seledynowe pola zbóż, w których mieszkały ptaki, koniki polne, mrówki, biedronki i mnóstwo, mnóstwo innych przewspaniałych stworków. I także z nimi Marcysia umiała rozmawiać. To za wielkim cieniem był srebrny staw z rozkumkanymi żabami, sprytnymi rybami i gadatliwym tatarakiem. I to wreszcie tam, za wielkim cieniem, rósł tajemniczy, ciemny las. Malachitowy las. I wystarczyło tylko przekroczyć tę granicę, aby to wszystko poznać i poczuć. Dziewczynka stała teraz na ścieżce i patrzyła na las.
– Ten las kończy wszystkie moje widoki. Potem jest już tylko niebo – powiedziała do siebie. – Pierwsza, druga, trzecia, czwarta… Szła ścieżką i liczyła leszczyny, które rosły wzdłuż cienia. – Szósta i siódma – ostatnia!
Za siódmą leszczyną cień się kończył. Poczuła na plecach przyjemne ciepło. Wysunęła nogę i postawiła bosą stopę w miejscu, gdzie zaczynało się słońce.
– Właśnie przekroczyłam granicę Siedmiu Leszczyn – wyszeptała i tylko ścieżka usłyszała jej szept.
Całe przedpołudnie spędziła na łące. Śpiewała, zrywała maki, wiła z nich wianki, biegała za motylami i wspominała zimę. Bo Marcysia całą zimę czytała książki, które dostała od Świętego Mikołaja. Uwielbiała czytać i teraz siedziała na skraju ścieżki, rozgarniała palcami rozgrzany piasek i wspominała przeczytane zimą historie. I kiedy tak sobie w najlepsze wspominała, na łąkę wpadł Marcel.
– Cześć, Marcycha! – zawołał, wymachując długim kijem. – Co dziś robisz?
– Ja?!
– A co, ja?
– Nie mów do mnie Marcycha!
– A jak mam mówić, przecież jesteś Marcycha.
– Przestań, bo cię pacnę!
– Ta… ale się wystraszyłem. Poszablujemy się? I Marcel z większą mocą zaczął wywijać kijem.
– Co znaczy „poszablujemy się”?
Marcel spojrzał na Marcysię z wyższością.
– No, powalczymy na szable – wyjaśnił i zaraz dodał: – a, zapomniałem, dziewczynki nie szablują.
– A kto ci powiedział, że dziewczynki nie szablują? Właśnie, że szablują!
Marcysia włożyła na głowę wianek z maków, dmuchnęła zawadiacko w grzywkę i podbiegła do Marcela.
– Dawaj ten kij! – krzyknęła i wyrwała go chłopcu z ręki. A zrobiła to tak nieoczekiwanie, że Marcel nie zdążył zareagować.
– I co, dalej uważasz, że dziewczynki nie szablują?! – zawołała, wymachując kijem na oślep.
I tak się zapamiętała w tym wymachiwaniu, że nie zauważyła, kiedy przekroczyła granicę łąki, przeszablowała powietrze nad ścieżką i zanurzyła się w dojrzewającym zbożu. Marcel stał jak wryty, a Marcysia szablowała. Za każdym szablnięciem na ziemię spadały młodziutkie kłoski żyta. W powietrzu unosił się słodki zapach łamanych roślin.
– Przestań! – zawołał Marcel.
Ale dziewczynka ani myślała przestać. I nie zmusił jej do tego nawet krzyk skowronka. Ptak wyskoczył ze zboża i wzbił się wysoko, wysoko. A Marcysia? Marcysia z całych sił starała się udowodnić Marcelowi, że dziewczynki też szablują. Tak bardzo się starała, że zatrzymała się dopiero wtedy, gdy wyszablowała w zbożu spore kółko. I nie dlatego się zatrzymała, że zobaczyła, co zrobiła, tylko dlatego, że się zmęczyła. Odrzuciła na plecy warkoczyki, poprawiła na głowie wianek i wytarła zakurzoną dłonią pot z twarzy. Na policzku od razu pojawiły się brunatne zygzaki.
– I co, nie szablują? – wycedziła zdyszana.
– Może i szablują, ale nie zostają bohaterami – odpowiedział spokojnie chłopiec.
Marcysia zrobiła się czerwona.
– Wiesz co, Marcel, przestań się kompromitować! Dziewczynki też zostają bohaterami!
– Jeśli już, to raczej bohaterkami – nie odpuszczał Marcel.
– A właśnie, że bohaterami zostają, wiesz? – Marcysia tupnęła nogą, wzbijając obłoczek kurzu.
– Tylko chłopcy mogą być bohaterami. Dziewczynki mogą być co najwyżej bohaterkami – upierał się Marcel.
– Nie wytrzymam! A jaka to różnica?! – chrypiała Marcysia.
– A taka, że…
Marcel nie bardzo wiedział, na czym polega różnica. Bohaterstwo to bohaterstwo – nie ma różnicy, czy „bohateruje” dziewczynka, czy chłopiec. A ponieważ nie chciał się przyznać do tego, że nie wie, na czym polega różnica, natychmiast zmienił temat.
– Oddaj mi kij! – powiedział ostro.
– A masz!
Marcysia rzuciła kij na ziemię.
Ach ten Marcel, wkurza mnie – pomyślała i weszła na piaszczystą ścieżkę prowadzącą do Siedmiu Leszczyn.
– Muszę wracać do domu! – rzuciła w powietrze i tyle ją widziano.
Marcel przez chwilę obserwował oddalające się plecy dziewczynki, a potem odwrócił się i ruszył w stronę swojego domu.
Powieść Tajemnica studni babci Augusty kupicie w popularnych księgarniach internetowych: