Okaleczony starzec, podający się za wędrownego zielarza.
Kaleki żołnierz z gorącym poczuciem misji.
Młody syn plemiennego wodza, ciągle żyjący w cieniu zmarłego ojca.
Piękna tancerka rzucająca uroki równie łatwo, jak powłóczyste spojrzenia.
Ich losy połączą się w zapomnianej przez Bogów i ludzi wiosce na skraju nieprzebytej puszczy.
Tajemnica okrutnych zabójstw, widmo wojny, mordercze zapędy okolicznych plemion, wreszcie brudna, śmiercionośna magia – z tym wszystkim przyjdzie się zmierzyć ludziom, którzy ledwie się znają, szczerze się nienawidzą i nie powiedzieli sobie ani słowa prawdy. A jednak będą musieli sobie zaufać.
Do lektury powieści Więcej niż zło Eweliny Stefańskiej zaprasza Fabryka Słów. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Więcej niż zło. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Słowik otarł pot z czoła, zacisnął zęby, zaklął. Kolano zaczynało pulsować bólem, tunika lepiła się do mokrych pleców. Mimo to nadal wspinał się na wzgórze w tempie, jakie narzucił zielarz.
Gdy minęli wioskę i dotarli do podnóża wzniesienia, stary przystanął, stężał na twarzy, jakby coś nagle zrozumiał. Potem rzucił soczyste przekleństwo i puścił się w górę niemal kłusem. Na wołanie nie reagował, a kiedy Słowik próbował go dogonić, zielarz udowadniał, że potrafi iść jeszcze prędzej. Ostatecznie Słowik dał za wygraną i trzymał dystans. I choć przy każdym kroku czuł igłę bólu, ciekawość przeważała.
Odkąd stary pojawił się w winiarni, z godziny na godzinę, od słowa do słowa, coraz bardziej go ciekawił. Czy rzeczywiście jest zielarzem i jak sprawnym, okaże się wkrótce, ale czy kimś jeszcze? Ścięte palce jego prawej dłoni mogły świadczyć o bujnym życiu. Słowik nie miał wątpliwości, że Eustachy sporo ukrywa, a chwilami wręcz kłamie. Kiedy wczoraj wygadał się, że potrafi czytać i pisać, zbladł i od razu dodał, że tylko trochę, niechlujnie. Słowik jednak założyłby się o dzban mocnego akaryjskiego wina, że stary robi to lepiej od niego. A pewnie i rachuje biegle jak sędziwy kwatermistrz w strażnicy. Ktoś taki z łatwością znalazłby pracę w pierwszym większym forcie, choćby przy pisaniu listów, więcej, mógł zarabiać złoto w stolicach prowincji albo nawet w cesarskim mieście. A ten chodzi w połatanej tunice, z torbą uszytą z kawałków wytartej skóry i udaje głupszego niż jest. Dlaczego? Im częściej Słowik obracał w głowie to pytanie, tym większej nabierał chęci, żeby poznać odpowiedź.
Tymczasem ze świtem nadeszły inne problemy.
Przeraźliwy wrzask poderwał strażników i przestraszył ludzi. Słowik nasłuchał się wielu domysłów, mniej i bardziej sensownych, większość miejscowych obwiniała jednak szeptaków z puszczy. Jak zwykle. I choć w takim upale dźwięk niósł się naprawdę daleko, Słowik miał powody, żeby to podejrzenie odrzucić. Co więc się stało? Będzie musiał dociec, im szybciej tym lepiej, choćby nawet okazało się, że kogoś, kto wieczorem przesadził z winem, trzymały się żarty.
Weszli w długi tunel, który utworzyły pochylone nad pobrużdżoną korzeniami ścieżką dzikie jabłonie. Zapachniało owocami. Słowik odetchnął, czując przyjemny chłód cienia. Popatrzył przed siebie. Zielarz ani myślał zwolnić. Choć starość wplotła mu we włosy siwe pasma, na pewno nie odjęła krzepy. Był o szerokość dłoni wyższy od Słowika i wciąż mocno zbudowany. Podwinięte rękawy tuniki odsłaniały pomarszczoną skórę, ale pod nią, zamiast – jak to u starych ludzi – obwisłego ciała, rysowały się wyraźne sploty mięśni. Ile mógł mieć lat? Góra sześćdziesiąt lub coś koło tego, ale kondycję zachował dwudziestolatka. Słowik przystanął, pomasował nogę.
Tunel ciągnął się prawie do szczytu wzgórza i kończył błękitną plamą bezchmurnego nieba. Na jej tle Słowik dostrzegł, że stary nagle się zatrzymał. Minęła chwila, zanim do niego dokuśtykał.
– To... tutaj? – spytał zielarz.
Słowik nie odpowiedział, wpatrując się w niewielką drewnianą chatę kilkanaście kroków przed nimi. Wyglądała inaczej niż kiedy był tu zimą z uciążliwym katarem. Od tamtej pory strzecha zapadła się nieco, a rybie błony, rozciągnięte w kilku wąskich okienkach, popękały. Nie o to jednak chodziło. Nawet wątła smużka dymu, jaka świadczyłaby o tym, że w środku gotuje się wodę, nie sunęła z otworu na szczycie dachu. Przez uchylone, wiszące na jednym zawiasie drzwi wlatywały do środka wielkie, tłuste muchy. Gdy czubki drzew za chatą zafalowały, z podmuchem wiatru napłynął zapach, nieprzyjemnie mdły, zbyt charakterystyczny, żeby go pomylić.
Ignorując ból nogi, Słowik ruszył do przodu. W mgnieniu oka pokonał dystans do drzwi, rozwarł je szeroko i stanął w progu. Odór niemal go odrzucił.
Wnętrze było małe, ciemne, zagracone. Przy ścianach, dokładnie jak pamiętał, piętrzyły się półki na dzbany, garnki, miski, talerzyki i pudełeczka. Kilka zdjęto i rozsypane zioła oraz inne ingredienty leżały na niewielkim stole na środku izby, na którym, prócz tego, stał kubek i miska z jedzeniem: resztki wczorajszej kaszy z kapustą, przypalone, wyskrobane z dna kotła.
Stara siedziała, właściwie półleżała z odchyloną w tył głową na krześle przed stołem. Jej chude jak patyki ręce zwisały bezwładnie, a częściowo pokryte bielmem oczy patrzyły ślepo w powałę. Usta, wciąż szeroko otwarte, zdawały się powtarzać krzyk – może ten sam krzyk, który o świcie spadł na wioskę. Po czerniejących wargach przechadzały się dwie muchy o błyszczących odwłokach i na przemian nurkowały w głąb gardła.
Upłynęła chwila, zanim Słowik przeniósł spojrzenie niżej.
W brzuchu staruszki ziała wielka dziura, jakby coś ją rozsadziło od środka. Krwi było w sumie niewiele, skrzepniętej i pociemniałej. Niestety. Nie ukryła w czerwieni, od której natychmiast odwraca się oczy, splątanych flaków i wpół przetrawionego jedzenia, jakie wypadło z pękniętego żołądka i rozsypało się na klepisku.
Słowik wzdrygnął się, gdy kątem oka pochwycił ruch obok siebie. Zielarz podszedł, oparł się o framugę, zajrzał do środka. Wolno powiódł wzrokiem po półkach, stole, pociemniałej twarzy staruszki i wywalonych kiszkach.
– Aż tak dogłębnej znajomości się nie spodziewałem – skwitował.
Słowik poczuł, jak suchar zjedzony na szybko zamiast śniadania podchodzi mu do gardła. Zakaszlał, ale torsje, jakimś cudem, powstrzymał.
***
Eustachy ściągnął z półki czarkę, zerwał płat wosku, którym była przykryta i powąchał zawartość naczynia. Nieprzyjemnie ostry zapach podrażnił nozdrza. Ciemiernik cuchnący. Wciąż nie to, czego potrzebował. Rzucił czarkę na stół i sięgnął po następną. Znów powąchał, znów cisnął na blat. W zalakowanym glinianym garnku znalazł spleśniały syrop, który dawno powinien zostać wylany. Nie miał gdzie go odstawić, na stole nie było wolnego miejsca. Nawet do miski z resztkami kaszy powrzucał wcześniej jakieś pudełeczka.
Odłożył garnek pod blat i zabrał się do dalszego przetrząsania półek. Szukał wyciągu z korzenia tojadu. W żadnym razie nie nadawał się on do spożycia, lecz w formie olejku, wmasowany w skórę, przynosił ulgę w bólach stawów i kości. I co równie ważne, jeśli nie najważniejsze, taki olejek dało się w miarę szybko przygotować.
Kolejna czarka zawierała niemożliwy do zidentyfikowania proszek. Eustachy wysypał go na klepisko, po czym upuścił naczynie i rozdeptał je sandałem. Chrupot gliny przypominał chrzęst łamanych kości. Eustachy chętnie przetrąciłby komuś szczękę, a potem z równą gorliwością ją poskładał. Był wściekły.
Wyglądało, że nieźle wdepnął. Nie, nie za sprawą zabójstwa tej staruchy – bo że było to zabójstwo, wątpliwości nie miał – ale przez własny język. W trakcie marszu na wzgórze pojął, że dał się podejść doskonale wyważonej uprzejmości Słowika i związał się z tym człowiekiem obietnicą. Niby to tylko słowa, puch na wietrze, ciężar, który mógł strząsnąć z życia w każdej chwili. Nic prostszego wziąć torbę i odejść, zwłaszcza, gdy Słowik osobiście wyprowadził go z wioski. Eustachy przeczuwał jednak, że młody żołnierz to kuty na cztery nogi lis, który wciąż prowadzi sobie tylko znaną gierkę i każdy podejrzany ruch, jaki zielarz zrobi, spotka się z reakcją. Jeśli teraz odejdzie, kapitan z pewnością nie odpuści, roześle wici i tak Eustachy stanie się najpilniej poszukiwanym człowiekiem w Dolinach. Utraci wtedy ten jałowy spokój, łagodną koncentrację na stawianych krokach, która chroniła go przed tęsknotą za życiem, jakie porzucił pod słońcem pustyni. Tak, dotrzyma słowa, sporządzi lek, a potem ruszy w drogę. Musiał ruszyć. Tak było lepiej, bezpieczniej. Ciągle powracający lęk podszeptywał, że jeśli gdzieś zostanie dłużej i znów wplącze się w tę trudną do zerwania sieć zobowiązań i uczuć, prędzej czy później doprowadzi do krzywdy ludzi, którzy się z nim zwiążą. Skrzywdzi ich ten, który niczym wierny pies podążał śladem Eustachego. I tylko ruch, ciągły marsz przed siebie sprawiał, że zielarz mógł utrzymać swego zapiekłego wroga na dystans.
Eustachy mruknął. Zajrzał właśnie do drewnianego pudełka, jedynego, które zostało na półkach. Było puste, cisnął nim więc w przeciwległy kąt izby. Suche drewno z cichym stęknięciem rozpadło się na kawałki.
– Nie ma – wyburczał do martwej kobiety i zaklął.
Nie pomogło, nic dziwnego, nie było to Słowo Mocy. Kiedy tak pomyślał, zaklął raz jeszcze.
Wziął krzesło spod ściany i przystawił je bokiem do stołu obok ciała gospodyni, tak, jakby zamierzał uciąć sobie pogawędkę. Siedząc w tej pozycji, miał swobodny widok nie tylko na cały blat, ale również na przestrzeń za otwartymi drzwiami: krzaki rosnące przy dróżce i dalej na wyjście z tunelu jabłoni. Jeśli ktoś nadejdzie, to stamtąd. A tego się spodziewał.
Słowik zostawił go w chacie i ruszył sprowadzić posiłki. Minę miał nietęgą, choć trzeba mu oddać, starał się zachować zimną krew. Właśnie: starał się. W tym ponownie zaskoczył Eustachego. Prawda, widok był paskudny, lecz po bitwach czy w wojskowych lazaretach nie na takie rzeczy się patrzyło. Słowikiem tymczasem wstrząsnął atak kaszlu, który zdołał opanować w ostatniej chwili. Za późno jednak, żeby Eustachy powstrzymał cisnące się na usta pytanie:
– W niewielu bitwach brałeś udział, co?
– W żadnej. Byłem zwiadowcą, robiłem szkice terenu – odparł Słowik i odszedł, zostawiając zielarza na ciężką próbę. Próbę ciekawości. I mocy.
– A jednak byłaś wiedźmą. – Skierował wzrok na staruszkę. – Choć wiedźma to złe słowo. Jak ludzie mówią „wiedźma”, widzą zdziwaczałą kobietę, która jak plunie, to krowy przestają dawać mleko. Ile razy się z tego śmiałaś?
Martwe usta, choć otwarte, milczały. Eustachy westchnął.
– Tak, wiem, kiedy mogłaś, też byś mi nie powiedziała. W tej sytuacji jednak sam znajdę odpowiedzi. Ale nie martw się, pozostanę względem ciebie uczciwy. Bo tak trzeba? Nie, bo tak chcę. Bo wiem, jak to jest...
„Siostro”, chciał dokończyć, lecz ugryzł się w język. Chrząknął.
– No dobrze. Zacznijmy od faktów. Byłaś, użyjmy tego słowa, gdyż lepiej oddaje istotę sprawy, czarownicą. Dla niepoznaki i pewnie trochę dla zysku robiłaś te wszystkie wiedźmie sztuczki. Warzyłaś miłosne napoje, jakie działały tylko, gdy się je popiło sporą ilością wina. Suszyłaś larwy i robaki, niekoniecznie te, które się do czegoś nadają, ale tak, żeby wyglądało przed ludźmi strasznie. W prowincji, gdzie miasta oddalone są od siebie o dni drogi, to działało. Nikt nie pytał, bo albo nie miał potrzebnej wiedzy, albo się bał. Albo – Eustachy pomyślał o młodym kapitanie – nie było to w niczyim interesie. Mam rację?
W ustach staruszki zabrzęczały muchy. Eustachy przewrócił oczami. Splótł dłonie na karku i oparł się wygodnie.
Rację miał, ślady były jasne. Półki, stół, krzesła, wszystko przesiąkło strzępami mocy. Mimo trupiego odoru, zapachu ziół i olejków, delikatną woń poczuł już od progu, a teraz z każdym oddechem zaczynała doprowadzać go do mdłości. W tej sprawie również nie był ulubieńcem szczęścia. Ile by dał za nagłe dzwonienie w uszach, uderzenie bólu w skroniach, mrowienie w palcach, ścisk w gardle, rozbłysk światła przed oczami. Tyle możliwości, a jemu przypadł oddech, którego nie sposób pozbyć się z życia. Jeśli brakuje odwagi...
Eustachy potarł kikuty i przełamując niechęć wciągnął głęboko powietrze. Poczuł, że moc odkładała się w sprzętach latami jak słoje w drewnie, regularnie na tyle, żeby wykluczyć jej samoistne, przypadkowe ruchy. Pasma napływały lub były przywoływane, ale nigdy nie pożytkowane sprawnie do końca i nigdy nie odpychane, żeby przed innymi z tym osobliwym darem zatrzeć ślady. Może kobieta nie czuła takiej potrzeby, może nie potrafiła? Niewiele umiała to na pewno, wszak dla takich jak ona, dla połowy świata, w której potencjalnie mógł kryć się dar, drzwi Bractwa musiały pozostać prawem Reguły zamknięte. Jeśli staruszka czegoś się uczyła, zdobywała wiedzę od innych odszczepieńców lub metodą prób i błędów. Zwłaszcza błędów.
Na to też zwrócił uwagę. Cień mocy zbieranej latami w chacie wystarczyłby może do oświetlenia izby przez godzinę, co znaczyło, że nie było jej tu nigdy więcej, niż żeby sobie ułatwić codzienne życie. Dlaczego? Skąd tyle ostrożności?
Eustachy wstał, popatrzył wprost w oczy starowinki. Na wyblakłych, choć kiedyś bez wątpienia soczyście niebieskich tęczówkach oraz na białku odnalazł wskazówkę. Małe, wyraźne zniekształcenia, plamki, wybarwione nietypowo, na złotawy kolor.
– Czyli jednak – mruknął. – Nie zawsze byłaś tak ostrożna. Ale przesadziłaś tylko raz, prawda? I wtedy prawie oślepłaś. Twoje szczęście, że się nie wykrwawiłaś albo nie popękały ci wnętrzności. Choć w końcu i tego doczekałaś... Jednak nie uwierzę, że zrobiłaś to sobie sama.
Eustachy nabrał powietrza, po czym wolno je wypuścił i z powrotem usiadł.
Samo ciało zmieniało się szybko, zbyt szybko nawet jak na panujący upał, ale śmierdziało wyłącznie rozkładem. Moc, która zadziałała tu o świcie, została starannie rozproszona. Co więcej, zrobił to ktoś biegły, ponieważ nie naruszył przy tym starych, wtłoczonych w chatę pasm. Znów, jak na zawołanie, przed oczami stanęła mu tancereczka. Pokątne porachunki między czarownikami czy odszczepieńcami zdarzały się wcale nierzadko. Z drugiej strony, gdzieś w głębi czuł, że ta odpowiedź jest zbyt oczywista. Będzie musiał wszystko przemyśleć... Ta próba ciekawości była wyjątkowo podstępna. Z każdą chwilą chciał coraz bardziej dowiedzieć się, co tu naprawdę zaszło, jak dziecko pragnie wiedzieć, co jest za rogiem chaty. Jednego był pewien od początku. Kapitan z gorliwością podzieli ten zapał dociekania. Ile mu przekaże w sprawie staruszki, Eustachy jeszcze nie zdecydował, ale w sprawie olejku – tu powinien mieć gotową odpowiedź.
Popatrzył jeszcze raz na blat i choć wydawało się to niemożliwe, posunął naczynia, robiąc nieco miejsca przed sobą. Następnie sięgnął po dwie czarki, dzbanek, w którym zabulgotała ciecz, miskę i smukły flakon zatknięty mchem. Zmarszczył brwi.
– Nie, brakuje dwóch składników i jednego tu na pewno nie znajdę.
Ponownie posunął naczynia i znów wybrał kilka. Potrząsnął głową. Kolejny raz je przetasował. Sięgnął do swojej torby i wyjął dodatkowe pudełka i miseczki.
– Znów nie, nie ma wszystkiego. Ech... myśl, głupi, myśl!
Układ naczyń na blacie zmieniał się jeszcze kilka razy, zanim Eustachy klasnął uradowany.
– Maść z cichodrzewu! – wykrzyknął i w tej samej chwili sposępniał. – Tyle że to potrwa, psia...
Urwał przekleństwo, dostrzegając ruch wśród jabłoni. Ciemny kształt u wylotu tunelu na chwilę wypełnił czernią przestrzeń między pniami. Eustachy wstał, zmrużył oczy. Wtedy w głębi chaty stuknęło, potem usłyszał chrobot, a później szelest, lecz dochodzący już zza ściany, z zewnątrz. Odruchowo się obejrzał, a kiedy wrócił spojrzeniem na jabłonie, tunel był pusty, a zieleń oblanych słońcem drzew znów jasna, soczysta.
Powieść Więcej niż zło kupicie w popularnych księgarniach internetowych: