Wampir z Warszawy to makabryczna historia pierwszego seryjnego zabójcy w powojennej Warszawie!
Jarosław Molenda przeprowadza swojego rodzaju dziennikarskie śledztwo, tworząc kryminalny reportaż – z drastycznymi opisami zbrodni, z zachowanym językiem milicyjnych raportów, z realiami Warszawy wczesnej Polski Ludowej w tle.
Autor przewertował akta IPN, notki milicyjne, protokoły przesłuchań, a także literaturę fachową dotyczącą przestępstw na tle seksualnym. Dzięki temu powstał przerażający portret seryjnego zabójcy. Nie miał on tylu ofiar na sumieniu, co późniejsi bandyci określani tym mianem, ale dokonane przez niego zbrodnie wystarczyły, by na dobre przerazić warszawianki, które przeżyły 60 dni terroru. W tle Targówek, Gocławek, Grochów i Anin lat pięćdziesiątych, gdzie grasował Wampir z Warszawy.
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Lira. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Wampir z Warszawy. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Protokół oględzin z dnia 7 kwietnia 1950 roku sporządził o godzinie 20.00 sierżant Edward Stachera z XVII Komisariatu MO w Warszawie, który przy ul. Podskarbińskiej, obok posesji nr 42, około 200 metrów od torów kolejowych, zastał zwłoki „kobiety lat około 40-tu obnażonej z bielizny do pasa z rozwartymi nogami do góry ułożone przy murze rozwalonym, ze zwróconą głową w kierunku wschodnim, nogami zaś w kierunku zachodnim, to jest do ul. Podskarbińskiej.
Zwłoki ubrane do połowy były w stary zniszczony żakiet z kołnierzem kutrowym, szal koło szyi okręcony, koszula i suknia czarna podarta w szczępy*, podciągnięta do pasa. Głowę miała zmasakrowaną a szczególnie twarz ranami tłuczonymi. Prawe oko wypłynięte, z obfitymi plamami krwi. Obok głowy leżał kamień wielkości małej główki kapusty poplamiony krwią i ostrymi brzegami, «kanciasty». Zwłoki ułożone przy kupie kamieni z rozwalonego muru jak na szkicu [nie ma go w aktach IPN — J.M.], pod tylnym tułowiem ciała podłożony kamień z rozwalonego muru. Z lewej nogi ściągnięta pończocha i trzewik, który leżał w odległości 2 m od zwłok, natomiast sprawej nogi ściągnięta równierz pończocha do trzewika. Obok zwłok o pułtora metra pas skórzany szeroki czarny do niemieckiego munduru. Pas posiadał sprzączkę białą szeroką z opiłowaną nawieszknią pozostawioną przez sprawcę morderstwa, który był jusz w stanie przyniszczonym i przebijany gwoździami małemi. Jak wynika z dokonanych oględzin, to sprawca morderstwa uderzył swą ofiarę twardym narzędziem w głowę tuż przy ul. Podskarbińskiej względnie na samym chodniku są widoczne ślady krwi i ciągnięcia do miejsca ułożonych zwłok jak na szkicu”.
Denatka była wdową, jej mąż — poślubiony w 1939 roku — został podczas powstania warszawskiego zesłany do obozu, gdzie zginął. W trakcie przesłuchania prowadzonego przez plutonowego Mariana Pawłowicza z XVII Komisariatu MO informację tę przekazała Janina M., która znała zamordowaną od 1939 roku, gdyż ta przez trzy lata pracowała jako pomoc domowa u jej teściowej, Heleny W. „Obecnie od grudnia 1948 r. Ł. Waleria raz w tygodniu w piątki przychodziła do mnie sprzątać, jak również i do moich sąsiadek”.
Indagowana, co wie o kondycji finansowej swojej sprzątaczki, odpowiedziała:
„— O ile mi wiadomo, stan materialny Walerii nie był zbyt dobry. Była rencistką, która miała na utrzymaniu dwójkę dzieci, 7-letnie i 10-letnie, więc musiała imać się dorywczych prac.
— A jak się prowadziła?
— Nic mi o tym nie wiadomo — odpowiedziała wymijająco. — Nigdy nie udało mi się zauważyć lub usłyszeć czegoś niemoralnego. Była to spokojna, zrównoważona kobieta.
— Zwierzała się z jakichś zmartwień?
— Skarżyła mi się na biedę, że nieraz otrzymuje paczki z „Caritasu”, ale nadmieniała, że są to rzeczy dla dzieci.
— Miała jakiegoś przyjaciela albo bliższego znajomego?
— Nie mam pojęcia.
— Czy nie mówiła, że boi się wracać późno do domu albo, że ktoś ją zaczepia?
— Była zmuszona chodzić do domu ul. Podskarbińską w stronę torów, przez które musiała przechodzić, ale nigdy nie wspominała, aby ktoś ją napastował. Jednak przyznawała, że boi się tamtędy chodzić o późnej porze, bo droga jest nieoświetlona.
— Kiedy była u pani ostatni raz?
— Przyszła do mnie 6 kwietnia. Pracę skończyła o godzinie 19.00, po czym wyszła do naszej znajomej Marii O., która mieszka na ul. Grochowskiej. Miała jej oddać Legitymację Ubezpieczeniową, którą gdzieś poświadczała.
— Czy miała przy sobie jakieś pieniądze?
— Na pewno miała 1000 zł, które dałam jej za pracę”. Wspomnianą przez Janinę M. Marię O. przesłuchał wywiadowca XVII Komisariatu MO Edward Stachera. Potwierdziła, że 6 kwietnia odwiedziła ją Waleria Ł., przynosząc emerycką legitymację związkową ZUS jej matki z opłaconymi składkami członkowskimi. Zaraz potem wyszła. Przesłuchiwana zapamiętała jedynie, że Waleria Ł. ubrana była w ciemne palto i ciemny szalik na głowie. Matka Marii O. dodała, że denatka chciała w sobotę jechać z dziećmi autobusem na wieś, gdzie planowała zostać tydzień.
Niewiele więcej wniosła do śledztwa przesłuchiwana przez wywiadowcę Henryka Wojciechowskiego Alfreda K., sąsiadka denatki z ul. Ks. Anny. Również wyrażała się o zamordowanej pochlebnie i nie zauważyła, aby jakiś mężczyzna ją odwiedzał. Ba, jej zdaniem wręcz stroniła od męskiego towarzystwa. Była wiecznie zajęta dorywczymi pracami jak sprzątanie czy pranie, gdyż brała niską emeryturę w wysokości 3700 zł (dla porównania palto i pantofle zrabowane przez Wampira z Warszawy kolejnej ofierze miały wartość 35 000 zł, czyli tyle, ile miesięcznie zarabiał na przykład wzięty ślusarz na budowie).
Milicyjny pies puszczony na prawdopodobny ślad doprowadził ekipę śledczych do pobliskich torów kolejowych. Tam jednak zgubił trop. Nie pomogło ponowne puszczenie go na uprzednio ujawniony ślad, choć w tym czasie morderca stał wśród tłumu gapiów i obserwował pracę funkcjonariuszy! Ciekawe, że pies na niego nie zareagował. A może była to wina przewodników? Jeśli chodzi o szkolenie i praktyczne użycie psów tropiących, to przez długi czas popełniano błąd, mianowicie przypisywano im ludzkie możliwości i cechy. Uważano, że psu można powiedzieć: „Tutaj wąchaj, a teraz szukaj człowieka. A jeżeli nie potrafisz go znaleźć, to zakomunikuj mi to szczekaniem!”. Tak mniej więcej wyobrażano sobie współpracę z psami.
Jeden z największych europejskich autorytetów w tej dziedzinie, treser i znawca psów, pułkownik Konrad Most, w swym podręczniku Policyjna tresura psów, uważa, że dla psa zapach ciała człowieka nie przedstawia śladu węchowego. Tropi zapachy wtórne, przeniesione z ciała na otoczenie, może to być poruszona butem ziemia, dotknięty przedmiot, zapach skóry obuwia na zadeptanej roślinie. Pisze między innymi:
„W pracy z dobrymi psami tropiącymi okazało się, że tropienie śladów na suchym asfalcie i kamieniu jest niemożliwe. Na tym samym, ale mokrym podłożu, pies może już pracować, tyle że na małych odległościach. Mokre podłoże, nawet piaskowe, ale bez roślin, zachowuje ślad do 12 godzin. Na podłożu roślinnym, trawa, krzewy, przy dobrej pogodzie, a więc wilgotnym powietrzu, umiarkowanej temperaturze, bez słońca, ślady zachowują się do 24 godzin. Natomiast suche powietrze, silny wiatr i promienie słoneczne, niszczą je już w ciągu 3 godzin. Są też ślady które przenocowały, pozostawione po zachodzie słońca, zachowują swoją świeżość do rana, do wysuszenia ziemi. Im gorsze warunki atmosferyczne, deszcz, śnieg, mróz, tym lepiej, tym dłużej i wyraźniej ślady zachowują swoją trwałość. Pies wytropi ślad znajdujący się nawet 4 cm pod śniegiem!”.
Niestety nie mam informacji, jaka akurat tego dnia panowała pogoda. Jedno jest pewne, milicja musiała zaniechać bezpośredniej pogoni za mordercą i przystąpić do żmudnego, długofalowego śledztwa. Przesłuchano kolejnych świadków. Dróżnik PKP Stanisław Cz., który 6 kwietnia pracował na pobliskim przejeździe przy ul. Podskarbińskiej od godziny 19.00 do 7.00 następnego dnia, zeznał starszemu referentowi, kapralowi Edwardowi Koziołowi z XVII Komisariatu MO, że około godziny 20.20 usłyszał kobietę wołającą: „Ratunku!”. Okrzyk miał rozbrzmieć dwa lub trzy razy, po czym nastała cisza.
Jego kolega, Ryszard W., nawet poszedł sprawdzić, co się dzieje, ale po przejściu kilkudziesięciu metrów zrezygnował, niczego ani nikogo nie znajdując. Na pytanie, czy krótko potem zauważył kogoś na przejeździe, odpowiedział twierdząco, choć nie była to informacja, która by posunęła śledztwo do przodu, ponieważ nikt szczególny nie rzucił mu się w oczy. Odnotował jedynie przejazd kilku furmanek i taksówek, a także przejście kilku ludzi. Ryszard W. przyznał, że spotkał rowerzystę, ale ten też niczego niezwykłego nie widział, choć krzyki słyszał. Dopiero o 5.00 dwóch mężczyzn powiadomiło ich, że w odległości 150 metrów od torów przy murowanym parkanie leżą zmasakrowane zwłoki kobiety, więc Ryszard W. zadzwonił na nastawnię, by zawiadomiła milicję.
Jednym z tych mężczyzn był Władysław S. (o ciekawej profesji ślusarz muzyk). Oto jego zeznanie spisane 18 kwietnia przez starszego referenta, kaprala Edwarda Kozioła: „Około godz. 5 wyszłem z mojego mieszkania celem udania się do pracy dziennej na godz. 6 w drukarni przy ul. Marszałkowskiej 3/5 gdy przeszłem przez przejazd kolejowy zauważyłem jak gdyby oczekującą kobietę przy ul. Podskarbińskiej tuż koło torów kolejowych. Kiedy doszłem do owej kobiety oświadczyła równocześnie wskazując mi w stronę parkanu murowanego w odległości od ul. około 10 mtr. że mam spojżeć gdyż tam coś leży”.
Mimo że dobrze znał denatkę, nie rozpoznał jej, ponieważ twarz zamordowanej przybrała postać krwawej miazgi. Zarządzono przeprowadzenie sekcji zwłok, więc z Miejskiego Zakładu Pogrzebowego zwłoki Walerii Ł. przewieziono do Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Warszawie, który do dzisiaj mieści się przy ul. Oczki 1. Wyniki sekcji nie przyniosły żadnych rewelacji. Ustalono jedynie w sposób ścisły przyczynę zgonu oraz potwierdzono uprzednio wysuniętą tezę o zgwałceniu.
Książkę Wampir z Warszawy kupicie w popularnych księgarniach internetowych: