Czy miłość może uratować zagubione dusze?
Pierwsza wojna światowa. Trwa bitwa o Łódź. Do dworku, którego właścicielką jest Emilia Ragniewicz, trafiają po nieudanym ataku niemieccy oficerowie – Hauptmann Witold Sydow i Leutnant Wilhelm Lange. Schronienie znajdują tu również uciekinierzy z Kalisza, doktor Nawrocki i nastoletni Maksymilian. Ranny Sydow pod opieką doktora zaczyna odzyskiwać siły, jednak skrywane przez mieszkających w dworku tajemnice powoli wychodzą na jaw i stają się zarzewiem konfliktu. Do majątku przyjeżdża także oddział Rosjan z pułkownikiem Baskakowem na czele. Witold podejmuje z rosyjskim oficerem niebezpieczną grę, w której stawką jest życie mieszkańców majątku.
Do lektury powieści Małgorzaty Kochanowicz A może jutra nie będzie zaprasza Wydawnictwo Lira. Dziś na naszych łamach naszego serwisu przeczytacie recenzję powieści:
– Autorka w interesujący sposób przywróciła świat znany nam z literatury początku XX wieku. Biały polski dworek, świat drobnej szlachty i ziemiaństwa z ich tradycjami, obyczajami, wypełniony gościnnością, polskimi potrawami, bogato wyposażonymi bibliotekami starł się w powieści z wrogimi siłami barbarzyńców w mundurach, którzy naruszyli wszelkie boskie i ludzkie prawa, niszcząc spokój cywilów
- przeczytaj całą recenzję książki.
Zachęcamy także do przeczytania kolejnego fragmentu książki:
Sydow wzruszył ramionami, odwrócił się i podszedł do okna. Patrzył na żołnierzy, którzy niespiesznie przygotowywali posiłek z tego, co udało im się zdobyć. Cieniutka zupa, na dnie menażki kawałek mięsa. Od października walczyli na pierwszej linii, bez odpoczynku, bez odpowiedniego wyposażenia.
Byli głodni i przemarznięci, ubrani w liche mundury, bo w sztabie nikt nie pomyślał o nadchodzących jesiennych słotach i nie dostarczył na czas grubych okryć i nowych butów. Oczywiście nie dotyczyło to oficerów — im nie brakowało niczego, ale dla Sydowa nie było to żadnym pocieszeniem.
Co dla tych młodych ludzi, na siłę wciśniętych w mundury, oznaczała śmierć kogoś tam w Sarajewie? Nic. Mieli mgliste pojęcie o przyczynach i skutkach wojny. Duża ich część nie orientowała się w tych sprawach wcale. Zanim zaczęło się to piekło, stawali przed prostymi wyborami — co włożyć do garnka, do jakiej szkoły iść, czy umówić się z panią Zosią, jeśli byli Polakami, lub inną Hertą, Gertrudą czy Hildą, jeśli w ich żyłach płynęła krew niemiecka.
Kazano im walczyć, więc walczyli. Szli i umierali za cesarza w imię niezrozumiałych dla nich racji. Toczyli zacięte walki z przeciwnikiem, który okazał się nie tak słaby, jak im wmawiano. Nieaktualne stały się słowa cesarza Wilhelma, że powrócą do domów, zanim opadną liście z drzew. Na ich oczach ginęli koledzy, od kul lub armatnich pocisków. Ci młodzi mężczyźni, wyrwani z ciepłych domów, mimo wszystkich tych okropieństw, których byli świadkami, starali się nie myśleć o tym, co było, ani o tym, co ich czeka. Było tu i teraz, ciepła strawa, ogień, żart. Chwila wytchnienia.
Oderwał wzrok od swoich podwładnych. Wolno podszedł do sztabowca.
— Nie wiem, jak wyobraża pan sobie tę akcję. — Nie miał oporów, żeby przedstawić swoje wątpliwości. — Kompania jest w szczątkowym składzie, nie otrzymaliśmy uzupełnień. Mam może setkę ludzi, z których pewnie połowa jest lekko ranna. Chłopcy potrzebują odpoczynku…
— Pan mnie chyba nie słuchał. Powiedziałem, że wesprze was pierwsza kompania — wszedł mu w słowo major.
Pokryta lekkim zarostem twarz Hauptmanna pozbawiona była emocji, jedynie w jego mądrych oczach pojawił się zimny błysk.
— Pierwszej kompanii już nie ma — mruknął. — Jak tak dalej pójdzie, nie będzie pan miał także drugiej.
Rosenhagen spojrzał ciężko na Sydowa.
— Ma pan nieaktualne informacje. Wczoraj skład kompanii został uzupełniony.
„O nowe mięso armatnie” — pomyślał Sydow.
— Mam rozumieć, że skład mojej kompanii także zostanie jeszcze przed atakiem uzupełniony? — spytał z ironią w głosie.
— Niech pan nie będzie śmieszny. Musi pan poradzić sobie z tymi ludźmi, których obecnie ma.
Sydow chciał ostro zareagować na te słowa, ale major nie pozwolił mu dojść do głosu.
— Dowództwo oczekuje, że ruszy pan wczesnym rankiem — rzekł suchym, oficjalnym tonem. — Otrzyma pan wsparcie artylerii. Razem z wami ruszy szwadron konnicy. Szczegóły omówi pan z dowódcami jednostek, którzy już zostali poinformowani o tym, że to pan dowodzi całą akcją. Jeżeli sądził, że tymi słowami ukróci wszelkie dyskusje, to się pomylił. Sydow nie miał zamiaru ustąpić, z dziwnym uporem brnął dalej.
— To zmienia nieco postać rzeczy, ale…
Major, któremu od samego początku nie podobał się sposób, w jaki Sydow z nim rozmawiał, lekko pochylił się w jego stronę i powiedział:
— Jest pan dobrym oficerem, mam jednak wrażenie, że czasami zbytnią wagę przywiązuje pan do niepotrzebnych analiz. Odnoszę także wrażenie, że próbuje pan prowadzić jakąś własną wojnę. Przypominam, że służy pan w pruskiej armii i walczy dla cesarza, a nie dla jakiegoś bliżej nieokreślonego kraiku, którego nie ma na mapach.
— Nie rozumiem, o czym pan mówi — spytał Sydow przez zaciśnięte zęby.
Z każdym kolejnym słowem atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Leutnant, który dotąd nie wtrącał się do rozmowy, spojrzał zaniepokojony na swego przełożonego, postąpił krok do przodu. Hauptmann gestem dłoni zatrzymał go w miejscu.
Rosenhagen uśmiechnął się pod nosem.
— Ależ rozumie pan bardzo dobrze. Pana matka była z pochodzenia Saksonką, ale już pana ojciec… To dłuższa historia, czyż nie?
Sydow milczał. Major wykorzystał przewagę, którą sobie wyrobił, ciągnął dalej tym samym złowieszczym tonem:
— Tam w sztabie wszyscy pana cenią za odwagę i brawurę, ale to może nie wystarczyć, jeśli… — zawiesił głos. — Wczorajszy pana wybryk nie zostanie odnotowany w aktach, wie o nim niewielu. Ale są tacy, którzy zapamiętają sobie to zdarzenie i przy pierwszej nadarzającej się okazji wykorzystają w odpowiedni sposób.
Dlatego też bez sprzeciwu wykona pan rozkaz, nawet w przypadku, a właściwie przede wszystkim dlatego, że pan się z nim nie zgadza. Powiem krótko: gówno kogokolwiek obchodzi, co pan o tym wszystkim myśli. Nie ma żadnego „ale”, Herr Hauptmann. Koniec dyskusji.
Zamilkł i wyprostował się. Patrzył na Sydowa długo i uważnie.
— Mogę przekazać do sztabu, że folwark zostanie odbity?
Oficerowie przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem.
— Tak — odpowiedział Sydow cicho.
— Co pan powiedział? Nie dosłyszałem, Herr Hauptmann?
Major czekał cierpliwie na odpowiedź.
— Rozkaz zostanie wykonany.
Po wyjściu sztabowca Hauptmann usiadł ciężko przy stole, podparł głowę ręką, patrzył gdzieś przed siebie. Czas rozciągał się w nieskończoność. Pierwszy nie wytrzymał Lange.
— Co pan zamierza?
Wypowiedziane podniesionym głosem słowa wy-rwały Sydowa z dziwnego stanu zamyślenia. Oficer wolno przeniósł wzrok na swego podkomendnego i uśmiechnął się smutno.
— Pyta mnie pan, co zamierzam? — spytał cicho, po czym gładko przeszedł na polski. Używał tego języka bardzo często w rozmowach z Leutnantem, który także mówił po polsku, aczkolwiek niechętnie i jakby wstydliwie. Polski służył Sydowowi przede wszystkim do kontaktów z żołnierzami z Wielkopolski, o czym decydowały czysto praktyczne względy.
Młodzi mężczyźni, którzy w większości pochodzi-li z małych miast i wiosek, często mieli problemy z opanowaniem niemieckiego żargonu wojskowego.
Sydowowi łatwiej i szybciej było przekazywać im rozkazy w ich codziennym języku. W ten sposób udawało się uniknąć nieporozumień, które na polu walki, w chwilach, gdy trzeba podejmować szybkie decyzje, mogły przesądzić o porażce lub powodzeniu przeprowadzanej akcji. Kompania pod jego rozkazami była sprawnie działającą maszyną, każdy znał swoje miejsce i zadania. Żaden z żołnierzy nie miał zamiaru donosić do sztabu na dowódcę, że posługuje się polskim, choć niezaprzeczalnie było to jawnym łamaniem regulaminu.
— Dobrze pan słyszał, co mówił major. Rozkaz należy wykonać. Tu nie chodzi o mnie, o to martwię się najmniej. Dobrze pan wie, że jeśli nie podporządkujemy się poleceniom sztabu, wszyscy staniemy przed sądem wojennym.
Lange zerknął wymownie w stronę drzwi.
— Powinniśmy rozmawiać po niemiecku — zauważył cicho. Polski w jego ustach brzmiał twardo, gardłowo, ale w miarę poprawnie. — Pan ponownie zmusza mnie do łamania regulaminu, który powinien być przestrzegany, zwłaszcza wśród oficerów.
Sydow wzruszył ramionami.
— Słuszna uwaga, ale jesteśmy sami, nikt nas nie słyszy.
Sydow, który dostrzegł na twarzy Langego wyraz niezadowolenia, przez chwilę coś rozważał w myślach.
— Niech pan pokaże tę mapę.
Leutnant rozłożył na stole mapę i zapalił dwie dodatkowe świece. W ich blasku twarz Sydowa wy-dawała się jeszcze szczuplejsza.
— Niebezpieczeństwa znamy. Przed nami, za na-sypem kolejowym, jest dwieście metrów otwartej przestrzeni, gdzie będą do nas strzelać jak do kaczek.
Pytanie brzmi: co mamy zrobić, by nas wszystkich nie wybili?
Leutnant w milczeniu czekał, aż dowódca rozwinie myśl.
— Przy odrobinie szczęścia i wykorzystując czynnik zaskoczenia, możemy dotrzeć tam bez większych strat. Niech pan popatrzy tutaj. — Sydow postukał palcem w określony punkt i podzielił się swoimi przemyśleniami.
Kiedy zakończył, sięgnął po papierosa, zapalił. Zza obłoku dymu przez dłuższy czas przenikliwie patrzył na młodego oficera.
— Co pan o tym myśli?
Leutnant spojrzał na dowódcę z podziwem, chwilowo porzucając myśl, że o łamaniu regulaminu przez Hauptmanna będzie musiał w końcu powiadomić przełożonych.
— To ma sens.
Do wyjaśnienia pozostała jeszcze tylko jedna kwestia.
— O której chce pan rozpocząć atak?
Sydow popatrzył w okno, za którym panowała kompletna ciemność.
— O czwartej. Proszę wydać odpowiednie rozkazy.
Lange pokiwał głową i opuścił izbę.
Książkę A może jutra nie będzie kupicie w popularnych księgarniach internetowych: