Unikalny w polskiej literaturze portret psychologiczny nieszczęśliwej kobiety
Sześćdziesięcioletnia Róża Żabczyńska jako młoda osoba straciła wszystko, co było dla niej ważne - miłość, ojczyznę, karierę muzyczną. Wszędzie czuła się obca. Poczucie zawodu i niespełnienia sprawiło, że przez całe życie pielęgnowała w sobie nienawiść i krzywdziła nawet najbliższych.
Maria Kuncewiczowa kreśli poruszający portret kobiety dążącej do nieosiągalnego, która musi znaleźć sposób na pogodzenie się ze światem. Cudzoziemka została przetłumaczona na szesnaście języków i zdobyła uznanie krytyków w kraju i za granicą. Opublikowana po raz pierwszy w 1936 roku, do dziś pozostaje aktualna.
– Mówili o niej: histeryczka, egoistka, niedojrzała. Róża Żabczyńska faktycznie nie jest miła - ale może ma prawo? Czy jako żonie i matce nie wolno jej tęsknić za osobistym spełnieniem? Pragnąć być kimś innym i odczuwać więcej? I czy to, że nie potrafi pokochać córki poczętej w wyniku gwałtu małżeńskiego, naprawdę robi z niej potwora? Cudzoziemka zasługuje na nowe odczytanie w duchu dzisiejszej świadomości feministycznej – podkreśla Małgorzata I. Niemczyńska.
Do przeczytania Cudzoziemki zaprasza Wydawnictwo Marginesy. Dziś na naszych łamach przeczytacie fragment książki:
Szły długie lata dobrego zdrowia, kwitnącego wyglądu, szumiących kanausowych halek, częstych, łatwych triumfów Róży nad męskimi żądzami. Polubiła tę grę – cierpienia mężczyzn podtrzymywały ją jak alkohol.
Urodą operowała mistrzowsko. Ponieważ w erotycznych okolicznościach nie bywała wzruszona, nie zbrakło jej nigdy okazji, by zaobserwować w lustrze, który uśmiech, wyraz, jaka poza są najbardziej korzystne. Zauważyła, że przy uśmiechu niezbyt szerokim mięśnie twarzy układają się niesfornie, kryjąc oczy, co nie jest okupione błyskiem zębów. Zatem ilekroć wypadało mdło się roześmiać, opuszczała głowę i dłonią przesłaniała twarz – wtedy nie kompromitowała oczu i nadawała śmiechowi pozory ładnej melancholii. Taka była mądra.
Pielęgnowała się troskliwie. Na noc wcierała w policzki maść ogórkową, ręce namaszczała coldcreamem, sypiała w rękawiczkach, nie nosiła raniących bryklami gorsetów, ciało utrzymywała w pedantycznej schludności. Wiele w tym znajdowała pociechy, że tak prostymi środkami można było osiągnąć zemstę nad rodem męskim, nad Polską, nad Rosją i nad własnym życiem. Nie myślała tak – zdawała sobie sprawę z proporcji ludzkich spraw. Z tego, że jeden człowiek nie może przesłonić sobą świata, ani świata czy narodu reprezentować; a także że zemsta niczego nie uleczy, że jest zadaniem śmiesznym, bo winowajca zawsze pozostaje nieznany, mściciel zaś ostrze kary sam przeciw sobie obraca. Róża to wiedziała – nieżyczliwe podboje, złośliwe romanse nie da- wały jej nadziei na poprawę losu. Róża wiedziała, ale c z u ł a inaczej. Dla niej – wbrew wszelkiemu sensowi – jeden człowiek przesłonił świat, jeden człowiek reprezentował naród i jedna tylko niedorzeczna zemsta była uczuciem, którym oddychało serce. Taka Róża była głupia.
Ilekroć Adam chudł z namiętności i wodził wzrokiem za jej biodrami, radowała się: dobrze mu tak, kozłowi przeklętemu, na pewno zrobił tak niejednej pannie jak Michał mnie.
Ile razy Adam – otrzymawszy list z Nowego Miasta – wychodził do kolacji osowiały, zrzucał ze stołu rosyjskie gazety i krzyczał na synka: „Jak ty mówisz? Jaka tobie mamoczka? «Mamusiu» masz mówić!” – radowała się: dobrze ci, Polaczku; Polaczkowie, skorzy jesteście ludzi na durniów wystawiać, zdradą człowieka żywcem do grobu kłaść; więc sam pocierp teraz i Polska twoja niech przepadnie, zdradliwa.
Ile razy udało się Róży osiągnąć rozpacz czy upokorzenie Rosjanina, że gospodin pałkownik czy statskij sowietnik, czy chociażby niefortunny, z miłości ogłupiały praporszczyk – jąkał się, bladł, jak zbawienia duszy wyglądał dobrego słowa – odtrącała z radością: poszedł won, Mochu. Pocierp za tę twoją siostrzyczkę kursistkę, kotkę bezwstydną, moskiewkę, co podłymi sposobami zgubiła Michała.
Ile razy, powróciwszy z miasta, zamykała się w swoim pokoju, padała na kolana, tuliła głowę do krawędzi łóżka, biła pięścią o podłogę, dusiła się w łkaniu i synek Kazio stukał drobną rączką do drzwi, a ona wciskała szal do ust, żeby nie krzyczeć głośno, kiedy potem stawała na nogi, drętwa, zimna, z nieprzytomnym spojrzeniem – radowała się wtenczas zjadliwie: dobrze ci, „Różyczka”, dobrze, na cóż było zaprzedawać się duszą i ciałem temu blademu frantowi? Teraz cierp, cierp i zęby zaciskaj...
Kiedy dzieci podrosły, Róża nie tak już okrutnie prześladowała ludzi swoją urodą, zawsze jednak pilnie o nią dbała.
Z biegiem lat coraz skrzętniej zwracała na to uwagę, jak ludzie na nią patrzą, jakim tonem, w jakich słowach wyrażają komplementy.
Jeżeli spostrzegła, że jakiś szczegół powierzchowności zestarzał czy zeszpetniał – w pierwszej chwili przerażała się niemal do omdlenia. Żółta plama na szyi czy obeschnięcie naskórka na brodzie wydawały się złowrogim sygnałem, patrzyła w lustro rozszerzonymi ze strachu źrenicami. Ale nie śmierci się bała – bała się metamorfozy. Że kiedy to przyjdzie wreszcie, a właściwie kiedy to wróci, Róży już nie będzie wolno t e g o przyjąć. Że t o stanie przed nią i wcale jej nie pozna, bo Róża będzie zmieniona.
Nieustannie – wbrew wszystkiemu – czekanie na powrót t e g o było czymś tak naturalnym i niedostrzegalnym jak krwiobieg. Róża nawet nie rozumiała, o co jej chodzi, gdy patrzyła ze śmiertelnym lękiem na zmarszczkę czy na inny ślad przemijania. Nie rozumiała także, czemu w lęku i w rozpaczy godził ją z życiem, zachęcał do wytrwania widok owego wunderschöne Nase, klasycznego w istocie nosa, który nie ulegał wpływowi czasu. Sama nie wiedziała czemu, gdy – ostatecznie przygnębiona – rezygnowała z gładkości skroni, z żywości cery, przestawała troszczyć się o blask oczu – nieposzlakowana linia nosa, cały diese, diese Nase pozostawał przedmiotem uwagi, pychy i nadziei. Aż wreszcie dwa miesiące temu w Królewcu...
Miesiąc temu córka Marta powiedziała: „Wyglądasz jak sen o zimie, jak Petronela w najlepszej formie”. I Róża przeraziła się do szpiku kości. Czyżby? Czyżby ją w Królewcu oszukano? Wydrwiono? Na progu śmierci niemal objawione życie czyżby miało okazać się zmorą? Córka z podziwem patrzyła na nią w sklepie, nie powiedziała jednak żadnej z tych rzeczy, które się mówi żywej, prawdziwej kobiecie.
„Zdrada, znowu zdrada...” – zakołysało się, zakotłowało, zaszumiało w Róży od przeczuć, od objawień, od bolesnych świateł. Więc może nie zrozumiała w Królewcu? Więc tamto znaczyło co innego! To ona sama – oszalała z czekania i z krzywdy – napełniła krwią obojętne słowa, rozpaliła w sobie te wspaniałe ognie! A jednak nie mogła chyba pomylić się tak wariacko? Gdyby oczy Gerhardta, dłonie Gerhardta były oczami i dłońmi upiora, jakaż byłaby przyczyna, jaki sens okrutny przebudzenia Róży?
Zlekceważyła córkę. Kupiła czerwony żakiet i za jasne palto. To ziściło się – odrzuciła czerń. Nie dostojeństwo, jak chciała Marta: czerń w stroju Róży oznaczała czekanie.
Książkę Cudzoziemka kupicie w popularnych księgarniach internetowych: