Jan Poniatowski i Anna Sass dokonują makabrycznego odkrycia. W jednym z pilskich mieszkań znajdują zwłoki młodego, znanego im osobiście mężczyzny. Wszystkie ślady wskazują na samobójstwo, które potwierdza policja. Do Poniatowskiego zgłasza się jednak osoba, która podaje w wątpliwość wynik pobieżnego śledztwa i prosi go o pomoc w dotarciu do prawdy. Czy Jan da się wciągnąć w ryzykowną grę? Czy dobrze przeczuwa, że to początek długiej, śmiercionośnej serii?
Retorsja to po Implikacji kolejna część kryminalnych przygód pilskiego bankowca autorstwa Tomasza Brewczyńskiego. Wraz z Wydawnictwem Oficynka zapraszamy do lektury fragmentów książki. Ostatnio mogliście przeczytać pierwszy fragment powieści, tymczasem już teraz zachęcamy do lektury kolejnej jego części:
Użyję liny. Nie chcę ryzykować, że mi się nie uda. Wybiorę metodę, w której nadchodzącej śmierci nie da się powstrzymać. Moja decyzja stanie się nieodwołalna. Nie zostawi mi szans na odwrót.
Z wytrzymałym sznurem, z kilkukrotnym węzłem wrzynającym się w naprężoną szyję i z ciężarem ciała nisko zawieszonym nad ziemią nie wygra nawet strach przed tym, że spanikuję po przewróceniu krzesełka.
Zastanawiam się, jak to jest umrzeć w ten sposób. Człowiek skręca kark, łyka własny język, a może po prostu się dusi? Jak się wtedy czuje, co ma przed oczami, jakie myśli krążą mu w głowie?
Czy chce się wycofać, czy być może utwierdza się w przekonaniu, że wybrał jedyną, najwłaściwszą drogę? No więc jak? Jak to, kurwa, jest? To pytanie nie daje mi spokoju. Ciągle do mnie wraca. Zatruwa mi umysł, choć staram się je wyprzeć. Po prostu nie mogę się wyzbyć jego wpływu na moją psychikę. A im bardziej obawiam się dnia, w którym to nastąpi, tym mocniej pragnę, aby śmierć przyszła jak najszybciej.
Śmierć… Dziś już wiem na pewno, że śmierć nie jest tylko popularnym słowem, oklepaną nazwą, terminem medycznym, określeniem końca, ponurym symbolem. Śmierć jest czymś więcej, a właściwie kimś więcej. Tak… Śmierć to osoba. Ktoś bardzo potężny, mieszkający w człowieku od pierwszego dnia życia. Nie…
Chyba nie w głowie, ciężko to jednoznacznie określić. Raczej w głębi serca, głęboko pod skórą, w całym ciele, w ludzkiej duszy i podświadomości, nad którymi w pełni przejmuje kontrolę.
Uaktywnia się w najmniej spodziewanej chwili, do której wciąż potem szepce do ucha, co zrobić, aby ją uszczęśliwić.
Ja jej słucham, bo śmierć ma przeogromną siłę. O, właśnie… Ta siła. Siła śmierci jest niesamowita. Nie ma sobie równych, jest potężna i nikt nie jest w stanie z nią wygrać. Wypełnia mnie wielką energią i pcha mnie w jednym kierunku, metr po metrze, coraz szybciej i coraz bardziej zdecydowanie. Zniewoliła mnie całkiem, okręciła sobie wokół palca, nie zostawiła wyboru, lecz – co najdziwniejsze – czuję się z nią dobrze. Ma narkotyczne działanie, oszałamia, wprowadza w stan transu i bezgranicznej euforii. Ciągle chcę zwiększać jej dawkę, by następnie czuć jej cudowne działanie. Uzależniam się i choć dobrze wiem, do czego może doprowadzić nałóg, nie umiem i nie chcę z niego wychodzić.
Nie teraz, nie w takim momencie.
Tak, kupię linę, a potem znowu posłucham cichych szeptów rozhulanej śmierci. Zrobię to i poczekam na dalsze wskazówki. Jak to jest? Jak to, kurwa, jest?
Piła, 15 czerwca 2019 roku, przedpołudnie
Kalina Maliszewska, Borys Maliszewski
– Borys, rusz się! Co tak stoisz? Odbierz to wreszcie ode mnie! Ręce mi zaraz odpadną – lamentowała Kalina Maliszewska. Stała zdyszana pośrodku zaplecza, trzymajac w dłoniach skrzynię pełną doniczek z kwiatami. Od kwadransa uwijała się jak w ukropie, chciała jak najszybciej ustawić przed sklepem najdorodniejsze sadzonki. Po pochmurnym i deszczowym ranku zrobiła się piękna pogoda, toteż właścicielka kwiaciarni Anturium uznała, że żywa, wielobarwna i przyciągająca wzrok ekspozycja zewnętrzna będzie miała wpływ na dzisiejszy utarg. A że kilka minut temu do sklepu przyszedł jej syn, czym prędzej postanowiła wprowadzić w życie swoją sprzedażową ideę. – Borys, halo! Słyszysz, co do ciebie mówię? Borys!
– A, tak… – bąknął pod nosem mężczyzna. – Co? – zapytał.
– No, jak to co? Weź tę skrzynkę, ustaw ją na placyku przed wejściem i wróć po następną. – Zziajana matka pokręciła głową z dezaprobatą. – Co się z tobą, do cholery, dzieje? Zakochałeś się? Znów jakaś flądra zawróciła ci w głowie? – sarknęła, a zaraz potem dodała: – Za szybko się angażujesz w te swoje romanse.
Źle skończysz, mówię ci.
– Daj mi spokój z tymi osądami. – Maliszewski zrobił kwaśną minę i przewrócił wymownie oczami. – Jeśli chcesz wiedzieć, wcale nie chodzi o nową dziewczynę. Po prostu się zamyśliłem, to wszystko. – Odebrał od matki rośliny. Unikając jej wzroku, odwrócił się szybko i wyszedł z ciasnego zaplecza. Co ją to wszystko obchodzi? – pomyślał, kładąc skrzynkę na popękanym betonie. Gówno wie i gówno rozumie.
Nie, zupełnie nie miał dziś chęci na towarzystwo marudzącej matki. Jej gderliwość i wścibstwo od pewnego czasu stawały się nie do zniesienia. Kobieta nigdy nie była zbyt miła, lecz ostatnio stała się zrzędliwa do granic swych możliwości. Nic jej nie cieszyło, poddawała wszystko i wszystkich niesprawiedliwej ocenie, wpadała w gniew bez powodu, a każda próba przeprowadzenia z nią jakiejkolwiek spokojnej rozmowy kończyła się katastrofą.
Dlatego Borys coraz rzadziej przyjeżdżał do firmy. A robił to tylko dlatego, że Kalina bez przerwy suszyła mu głowę, żeby wyręczał ją w coraz bardziej błahych obowiązkach. Swoje natarczywe prośby uzasadniała tym, że się postarzała, że podupadła na zdrowiu, że już nie ma takiej krzepy jak kiedyś, że ciągle ją boli kręgosłup i że zamówienia, których w Anturium i tak miała już jak na lekarstwo, nie mogą leżeć odłogiem. Ostatni argument był akurat prawdą.
Florystka powoli traciła dobrze prosperujący interes. Przestała sobie z nim radzić i bez przerwy potrzebowała pomocy, na której niesienie, głównie przez zmiany w zachowaniu matki, Maliszewski nie miał już ochoty. Ponadto nudziła go praca w kwiaciarni. Od zawsze uważał, że to zajęcie wyłącznie dla kobiet, i coraz częściej rozmyślał, jak definitywnie skończyć z przychodzeniem tutaj. Tym bardziej że miał nową pracę. Tylko jak to oznajmić tej zrzędzie?
– Skaranie boskie z tym chłopem – fuknęła pod nosem zdegustowana matka. – Nie dość, że się miga od uczciwej pracy, a własny dom zaczął traktować jak hotel, to jeszcze pozwala sobie na takie głupie odzywki – biadoliła. – Już ja mu dam święty spokój! – Schyliła się naraz po następną skrzynkę. – Ależ oczywiście, dam mu święty spokój, nie ma problemu. Będzie miał taką swobodę, że zapomni kompletnie o wszystkim, nawet o tym, co to znaczy dostawać co miesiąc wypłatę. Za dobrze miał ze mną, za…
– Mówiłaś coś, mamo? – huknął Borys, stając w drzwiach zaplecza.
– Co? – Maliszewska podskoczyła zlękniona. – A… Tak, mówiłam! A żebyś wiedział, leniu, że mówiłam! Bo już nie mam nawet komu się pożalić, że jest mi ciężko i źle. Nie daję już rady z tym wszystkim. – Zakreśliła wzrokiem pętlę wokół sporego nieuporządkowanego magazynku. Bez przerwy cię nie ma, a wiesz doskonale, że ja, prócz twojego silnego ramienia, nie mam naprawdę nikogo, kto mógłby mnie tutaj odciążyć. A jeszcze te Wspaniałe Śluby. Gdybym wiedziała, że matkę na starość olejesz, tobym w życiu nie rozpoczęła współpracy z panią Poniatowską. A teraz co? Nie mam już odwrotu.
Muszę sumiennie realizować zawartą umowę, dzień po dniu, bukiet po bukiecie, aż kiedyś padnę, za przeproszeniem, na pysk – kontynuowała ze swadą. – Jak ja sobie z tym wszystkim poradzę, no jak?
– Nijak – wtrącił cicho Borys. W jego głosie dało się wyczuć szyderstwo. – Musisz tu kogoś zatrudnić, nie ma wyjścia.
– Słucham? – Z wrażenia niemal upuściła skrzynkę. Syn pomógł jej ją złapać w ostatnim momencie. – O masz! – stęknęła niezadowolona Kalina. – Mało brakowało, a tuzin dorodnych begonii szlag by jasny trafił. Pech mnie nie opuszcza. Ech… – Odetchnęła, kiedy Borys przejął od niej wypełniony kwiatami kontener. – Zatrudnić? Niby kogo, jak? Dobre sobie – prychnęła. – Wiesz przecież, że już nieraz próbowałam znaleźć odpowiednią dziewczynę. Miłą, grzeczną i odpowiedzialną. I co? Jak to się zawsze kończyło?
– Nijak – powtórzył prześmiewczo mężczyzna.
– Ano właśnie. Te pazerne siksy zostawiały po sobie wyłącznie problemy, które musiałam sama później rozwiązywać. Setki skarg i oszukanych klientów, a o manku w kasie wolę już nie wspominać. W tym biznesie, niestety, mogę liczyć już tylko na siebie. – Obrzuciła syna wymownym spojrzeniem, a po chwili dodała: – Bo nawet ty całkiem się na mnie wypiąłeś.
– Nie przesadzasz, mamo? Przecież ci pomagam. A teraz? Co według ciebie robię?
– No… niby tak – przytaknęła niechętnie Kalina. – Lecz co ja się muszę naprosić, to moje. Kiedyś tak nie było. Nie musiałam nawet nic mówić, a mogłam liczyć na twoje wsparcie. W dzień i w nocy, bez względu na wszystko.
– I ciągle możesz, mamusiu. – Maliszewski zmusił się do uśmiechu. – Tyle tylko, że ja mam nową… – Urwał w pół zdania, w ostatnim momencie. Spuścił wzrok i czym prędzej się odwrócił, bo zdał sobie sprawę, że o mały włos chlapnąłby coś, z czego musiałby się gęsto tłumaczyć. Matka uwielbiała drążyć. – Wszystko się ułoży, zobaczysz – zmienił temat i ze skrzynką w dłoniach ruszył ku wyjściu z kwiaciarni. – Kto jak kto, ale ty sobie świetnie ze wszystkim poradzisz, jak zawsze – zawołał, nie oglądając się za siebie. – Nie prowadzisz firmy od wczoraj, a w twojej branży nie masz sobie równych. Każdy to wie, Poniatowska również.
– Borys, czekaj! Zacząłeś o czymś mówić, więc dokończ! – Kwiaciarka pobiegła za synem. Dogoniła go dopiero na zewnątrz. Stanęła tuż przy nim, wzięła się pod boki i wlepiła w niego swój wyczekujący wzrok. – Gadaj no, byle szybko! Co się dzieje?
– Co mam dokończyć? – Mężczyzna udał głupiego. – Że jesteś najlepsza w tym mieście?
– Dobra, dobra. – Kobieta zadarła podbródek. – Już ty starej matki pod włos nie bierz – warknęła.
– Nawet mi to do głowy nie przyszło. Naprawdę, nic się nie dzieje. Po prostu…
– No… co po prostu? – Chciała jak najszybciej dowiedzieć się Maliszewska.
– Ja… – Szukał w głowie kłamstwa, ale żadne nie przychodziło mu na myśl. Oblał się intensywnym rumieńcem. Z rozdrażnienia nachalnością matki oraz ze złości na siebie. Skarcił się w duchu za to, że bezmyślnie zaczął mówić o czymś, o czym nikt, a szczególnie ona, nie może się nigdy dowiedzieć.
– Gadaj, bo się zdenerwuję! – Florystka stanęła jeszcze bliżej syna. Poczuła na twarzy jego ciepły, przyśpieszony oddech. – Przecież widzę, że coś jest na rzeczy. To coś poważnego, wiem to, nie zaprzeczaj! Coś, co nie tylko odciąga cię od kwiaciarni, ale przede wszystkim niszczy relacje między nami.
– No… To znaczy… – wyjąkał zapędzony w kozi róg mężczyzna. Zupełnie nie wiedział, w jaki sposób mógłby zareagować, aby się obronić i uśpić chorobliwą ciekawość zdenerwowanej kobiety. Był za to bardziej niż pewien, że jakakolwiek byłaby jego odpowiedź, pogorszy swoją i tak beznadziejną sytuację. Postanowił zatem zmienić front, z obrony przejść do ataku i przedstawić matce swoją decyzję o definitywnym odejściu z Anturium. Teraz albo nigdy, pomyślał i odstawił, a raczej upuścił na ziemię skrzynię z begoniami. Głośny trzask drewna uderzającego o beton odbił się echem od gmachu kwiaciarni, ale matka, ku zdziwieniu Borysa, nawet nie drgnęła. Skrzyżowała tylko ręce na piersi, przymrużyła oczy i czekała na ruch przeciwnika. Nie jest dobrze, zauważył w duchu Maliszewski. W normalnych warunkach kobieta zrugałaby go od razu za takie zachowanie. Dostrzegła przecież, że kilka doniczek przewróciło się w skrzynce, powodując liczne uszkodzenia młodych delikatnych roślin. – Odchodzę! – zaryzykował. – Od dziś nie pracuję w Anturium – dodał, odsuwając się od matki na bezpieczną odległość.
Ściągnął z dłoni żółte rękawiczki i plasnął nimi z impetem o parapet okna wystawowego. Przez cały czas obserwował kobietę. Bał się wybuchu jej niekontrolowanej złości, głośnych krzyków, płaczu, gróźb, rękoczynów i lamentowania, ale nic takiego nie nastąpiło. Kwiaciarka nie odezwała się słowem. Zacisnęła tylko trzęsące się usta i obrzuciła syna spojrzeniem, którego on jeszcze nigdy u niej nie widział. W szeroko otwartych oczach Kaliny malowały się złe emocje, których z zaskoczenia nie była w stanie wyartykułować. Ta cicha reakcja była Borysowi na rękę. Nie potrzebował dziś awanturniczych scen, które niekiedy rozgrywały się na oczach zaciekawionych przechodniów oraz wystraszonych klientów Anturium. Wyminął stojącą nieruchomo matkę i pośpiesznym krokiem pomaszerował przed siebie.
– Jakoś to przeżyje – szepnął, gdy z oddali dobiegł go dźwięk zatrzaśniętych drzwi od kwiaciarni.
Piła, 15 czerwca 2019 roku, przedpołudnie
Jan Poniatowski, Anna Sass
– Nie odbiera – oznajmiła z rezygnacją w głosie Anna. – Spróbuj jeszcze raz! Musi się w końcu obudzić. – Umazanym od fluidu smartfonem, który właśnie odsunęła od ucha, wycelowała w mały, zamontowany tuż obok wejścia do klatki schodowej, okopcony, opluty i pobazgrany srebrną farbą w sprayu panel domofonu. Przed chwilą podjechali pod kamienicę Kajetana Andrzejewskiego.
– Znowu nic – stwierdził Poniatowski, nie odrywając palca od metalowego przycisku z cyfrą sześć. – Trudno – powiedział i przesunął kciukiem po reszcie wypukłych, prostokątnych guziczków. Krótkie, pulsacyjne dźwięki, które po chwili wydał z siebie każdy z naciskanych klawiszy, ułożyły się w ciekawą i bardzo oryginalną melodię.
– A ty co, w wirtuoza się bawisz? – zarechotała Sasanka. – Przestań, bo jeszcze… – nie zdążyła dokończyć, gdyż przerwał jej głośny, jednostajny bzyk świadczący o tym, że ktoś z lokatorów otworzył im drzwi bez weryfikacji.
– Mogłem tak od razu zagrać, że tak się wyrażę, na akord. – Janek parsknął śmiechem i spojrzał na wpatrującą się w ekran białego iPhone’a dziewczynę. Szarpiąc z całej siły za rozklekotaną klamkę, zapytał: – Idziesz, czy będziesz się gapić w telefon?
– Idę, idę – odpowiedziała, nie odrywając wzroku od wyświetlacza komórki, na którym dzięki uruchomionej kamerze widać było powiększoną twarz Anki. – Muszę tylko poprawić fryzurę, nie wejdę przecież taka rozczochrana do środka. O, Boże! – Ułożyła usta w tak zwany dziubek i zbliżyła je do cyfrowego zwierciadła. – Tak się śpieszyłam, kiedy dowiedziałam się, że już po mnie jedziesz, że na śmierć zapomniałam o szmince. Czekaj! – zawołała. – Mam gdzieś w torebce taką ekstra nowość, malinowa rozkosz… – Urwała, widząc drwiącą minę kolegi. – No, co? Taki odcień, a ta pomadka to podobno bomba, hit tego lata, chociaż nie powiem, swoje kosztowała. Koleżanka takiej jednej mojej koleżanki odkryła tę markę całkiem przypadkowo, przetestowała i od razu mi ją poleciła. Dała mi nawet swój bon rabatowy. I dzięki Bogu, że dała, bo inaczej musiałabym znów szarpać nadgodziny w Świtezi, aby wyjść na prostą z finansami. A do matki boskiej pieniężnej jeszcze dobry tydzień – zauważyła z przerażeniem w głosie. – Trzymaj! – podała telefon Janowi. – I nie wyłączaj kamerki! Muszę jej poszukać.
– Zwariowałaś? – zaprotestował bankowiec, wkładając urządzenie do małej kieszonki w T-shircie. Smartfon zmieścił się w niej tylko do połowy. – Będziesz teraz robiła makijaż? Nie mogłaś pomyśleć o tym w samochodzie?
– Zwariowałeś? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. – W twojej hondzie nie ma warunków do wykonania profesjonalnego make-upu! Nie dość, że jest przeraźliwie ciasno, a pasażer ma nad sobą pęknięte lusterko, to jeszcze ty jeździsz tak, że ja nawet butów nie zdecydowałabym się w niej wypastować! Trzęsiesz, szarpiesz i rzucasz człowiekiem na wszystkie strony, jakbyś wiózł na targ worek z ziemniakami – rozkręcała się kelnerka. – No pomyśl, Janek! Jak ja bym teraz wyglądała, gdybym jakimś cudem podjęła decyzję, aby się malować w tak ekstremalnych warunkach?
– Sam jestem ciekawy – zripostował. – Ale sprawdzimy to w drodze powrotnej, okej? – Parsknął nagle śmiechem, gdyż oczyma wyobraźni ujrzał przyjaciółkę zapierającą się z całej siły nogami o podłogę auta, kurczowo trzymającą się przy tym bocznej poręczy w drzwiach. W myślach obserwował, jak rozczochrana dziewczyna jedną ręką próbuje odkręcić sztyft z kosmetykiem, nakłada go sobie na usta, wyjeżdżając poza kontur trzęsących się warg oraz jak na pierwszym większym zakręcie gruba, tłusta i czerwona linia przecina polik Sasanki. – Koniecznie… – dodał, ale już bez uśmiechu.
Zamyślił się. Ta czerwień. W dziwnym przebłysku, który pojawił się nagle gdzieś pod jego czaszką, jasny malinowy kolor zmienił się w intensywny burgund. Coraz ciemniejszy i głębszy.
Wyraźny kształt linii, którą widział jeszcze przed krótkim momentem, stracił całkiem na regularności i przybierał formę setek plam przeróżnej wielkości. Przywodziły na myśl ludzką krew. Tę dawną i tę trochę świeższą. Mroczne obrazy z przeszłości wróciły.
Książkę Retorsja kupić można poniżej: