Trzy kobiety, które połączyło jedno straszne wydarzenie. Zaplanowały zemstę, ale coś poszło nie tak. Czasem pozostaje już tylko ucieczka do przodu...
Wiosna 1863 roku. Nad zbiorową mogiłą spotykają się Izabella - szlachcianka opłakująca syna, Wiesia - złodziejka z Powiśla, która w tej samej powstańczej bitwie straciła brata, oraz Anna - córka profesora, która pogrzebała narzeczonego. Motywowane rozpaczą i chęcią zemsty trzy desperatki zawiązują mroczne przymierze i przeprowadzają zamach.
Przebiega on jednak inaczej, niż to sobie zaplanowały.
Ze ścigających stają się ściganymi, a ich droga wiedzie przez powstańcze obozy i austriackie więzienia. Aby ratować własną skórę, będą gotowe popłynąć aż za ocean. Jak zakończy się wędrówka Izy, Anny i Wiesi?
Do lektury powieści Desperatki, której autorką jest Weronika Wierzchowska, zaprasza Wydawnictwo Lira. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Desperatki. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
— Kto dowodził Kozakami, kto kazał im to zrobić? spytała jednak głosem zimnym, opanowanym, zdawałoby się zupełnie bez emocji.
— Ruskimi komanderiował jeden taki jenerał, brzuchaty, z siwymi, grubymi wąsami. Łysawy, o groźnym spojrzeniu i jasnych oczach — odparł dziadek.
— Dowiemy się, kto zacz — wycedziła piegowata, zaciskając pięści. — Już ja go znajdę i posmakuje on mojego majchra.
W ręku dziewczyny błysnął nóż. Iza uśmiechnęła się zimno. Panienka była drobna jak pchła i nie sprawiała wrażenia takiej, co poradziłaby sobie z generałem, nawet gdyby ten spał. Nie zdążyła się jednak odezwać, bo tłum zaszemrał i poruszył się niespokojnie. Na polnej drodze prowadzącej do wsi pojawili się konni. Już z daleka dało się poznać, że to Kozacy. Uzbrojeni byli w spisy, czyli długie lance, a na głowach nosili charakterystyczne papachy. Pchła warknęła i napięła się cała, jakby zamierzała ruszyć na nich ze swoim nożykiem. Szczupła suchotniczka łagodnym gestem położyła jej dłoń na ramieniu.
— Nie wolno się gromadzić! —huknął z daleka podoficer dowodzący patrolem. — Do domu, baby! Paszli won!
Ksiądz wyszedł nadjeżdżającym naprzeciw i uniósł w dłoni krzyżyk. Chyba chciał powiedzieć, że trwają tu tylko żałobne modły, ale Kozak nie był w nastroju do pertraktacji i natarł na duchownego koniem, a przejeżdżając obok, świsnął go nahajką przez plecy. Dońcy zarechotali zgodnie i sięgnęli po swoje bicze, które każdy miał zatknięte za pas. Iza, pchnięta impulsem, objęła dwie stojące obok dziewczyny, czyli pchłę i suchotniczkę, po czym pociągnęła je w bok.
— Wiejemy — wydała komendę.
Była od obu dwa razy starsza i zdecydowanie silniejsza, nie zdołały jej się zatem przeciwstawić, chcąc nie chcąc przebiegły razem kawałek. Iza kierowała się na pobliską kępę drzew, na razie liczyło się, by pierzchnąć z tłumu i nie oberwać. Jedne kobiety uciekały, inne płakały lub zawodziły, załamując ręce, któraś rzuciła się na mogiłę i zaległa na niej krzyżem. Ksiądz padł na kolana, niezdarnie zasłaniając się przed ciosami. Rozgrywały się sceny iście dantejskie, lament, tętent koni, przekleństwa i płacz, wszystko zmieszało się w jeden harmider. Kozacy świetnie się z pewnością bawili, bo śmiali się na całego, bijąc kogo popadnie. Mogli to tym razem robić zupełnie bezkarnie, baby i starcy oczywiście nie byli w stanie się nawet bronić, nie mówiąc o odpowiedzi na przemoc.
Do czasu. Jeden z Kozaków dostrzegł trzy kobiety szybko przemykające w kierunku zagajnika i postanowił sobie z nimi poigrać. Dopadł je, kiedy już niemal dotarły do kępy. Najechał od tyłu, roztrącił koniem. Iza wylądowała w trawie uderzona w plecy, przeturlała się, boleśnie ryjąc łokciami po ziemi, ale uniknęła kopyt. Jej suknia, zgodnie z modą w kolorze żałoby narodowej, nie była już po tym wyczynie doskonale czarna.
— Pies cię jebał, skurwisynu! — wypaliła pchła i jak to pchła skoczyła na śmiejącego się Kozaka.
Uczepiła się jego nogi i szarpnęła do siebie, chcąc wysadzić go z siodła. Była jednak zbyt lekka, poza tym Doniec za dobrze radził sobie na wierzchowcu, by pozwolić się zrzucić byle panience. Dziewczyna zatem, chyba nie mogąc sięgnąć po swój nożyk, po prostu wbiła zęby w jego łydkę. Kozak wrzasnął z bólu, po czym zamachnął się nahajką. Uderzył jej rękojeścią prosto w głowę piegowatej panienki, która poleciała z rozrzuconymi rękoma w krzaki.
— Skatina! — ryknął jeździec ze złością.
Iza wiedziała, że nie ma sensu błagać o litość, te bydlaki rozumiały tylko język siły. Kiedy czuli przewagę, zmieniali się w potwory i nic dla nich nie znaczyło, czy biją kobiety, czy mordują poranionych, bezbronnych chłopców. Rozsądek podpowiadał, że powinna uciekać w las i nie oglądać się za siebie. Zamiast tego doskoczyła do leżącej w trawie, po czym przerzuciła ją przez plecy niczym wór z ziemniakami. Poczuła szarpnięcie.
— Tutaj, w krzaki! — syknęła suchotniczka i pociągnęła ją w chaszcze.
Kozak, który podczas ich ewakuacji klął i śmiał się na zmianę, nie spostrzegł nawet, gdzie znikają. One tymczasem na ugiętych kolanach przedzierały się przez gęste zarośla, aż w końcu padły na ziemię. Parę chwil nasłuchiwały w nerwach, dysząc ze zmęczenia i przerażenia. Awantura na polanie jednak ucichła, nielegalne zgromadzenie zostało rozpędzone, na szczęście nie padł ani jeden wystrzał, skończyło się na biciu i gonieniu bab, okładanych po tyłkach nahajkami.
Iza potrzebowała więcej czasu od smukłej, poważnej panny, by odzyskać oddech. Kiedy w końcu to się udało, jej towarzyszka już cuciła pchłę — z torebki u pasa wyciągnęła małą fiolkę, zębami wyszarpnęła z niej korek, a naczynko podsunęła nieprzytomnej pod nos.
— Sole trzeźwiące — wyjaśniła Izie. — Wzięłam na wypadek, jakby mnie osłabiło od wzniosłych przeżyć. Okazało się jednak, że już się wypłakałam i wyrozpaczałam. Teraz czuję jedynie złość i wcale nie chce mi się mdleć.
Pchła poruszyła głową, szarpnęła się i otworzyła oczy. Ostry zapach amoniaku trudno było znieść nawet nieprzytomnej. Syknęła i złapała się za głowę.
— Spokojnie, siostro, nic złego chyba ci nie zrobił. Masz tylko guza, do wesela się zagoi. Na szczęście skóra nie jest rozcięta — powiedziała suchotniczka swoim spokojnym, wręcz kojącym głosem. — Jestem Anna Turkułło, córka profesora Turkułły z dawnej Akademii Medyko-Chirurgicznej, a obecnie ze Szkoły Głównej.
— A ja jestem Wiesia Keller — odparła pchła. — Córka pewnego łazęgi i moczymordy z Powiśla, który zostawił mnie i mamę lata temu, niech gnida zgnije w błocie pochowany.
Uścisnęły sobie ręce i dopiero wtedy spojrzały na Izę.
— Izabella Antecka z Komorowa, mój ociec był ziemianinem pod Warszawą, ale to chyba nieistotne — powiedziała. — Musimy się przedostać pod kościół w Zaborowie. Czeka tam na mnie powóz. Zabiorę was do miasta, jeśli chcecie.
— Będzie mi bardzo miło. — Anna wykonała coś w rodzaju ukłonu, na ile to było możliwe na klęczkach i w krzakach.
— Szanowna pani wyciągnęła nas z kabały. Jestem wielce zobowiązana — dodała Wiesia, prawdopodobnie wspinając się na szczyt swoich dyplomatycznych umiejętności.
Iza przeszła na czworaka przez chaszcze i wyjrzała na polanę. Machnęła do dziewcząt ponaglająco.
— Ruszajmy się, zanim Kozakom przyjdzie do głowy, by znów tu wrócić — zarządziła i ruszyła, nie oglądając się za siebie.
Zastanawiacie się, co wydarzyło się dalej? Przeczytajcie trzeci fragment powieści!
Książkę Desperatki kupicie w Empiku!