- Jestem wielbicielką takiego sposobu pisania, który można nazwać bardzo ogólnie nowoczesnym realizmem obyczajowym. Literatury współczesnej, która jest głęboka, przenikliwa, niełatwa pod względem poruszanych problemów, ale w której jest też fabuła, akcja, postaci, nawet suspens. Mam ostatnio dość awangardy - zajmowałam się kiedyś teorią literatury, byłam krytykiem literackim i wszystkie te eksperymenty, które uczono nas podziwiać, po prostu mi się przejadły. Sto razy wolę dobrze napisaną wciągającą powieść niż nudę, choćby rewolucyjną pod względem formalnym - mówiła Magdalena Miecznicka w rozmowie na marginesie powieści Złość, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Literackiego już 10 maja. Czy - i jak - ten sposób pisania autorka realizuje w swojej nowej książce? Łatwo się o tym przekonać, bowiem publikujemy właśnie przedpremierowe fragmenty powieści Miecznickiej.
Prolog
Kiedy myślę o tamtym lecie, spod wszystkich olśnień — smaku słonej wody, zapachu kurzu na rozgrzanej drodze i wilgoci pocałunków — pierwsza wyłania się duma. Duma, że pozwoliłam złości mną zawładnąć, i duma, że dzięki niej stałam się kimś innym, niż byłam dotąd. Kimś twardszym i gorszym.
Dorosłym.
Ale potem przychodzi zwątpienie.
1
Wśród anegdot powtarzanych przez kobiety z mojej rodziny, kiedy byłam dzieckiem, jest jedna, która ma szczególny związek z tą opowieścią. To historia dziewczyny, której matka została porzucona przez męża niedługo po urodzeniu córki. Być może chcąc zrealizować swoje dawne marzenie o wolności i karierze, a może z jakiegoś innego powodu, wyjechał on do Chicago i odezwał się dopiero wtedy, gdy córka kończyła osiemnaście lat. Z tej okazji wysłał jej małe pudełko z brylantowymi kolczykami, jakich z pewnością nie miała żadna z jej peerelowskich koleżanek.
Do prezentu dołączył zaproszenie do Ameryki, które w owych czasach (musiały to być wczesne lata siedemdziesiąte) było w Polsce szczytem marzeń. W godnym podziwu geście solidarności z matką i w zgodzie z własnym wypełnionym tęsknotą dzieciństwem dziewczyna odesłała je jednak bez słowa i — jak głosi opowieść — nigdy nie spotkała swojego ojca.
Historia ta długo mnie fascynowała. Przez dziesięć lat od odejścia mojego ojca, który gonił za podobnym marzeniem, choć już w polskiej rzeczywistości, nieraz przed zaśnięciem wyobrażałam sobie, że to ja otrzymuję przesyłkę i odsyłam ją bez słowa.
W myślach widziałam jego minę, kiedy odbiera swój prezent i zdaje sobie sprawę ze wszystkiego, co musiałam czuć przez te lata — po czym wzrusza się i żałuje. Następnie zaś prosi mnie o przebaczenie, a ja odmawiam. A mimo to odtąd nasze stosunki pozostają pełne zainteresowania i atencji — oczywiście z jego strony. I w każdym z języków obcych, jakich się uczyłam, powtarzałam sobie ten monolog, który kiedyś przed nim wygłoszę i w którym pięknie i dobitnie przedstawię swoje racje. Kto wie zresztą, czy nie po to z takim zapałem uczyłam się języków — żeby zwielokrotnić lingwistycznie triumf, który kiedyś przypadnie mi w udziale.
A jednak, kiedy miałam szesnaście lat i odebrałam telefon od sekretarki ojca, że będzie on niedługo w naszym mieście i chciałby się ze mną spotkać, zamiast zademonstrować niechęć, stawiłam się grzecznie w wyznaczonym miejscu. Ostatecznie musiało dojść do tego spotkania, żebym mogła powiedzieć ojcu, co o nim myślę. Pozwoliłam sobie tylko na maleńką niepunktualność, licząc, że będzie ona pierwszym aktem mojej przewagi. Przewagi moralnej dziecka nad rodzicem, który je skrzywdził. Najprostszej, najszlachetniejszej przewagi, jaką można sobie wyobrazić. I idąc na spotkanie, ufałam, że oto zaczyna się relacja, w której ja będę górą. Szybko zrozumiałam jednak, jak chybione były moje kalkulacje.
Mężczyzna, którego zastałam przy stoliku, nie wyglądał na kogoś, kogo łatwo onieśmielić.
Na zdjęciach z czasów mojego wczesnego dzieciństwa, z których zrobiłam sobie w domu mały ołtarzyk w tajemnicy przed mamą, wydawał się szczupły, a nawet chudy. Jego oczy błyszczały zaś jak oczy studenta, który gustuje w złych ideach.
I kogoś takiego się spodziewałam — błyskotliwego doktoranta, do którego wrażliwości łatwo mi będzie trafić. Kiedy przyszłam na świat, moi rodzice byli w końcu parą intelektualistów. Tymczasem czekający na mnie mężczyzna z tamtego chłopaka miał tylko bladą cerę i gęste, ciemne włosy. Od czasu do czasu odgarniał je dłonią do tyłu, w geście samozadowolenia.
Poza tym jednak zdążył przytyć i upodobnił się do okrutnego bożka. Jego twarz była pełna jak twarz Buddy, a spod wyrazistych brwi patrzyły wąskie i przebiegłe oczy. Elegancki ubiór — ciemny garnitur — nie zdołał jednak ukryć masywnego karku, przywodzącego na myśl bywalca osiedlowej siłowni. W ogóle strój i styl bycia mojego ojca zdawały się pasować bardziej do bankiera z Mediolanu niż do polskiego biznesmena. A jednak, jak się niebawem przekonałam, komponowały się świetnie z jego charakterem. Był to bowiem mężczyzna brutalny i zawsze pewien swojej racji. Być może stał się taki w wyniku oszałamiającej kariery, a może to właśnie te cechy umożliwiły mu karierę — albo jedno i drugie po trochu. Przez jakiś czas miałam wstydliwą manię śledzenia wszystkiego, co mówiono i pisano na jego temat. W jakimś gazetowym „portrecie” wyczytałam, że jego ulubionym filozofem jest Nietzsche, pisarzem Dostojewski, a najbardziej pogardzaną cechą słabość. Sam uważał się za człowieka silnego i odważnego; do dzisiaj nie jestem pewna, czy taki był, czy też raczej brał swoją brutalność za siłę. W każdym razie biła od niego niezwykła, wręcz niebezpieczna energia, która otwierała przed nim wiele drzwi i być może niektóre serca.
Tamtego popołudnia mnie jednak zmroziła, tak bardzo, że nie mogłam wydobyć z siebie słowa. Zrozumiałam, że jeśli nie wykonam jakiegoś spektakularnego gestu, właśnie w rodzaju zwrócenia mu brylantowych kolczyków, rozgniecie mnie jak robaka. Ale na żaden taki gest nie było mnie stać.
— Mają tu doskonałą kaczkę z jabłkami. Polecam ci — powiedział z pełnymi ustami, kiedy usiadłam naprzeciwko i zatopiłam w nim wyczekujące spojrzenie.
Zbił mnie z tropu. Przez dziesięć lat, podczas których obmyślałam nasze powitanie, ani razu nie pojawiła się w nim kaczka z jabłkami. Zanim skończyłam obiad, ojciec wstał i zaczął się ze mną żegnać.
— Jestem zajętym człowiekiem, a ty spóźniłaś się dziesięć minut — wyjaśnił rzeczowym tonem, który miał pokazać, że moje przewinienie wcale go nie dotknęło. Zapewne dlatego, że nic nie było w stanie go dotknąć.
To akurat łączyło go z moją matką, a w każdym razie z osobą, jaką się stała po jego odejściu. Z wczesnego dzieciństwa zachowałam wspomnienie jej ciepła — potem jednak stała się powściągliwa i daleka. Być może po prostu nie chciała pokazać przede mną słabości — a może naprawdę słabość była jej obca, w każdym razie moje pytania o ojca zbywała obojętnym, przepraszającym uśmiechem i wracała do pisania swoich tekstów.
Ojciec był biznesmenem, który zbudował karierę na bezwzględności. Matka była dziennikarką, autorką ostrych i wzruszających reportaży społecznych o naszym regionie, które wyczerpały jej entuzjazm dla świata. Kiedyś razem chcieli czytać książki i być szczęśliwi, ale potem przyszły lata dziewięćdziesiąte i nikt już nie miał takich miłych planów. Kim mogłam stać się ja, roztkliwiająca się nad sobą sierota po ich marzeniu?
— Porozumiem się z żoną i zaprosimy cię do nas w czasie wakacji — dodał mój ojciec i wyszedł, a ja zostałam sama ze wstydem, że przez dziesięć lat tęsknoty nie dopracowałam się niczego, co mogłabym przeciwstawić jego arogancji
(…)
10
Za jakąś godzinę kilkoro znajomych Mathieu i Florence postanowiło pojechać nad morze, więc i my wsiedliśmy na skuter i pędziliśmy tym razem w dół wzgórza, łykając powietrze i śmiejąc się na głos z tej nocy i z tego, że się poznaliśmy. Nie wiem, jak długo trwała nasza przejażdżka, ale chciałam, żeby nigdy się nie skończyła. Wrażenia całego wieczoru, przenikliwość Florence i coś, co z braku lepszego słowa można było nazwać tolerancją — tolerancją na dziwność i cierpienie, które dotąd wydawały mi się czymś strasznym i wstydliwym — do tego czułość i urok Mathieu, wszystko to sprawiło, że miałam wrażenie, jakby ktoś otworzył przede mną zupełnie nowy świat. I był to w dodatku świat, do którego od dawna należałam.
W końcu Mathieu zatrzymał skuter i usłyszeliśmy łagodny szum morza. Znajdowaliśmy się na kompletnym pustkowiu, w ciemności. Nie widać było ani wody, ani plaży; w oddali błyszczało tylko światełko telefonu komórkowego, znaczące miejsce, gdzie musiała zatrzymać się przybyła parę minut przed nami Florence i kilkoro ich znajomych. Ufałam jednak, że mój towarzysz zna tę plażę na pamięć. Objął mnie w talii, żebym się nie potknęła, i popchnął do przodu. W końcu usłyszeliśmy ciche pluski i głosy dobiegające z morza, nadal niewidocznego. Zrzuciliśmy ubrania i w samej bieliźnie, ze śmiechem, stawiając ostrożnie kroki, poszliśmy do wody. Morze wydawało się teraz cieplejsze niż w dzień i tak spokojne, że przypominało jezioro. Zanurzyliśmy się po szyję; woda była czarna i śliska. Potem zamarliśmy, objęci, bojąc się ruszyć. W zasięgu ręki mogło kryć się wszystko, ale stojąc tak razem, czuliśmy się bezpieczni.
Wracaliśmy mokrzy i przemarznięci, lecz pod jeszcze większym urokiem tej nocy. A ja miałam wrażenie, że nigdy nie przeżyłam nic tak ekscytującego, szalonego, i zarazem tak dobrego.
— Dobranoc, Mathieu — powiedziałam, kiedy zatrzymał się przy Laurze L., i pocałowałam go w usta. Wypowiadanie jego imienia sprawiało mi szczególną przyjemność, bo nie do końca jeszcze miałam do tego prawo.
— To o dwunastej we Fnacu — szepnął i odwzajemnił pocałunek. — A teraz musisz iść, bo wygląda na to, że twój kuzyn zaraz się na mnie rzuci.
Jest chyba zazdrosny. — Jego francuski był miękki i podniecający, ale w taki sposób, jakby bycie podniecającym należało do najnaturalniejszych, najlepszych rzeczy na świecie.
Obejrzałam się. Brian siedział na rufie i patrzył na nas. Wyglądał na zmęczonego. Pomachałam Mathieu i weszłam na pokład. Fale rozbijały się o burtę; oparłam się o reling i wyciągnęłam z kieszeni papierosa, którego dała mi Florence, oraz jej zapalniczkę.
Nie chciało mi się jeszcze wchodzić do środka. A może czekałam na Briana. Po chwili usłyszałam jego głos.
— A więc tak się zachowują Europejki, gdy tylko się je spuści z oka — mówił cicho, sarkastycznie, jakbym go skrzywdziła.
Nie odwróciłam się, ale kątem oka dostrzegłam, że stanął za mną. Tak blisko, że czułam na plecach jego ciepło.
— To wspaniałe być tak rozwiązłą. — Użył słowa promiscuous, które kojarzyło mi się z artykułami z zakresu antropologii kultury. Parę lat temu, czytałam w „National Geographic” o jakichś Indianach, że są promiscuous. — Też bym tak chciał — dodał z pretensją.
— O, tak? — powiedziałam tylko.
Obróciłam się przodem do Briana, tak że moje biodra otarły się o jego udo. Był wyższy ode mnie o jakieś trzydzieści centymetrów, nawet odrobinę wyższy od Mathieu. Jego oczy błyszczały nade mną z mieszaniną odrazy i fascynacji. Myślałam, że za chwilę mnie dotknie i wtedy wydarzy się coś dziwnego i złego, od czego nie będzie odwrotu. Ale on stał tylko z wyrazem desperacji i zdziwienia na twarzy, bezwiednym ruchem zaciskając dłonie w pięści.
Wydmuchałam dym z papierosa i weszłam do środka. Poczułam, że jeśli zaraz się nie położę, zacznę wymiotować. Głowa mi pękała i nie wiedziałam, czy wstanę, żeby zdążyć na dwunastą. Miałam nadzieję, że w razie czego Mathieu na mnie zaczeka.