Przygoda pełna magii i humoru. „Na straży sekretu" Trentona Lee Stewarta

Data: 2020-04-15 12:48:40 | Ten artykuł przeczytasz w 29 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Autor Tajemnego bractwa pana Benedykta przedstawia mrożącą krew w żyłach tajemniczą przygodę pełną magii i humoru.

Kiedy Reuben odkrywa niezwykły antyczny zegarek z sekretną mocą, w jego życiu następuje intrygujący zwrot. Jeden sekret prowadzi do drugiego, a Reuben czuje się rozdarty między swoją prostoduszną naturą a pragnieniem, by zostać bohaterem.

Zmierza wprost ku niebezpiecznej przygodzie – pełnej ciekawych postaci, zdradzieckich pułapek i ucieczek w ostatniej chwili. Wyrusza, by rozwiązać zagadkę, zanim będzie za późno.

Czy wraz z nieustraszoną Penny, potężnym Jackiem i mądrą panią Genowefą u boku Reuben zdoła przechytrzyć chytrego złoczyńcę o imieniu Dym i uratować miasto przed straszliwym losem?

Obrazek w treści Przygoda pełna magii i humoru. „Na straży sekretu" Trentona Lee Stewarta [jpg]

W genialnie stworzonej powieści Na straży sekretu uznany autor Trenton Lee Stewart zaprasza czytelników do przyłączenia się do przygody, rozszyfrowania wskazówek i zadania sobie pytania: czy poznanie sekretu jest darem, czy przekleństwem? 

Do lektury zaprasza Wydawnictwo Dwukropek. Dziś w naszym serwisie prezentujemy premierowy fragment publikacji:

Rozdział 1

KU NIEBU

Dla Reubena Pedleya letni poranek w Lower Downs rozpoczął się jak zawsze. Wstał wcześnie, żeby zjeść śniadanie z mamą przed jej wyjściem do pracy. Siedzieli przy stole w ciszy, bo oboje jeszcze się do końca nie obudzili. Potem on, jak zwykle, posprzątał ich niewielką kuchnię, a ona coraz bardziej nerwowo ścigała się z czasem (cyfry na wyświetlaczu zegarka była w stanie odczytać dopiero po prysznicu i wypiciu kawy). Poranny rytuał kończył się tym, że w drzwiach mieszkania przytulała go na do widzenia, a on jej wtedy mówił, że ją kocha (co było prawdą) i że nie musi się o niego martwić (co już prawdą nie było).

Jeszcze mama nie doszła na przystanek autobusu, a Reuben miał już umyte zęby, kapcie na nogach i portfel w ręce. Musiał wspiąć się po niego na kuchenny blat, ponieważ trzymał go na szafce pośród pułapek na myszy. Pułapki nigdy się jeszcze nie przydały, zresztą Reuben nie miał w zwyczaju wkładać do nich przynęty, ale nie zdarzyło się też, by jakiś złodziej sięgnął na górę w poszukiwaniu łupu. Skądinąd w portfelu niewiele było, ale to „niewiele” stanowiło cały dobytek chłopca.

Potem Reuben poszedł do sypialni i wyskubał kit z niewielkiej dziury w ścianie za łóżkiem. Wyjął stamtąd klucz, a potem ponownie zaklajstrował otwór. Zamknął za sobą drzwi do mieszkania i wyruszył na poszukiwanie nowych kryjówek.

Mieszkał w New Umbrze, metropolii ponurej i mocno nadgryzionej zębem czasu. Kiedyś miasto miało niesamowite perspektywy – ludzie mawiali, że rodzono się tutaj pod szczęśliwą gwiazdą – ale epoka dobrobytu dawno już minęła, a New Umbra poważnie podupadła. W pewnym sensie to samo można było powiedzieć o Reubenie Pedleyu. Gdy był dzieckiem, miał wspaniałych i kochających rodziców. Te czasy już dawno minęły. Potem jeszcze w szkole podstawowej uchodził za wybitnego ucznia, ale już w gimnazjum niczym się nie wyróżniał.

Upłynęło jedenaście lat, odkąd Reuben stracił ojca w wypadku w fabryce, a jego matka jako młoda wdowa musiała walczyć o pracę. Innymi słowy, minęło jedenaście lat, odkąd jego szczęśliwa gwiazda zaczęła gasnąć. I choć w rzeczywistości Reuben zaznawał miłości i troski, to obserwując go każdego dnia, można było odnieść inne wrażenie. Zwłaszcza w taki dzień jak dzisiaj.

Reuben wyszedł z ponurego mieszkania w wieżowcu tak jak zwykle: zamiast zjechać windą, zbiegł mało uczęszczaną klatką schodową. Niezauważony dotarł na parter i pobiegł chyłkiem do piwnicy, skąd wyszedł na zewnątrz przez okno w składziku. Młoda dozorczyni zostawiała je uchylone dla pewnego bezdomnego kota, którego chciała skusić wodą i jedzeniem, a potem oswoić. Właściwie nie powinna tego robić, ale nikt o tym nie wiedział, poza Reubenem, który przecież nie zamierzał nikomu mówić. On też nie powinien przebywać w składziku. Poza tym lubił dozorczynię i w głębi duszy życzył jej powodzenia z kotem, choć kobieta nie zdawała sobie sprawy, że on wie o jej wysiłkach. Ani że w ogóle istnieje. Wyglądając ze studzienki okiennej otoczonej żelazną barierką, Reuben upewnił się, że w uliczce za budynkiem nikogo nie ma. Wprawnie się podciągnął i przedostał przez barierkę, a potem chwytając się dolnych szczebelków zardzewiałej drabinki przeciwpożarowej, przeskoczył nad studzienką. Gdy ponownie poczuł grunt pod nogami, ruszył truchtem przed siebie. Dzisiaj zamierzał się wyprawić na nowe terytorium, więc nie miał czasu do stracenia. W północnej części Lower Downs, gdzie mieszkali wcześniej, Reuben znał okolicę jak własną kieszeń. Wprawdzie na południu mieszkał już od roku, ale jeszcze wiele miejsc było dla niego jak białe plamy na mapie.

Spośród wszystkich przygnębiających dzielnic to Lower Downs uchodziła za najgorszą. Znajdowało się tu wiele starych i opuszczonych budynków albo takich, które na pierwszy rzut oka były w trakcie niekończącego się remontu. W bocznych uliczkach i zaułkach nie było lepiej: a to brakowało okiennicy do pary, a to bramy i balustrady były pogięte, płoty dziurawe, a latarnie ledwo stały. Lower Downs mogło więc kusić młodych poszukiwaczy przygód i kryjówek.

A Reuben był takim poszukiwaczem. Właściwie niczego innego nie robił, tylko poznawał nowe tereny i szukał dogodnych kryjówek. Wspinał się po wygiętych latarniach, by po chwili zniknąć za płotem, tym lub tamtym. Wślizgiwał się do budynków przez rozbite okna z poobrywanymi okiennicami. Potrafił przejść przez najciaśniejszą dziurę albo ukryć się wysoko ponad ziemią, tam gdzie nikt nawet nie myślałby go szukać. Na tym właśnie upływały mu jego samotne dni.

Nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby się bać. Przestępczość na ulicach była rzadkim zjawiskiem w New Umbrze, również w Lower Downs. To znaczy taka, która byłaby widoczna gołym okiem… Wandali czy kieszonkowców praktycznie się nie spotykało, a o napadach na przechodniów czy kradzieżach samochodów nikt nie słyszał. Dla wszystkich było oczywiste, że nic takiego nie mogłoby się wydarzyć. Dbali o to Kierunkowie. Im zaś nikt nie wchodził w drogę, nawet policja.

A to wszystko dlatego, że Kierunkowie pracowali dla Smugi.

W czasie wędrówki na południe Reuben mijał uliczkę za uliczką, przez cały czas trzymając się blisko budynków i przemykając pod oknami. Zatrzymywał się na każdym rogu, czujnie nasłuchując i rozglądając się.

Znajdował się kilka przecznic od głównej arterii dzielnicy, więc słyszał odgłosy porannego ruchu. W pobliskich uliczkach nic się jednak nie działo. Tak naprawdę bardziej martwił się tym, że natknie się na wrednego psa niż na jakiegoś człowieka. Z całą pewnością nie przejmował się Kierunkami, ponieważ bardzo dobrze znał ich zwyczaje. Jeśli zaś chodzi o Smugę, to choć sama myśl o nim napawała go niepokojem, spotkanie go w odludnym zakątku New Umbry było tak nieprawdopodobne, że Reuben nawet nie brał tego pod uwagę.

To Smuga rządził całym miastem. Wszyscy o tym wiedzieli. Cóż z tego, że oficjalnie nie sprawował władzy. Cóż z tego, że nikt nie miał szansy poznać go czy zobaczyć. Nawet Kierunkowie się z nim nie spotykali. Tego zaszczytu dostępował tylko jego przedstawiciel, człowiek o nazwisku Cassius Faug. Mało kto jednak kojarzył to nazwisko, gdyż dla wszystkich był Radcą. Radca tymczasem, pominąwszy nieliczne wyjątki, rozmawiał jedynie z Kierunkami.

Smuga był zatem tajemniczą postacią, której bali się wszyscy dorośli. Tak naprawdę tylko dorośli mieli powody, żeby się go bać, a w każdym razie tak się wydawało Reubenowi. Życiem chłopca takiego jak on kierowały proste zasady. Należało nie wchodzić w drogę Kierunkom, unikać wrednych psów i nie dać się osiedlowym oprychom, a wówczas wszystko powinno być dobrze.

Oczywiście mama Reubena zapatrywała się na to inaczej. Reubenowi wolno było chodzić do domu kultury i do najbliższej biblioteki, ponieważ oba te miejsca znajdowały się kilka przecznic od ich mieszkania. Czy mógł pójść dalej? W żadnym wypadku! To dlatego trzymał swoje wyprawy w tajemnicy.

Przemierzywszy mniej więcej dziesięć przecznic w kierunku południowym, Reuben wkroczył na nowe terytorium. Niewiele się ono różniło od tego, które już znał. Wznosiło się tu dużo starych budynków z cegły, przy czym połowa z nich była niezamieszkana, a reszta opanowana przez nieszczęśników, którzy nie mieli pracy ani rodziny. Mimo to w jednym czy drugim oknie pojawiały się kwiaty w doniczkach, gdzieniegdzie przez stłuczone szyby słychać było śmiech. Takie obserwacje podnosiły Reubena na duchu, bo gdyby jemu i jego mamie szczęście przestało dopisywać, to też skończyliby z doniczką na parapecie i z popękanymi szybami, przez które czasami płynąłby śmiech.

Bo jego mama była wyjątkowa i Reuben to wiedział. Nie zamieniłby jej na pół tuzina innych mam, nawet takich z lepszą pracą czy pełniejszym portfelem. Zresztą dokładnie to jej powiedział nie dalej jak tydzień wcześniej.

–  Rany, Reuben, jakie to słodkie – odparła, udając, że ociera łzy. – Ty, mam nadzieję, również wiesz, że też bym cię nie wymieniła... prawdopodobnie. Nawet na pół tuzina innych chłopców ani nawet na cały tuzin.

–  Prawdopodobnie?

–  Prawie na pewno – powiedziała, ściskając go za rękę, jakby chciała dodać mocy swoim słowom.

Taka właśnie była jego mama. Ich rozmowy stanowiły zwykle najprzyjemniejszą część dnia.

Przechodząc przez pustą ulicę, Reuben swoim zwyczajem rozejrzał się pospiesznie w poszukiwaniu potencjalnych kryjówek. Dostrzegł pogrążony w mroku kąt między frontowymi schodami do budynku a ścianą od strony ulicy, stertę połamanych mebli, które ktoś wystawił na chodnik, studzienkę okienną bez kratki zabezpieczającej. Ale żadne z tych miejsc nie było w zasięgu ręki. W chwili gdy stawiał nogę na przeciwległym chodniku, w pobliskim domu ktoś otworzył drzwi.

Reuben czym prędzej przysiadł na krawężniku i patrzył w kierunku, skąd dochodził hałas. Trwał w idealnym bezruchu, gdy mężczyzna w piżamie wyszedł przed dom i spojrzał w niebo, a następnie wciągnął powietrze z wyraźnym zadowoleniem, rozejrzał się na prawo i lewo, po czym wrócił do środka. Małego ciemnowłosego chłopca, który mu się przyglądał z chodnika, nawet nie zauważył.

Reuben wstał i poszedł dalej, w duchu ciesząc się ze swojego sukcesu. Ogólnie wolał kryjówki z prawdziwego zdarzenia i korzystał z nich, jeśli mógł, ale ukrywanie się na widoku sprawiało mu wiele frajdy. Niektórzy w ogóle nie zwracają uwagi na takich jak on, ot, jakiś dzieciak, który nic nie robi. Dopóki nie wygląda na zagubionego czy zaniepokojonego albo w jakiś inny sposób nie wzbudzi ciekawości, właściwie niczym się nie różni od kubła na śmieci albo skarłowaciałych drzew, których w miejskim krajobrazie przecież nie brakuje. Tego typu sytuacje Reuben też poczytywał sobie za sukces, niemniej całkowicie umknąć czyjejś uwadze na pustej ulicy wydawało się prawie niemożliwe, a przez to napawało go większą satysfakcją, gdy się udało. Przeżywał swój triumf i starał się zapamiętać obraz oczu starszego mężczyzny, który spojrzał na niego – i to dwukrotnie! – ale go nie zauważył. Nagle wzrok chłopca padł na najwęższą uliczkę, jaką widział w życiu. I wtedy popełnił poważny błąd.

Skusiła go ta wąskość. Ściany opuszczonych budynków stały tak blisko siebie, że Reuben natychmiast pomyślał, że mógłby się po nich wspiąć. Gdyby się nachylił, oparł dłońmi o jedną z nich, a następnie uniósł stopy do góry i wbił je w drugą ścianę, mógłby bez przeszkód zawisnąć nad uliczką. Potem wystarczyłoby przesunąć nieco wyżej jedną rękę, a potem drugą, a następnie zrobić to samo ze stopami i już piąłby się w górę.

Gdy Reuben sobie to wyobraził, natychmiast postanowił spróbować. Rozejrzał się, żeby się upewnić, czy nikt go nie obserwuje, a potem wszedł w ciasną uliczkę nieco głębiej. Nad głową dostrzegł gzyms. Za wysoko, aby sięgnąć ot tak, ale zawsze warto spróbować.

Zaczął powoli, a potem złapał rytm i nabrał rozpędu. Ręka za ręką, stopa za stopą. Gładko i sprawnie. Wkrótce był już ładnych parę metrów nad ziemią. Sam był zaskoczony, jak łatwo mu poszło. Bez żadnego wysiłku. Po chwili znajdował się już cztery i pół metra nad ziemią, z których wkrótce zrobiło się sześć, a przecież to nie był koniec jego spaceru w stronę nieba. Odchylił głowę na bok i stwierdził, że do gzymsu ma już blisko. Jednocześnie uświadomił sobie, że trudno mu będzie na niego wejść. Zmarszczył brwi. Jak on w ogóle na to wpadł? Taki manewr będzie zbyt ryzykowny, zwłaszcza na tej wysokości. Głupotą byłoby zrobić coś takiego.

W tym momencie Reuben poczuł, że zaczynają mu się trząść ramiona. Z przerażeniem uświadomił sobie, że zrobił straszny błąd.

Nie przewidział, że ręce zmęczą mu się tak szybko. Był tym zaskoczony. Spojrzał w dół i ze zdziwieniem stwierdził, że wspiął się naprawdę wysoko. Ramiona bolały go tak bardzo, że nie dałby już rady bezpiecznie zejść na ziemię. Pewnie nie zszedłby nawet na wysokość sześciu metrów. Czuł, że jego mięśnie lada moment odmówią współpracy.

Tym samym pomysł, który jeszcze przed chwilą jawił się jako niebezpieczny, stał się jedynym dostępnym rozwiązaniem i jego jedyną nadzieją. Musiał wdrapać się jeszcze wyżej, by jakimś cudem dotrzeć do gzymsu.

Spanikowany wspinał się dalej. Drżenie ramion narastało. Nie widział już brudnego i spękanego chodnika w dole, gdyż oczy zalewał mu spływający z czoła pot. W środku czuł palące ciepło, na zewnątrz zaś chłód, zupełnie jakby był piecem skutym lodem. Podmuch wiatru, dziwnie rozpędzonego w tej uliczce, chłodził jego mokrą skórę. Pot kapał mu nawet z nosa. Niektóre z tych kropli porywał wiatr, inne spadały w pustkę – tak samo jak spadłby Reuben, gdyby zabrakło mu sił albo dłoń czy stopa poślizgnęłyby się na cegłach.

Wśród rozpaczliwej ciszy brnął w górę. Słyszał tylko wiatr gwiżdżący w uszach, drapanie podeszew o cegły i własny ciężki oddech. Nic poza tym. Był teraz tak wysoko i tak bardzo skupiał się na wspinaczce, że przechodzień zaglądający w głąb uliczki z pewnością nie zauważyłby w niej nic poza zaskakującą wąskością. A już na pewno nikt by się nie domyślił, że w górze pręży się jedenastoletni chłopiec zdjęty strachem o własne życie.

Tak się złożyło, że żaden przechodzień się nie pojawił i nikt nie widział, jak Reuben ostatecznie dotarł do gzymsu. Nikt też nie był świadkiem tej straszliwej chwili, w której wykonał swój brzemienny w skutkach skok, tak samo jak nikt nie obserwował jego przerażająco długiej walki o to, aby się na tę półkę dźwignąć. Nikt nie widział, jak ślizgają mu się buty i drapią ścianę, jak twarz mu czerwienieje ze zmęczenia. Nie było tam nikogo, kto mógłby usłyszeć, jak łapczywie nabiera powietrza i łka ze zmęczenia, gdy w końcu udaje mu się opaść na wąski gzyms, nie zwracając uwagi na siniaki na ramionach i zdartą skórę na palcach. Gdyby jakiś przechodzień znalazł się na tyle blisko, żeby cokolwiek usłyszeć, to zapewne byłby to tylko łopot skrzydeł gołębi podrywających się do lotu z pobliskich dachów. To był jednak dźwięk tak bardzo dla miasta typowy, że ów przechodzień zapewne poszedłby dalej, jak gdyby nigdy nic, pochłonięty własnymi sprawami i planami.

Reuben leżał z twarzą przyciśniętą do betonowej półki, jakby ją całował. W sumie to miał nawet ochotę to zrobić. Był wdzięczny losowi za jej istnienie i za podparcie, które mu zapewniła. Gdy tętno i oddech wróciły mu już do normy, ostrożnie podniósł się do pozycji siedzącej, plecami oparł o cegły i zwiesił łydki. Koszulką otarł sobie oczy na tyle, na ile się dało, krzywiąc się przy tym lekko z powodu bólu poranionych palców. Wszystkie jego ruchy były przemyślane i powolne. Nadal przecież znajdował się w dość kłopotliwym położeniu.

Na razie mógł się czuć na półce bezpiecznie, ale to był przecież tylko gzyms, tu i ówdzie przybrudzony odchodami gołębi. Wystający betonowy element, którego funkcja pozostawała dla chłopca tajemnicą. Być może zamontowano go w celach dekoracyjnych, ale był to próżny trud, bo przecież nikt nie mógł go zobaczyć. To były ponure, stare budynki, a od strony wąskiego zaułka nie miały nawet okien.

Reuben spojrzał w górę, ale wiatr nawiewał mu włosy prosto do oczu. Żeby temu zapobiec, musiał ułożyć dłonie w coś na kształt okularów. Dach znajdował się jeszcze wiele kilometrów nad nim, kto wie, może i tak było? A jeszcze wyżej rozciągało się poranne niebo, sine jak jajo drozda wędrownego. Idealny letni poranek na to, żeby utknąć na gzymsie nad jakąś zapomnianą przez wszystkich uliczką.

–  Świetna robota, Reuben – wymamrotał. – Genialnie!

Wiedział, że nie będzie w stanie zejść w ten sam sposób, co wszedł. Pozostawało mu iść po kamiennej półce dookoła budynku i trzymać kciuki za to, że gdzieś po drodze trafi na schody przeciwpożarowe. W przeciwnym razie nie będzie miał innego wyjścia jak tylko udać się aż do głównej ulicy i spróbować dostać się do środka przez jedno z okien. Jeśli mu dopisze szczęście, być może nikt go nie zauważy. Gdyby jednak nie znalazł przejścia, musiałby wezwać pomoc. Reuben wyobraził sobie syrenę wozu strażackiego i dezaprobatę na twarzach strażaków. Oczami wyobraźni zobaczył tłum gapiów. Ani jedno, ani drugie nie przerażało go nawet w połowie tak jak wizja konfrontacji z mamą.

Mamą, która była przekonana, że siedzi bezpiecznie w mieszkaniu, czyta książkę, ogląda telewizję albo może leży w łóżku. Mamą, która zmierzała właśnie na targ, gdzie miała się zająć krojeniem i ważeniem ryb, czyli zajęciem najmniej przez nią lubianym spośród innych zaplanowanych na ten dzień. Mamą, która nigdy nie wyszła ponownie za mąż, nie miała rodziny, chłopaka ani czasu na nawiązywanie nowych znajomości – miała tylko Reubena i to dla niego pracowała na dwie zmiany i dla niego w ogóle robiła wszystko przez całe swoje życie.

Mamą, która na pewno nie byłaby zadowolona.

–  Proszę, niech tam gdzieś będą schody przeciwpożarowe – westchnął Reuben. – Proszę!

Zaczął bardzo wolno przesuwać się w bok, a konkretnie w lewą stronę. Zmierzał na tyły budynku. Łopatki cały czas przyciskał do muru, a wzrok miał wbity w przeciwległą ścianę, oddaloną o jakieś dwa metry i całkowicie zwyczajną. Próbował nie myśleć o tym, jak daleko ma do ziemi, ale żołądek i tak ścisnął mu się w twardą kulę. Gdyby teraz stracił równowagę i wychylił się albo gdyby ta betonowa półka nagle zaczęła się kruszyć pod jego ciężarem, co się przecież mogło zdarzyć w przypadku tak starego budynku…

Trzewiami Reubena wstrząsnęła fala mdłości. Zatrzymał się i wziął głęboki oddech, starając się skupić uwagę na podparciu, które czuł pod nogami. „Zachowaj zimną krew” – myślał. „Zachowaj tylko zimną krew i wszystko będzie dobrze”.

Przeniósł wzrok na lewą stronę i uważnie przyjrzał się betonowemu elementowi, który go utrzymywał nad ziemią i przy życiu. Gzyms sprawiał wrażenie solidnego, Reuben nie dostrzegł żadnych uszkodzeń. Nieopodal zauważył za to brązową skórkę od chleba (było to zapewne porzucone w pośpiechu śniadanie jakiegoś gołębia), no i oczywiście całe mnóstwo ptasich odchodów, ale to akurat zupełnie go nie martwiło. Jeśli uda mu się stąd wydostać, porządnie wyszoruje ręce i wypierze ubrania, a losowi będzie wdzięczny za szczęśliwy finał swojej przygody. Właśnie miał zrobić kolejny krok, gdy nie bez zdziwienia stwierdził, że tak naprawdę to wcale nie jest skórka od chleba, tylko kawałek skóry.

Powoli odwrócił głowę, żeby uważniej przyjrzeć się znalezisku. Teraz dopiero spostrzegł, że kawałek skóry jednak nie leży na gzymsie, tylko wystaje ze ściany tuż nad nim. Cóż to ma być? Czyżby to jakiś dowcip murarza? Czyżby postanowił umieścić metkę w ścianie i wybrał do tego miejsce niewidoczne dla nikogo?

Reuben wyciągnął lewą rękę. Nieporadnie chwycił skrawek skóry między dwa palce i go pociągnął. Udało mu się wydobyć jeszcze trochę i wyczuł lekki ruch opornego piachu albo fragmentów skalnych, zupełnie jakby wyrywał chwasty z pęknięć w płytach chodnikowych. Pociągnął jeszcze raz. Na gzyms posypały się drobinki czerwonej gliny, w ścianie zaś pojawił się niewielki otwór. Wyglądało na to, że ktoś go wypełnił kawałkami potłuczonej cegły.

Reuben przesuwał się w bok, aż dotarł do otworu, który teraz znajdował się na wysokości jego biodra. Teraz mógł mocniej złapać za kawałek skóry, i to bez konieczności wychylania się. Pociągnął po raz kolejny. Posypało się jeszcze więcej gruzu, a otwór powiększył się do rozmiarów sporego jabłka. Po kolejnej próbie stwierdził, że kawałek skóry to końcówka krótkiego paska doczepionego do zakurzonej skórzanej sakiewki. Jej skrawek właśnie się wyłonił. Serce Reubena znów zabiło mocniej, tym razem nie ze strachu. Chwycił sakiewkę i stwierdził, że jest zaskakująco ciężka jak na swoje rozmiary.

Otrzepał ją z ceglanego pyłu. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest stara. Skóra była przetarta i podrapana. Funkcję zapięcia pełniła zardzewiała sprzączka, która odpadła wraz z kawałkiem kruszącej się skóry. Reuben odłożył zapięcie na bok i otworzył sakiewkę. W środku znajdował się niewielki ciężki przedmiot owinięty w plastikową torebkę. Gdy wyjął znalezisko, podmuch wiatru porwał torebkę, napełnił ją powietrzem jak balon i poniósł w siną dal. Dla Reubena nie miało to jednak większego znaczenia, bo całą uwagę skupił na przedmiocie w rękach. Był owinięty w coś jeszcze, chyba w sztywne płótno. Cokolwiek to było, właściciel bardzo się postarał, żeby to zabezpieczyć, zwłaszcza przed wilgocią.

Płótno zostało dla bezpieczeństwa przewiązane sznurowadłem. Węzła za nic nie dało się rozplątać, ale Reuben, niepomny bólu w palcach, starał się ściągnąć sznurowadło z zawiniątka. W końcu zdołał rozwinąć materiał.

Jego oczom ukazała się starannie wykonana drewniana szkatułka, ciemnobrązowa z czarnymi paskami. Wieczko przymocowane na zawiasach łączyło się z dolną częścią za pomocą klamerki z szarego metalu. Same zawiasy też były metalowe. Może srebrne? Poza srebrnymi kredkami Reuben nigdy niczego srebrnego w życiu nie widział. Wydawało mu się jednak, że metal jest za mało błyszczący. Może to więc nikiel? Cokolwiek to było, skrzyneczka prezentowała się elegancko. Nie była jakoś bogato zdobiona czy rzeźbiona, ale robiła wrażenie porządnej i solidnej.

Reuben przez chwilę wpatrywał się w klamrę. Można by do niej założyć kłódkę, ale kłódki nie było. Wystarczyło ją przekręcić. Zawahał się. Zastanawiał się, co się może znajdować w środku szkatułki. Gdy przekręcał klamrę, poczuł, że coś w środku przeskakuje. Pokrywa zaskrzypiała i otworzyła się.

Wnętrze skrzynki składało się z dwóch przegródek wyłożonych aksamitem. Obie idealnie pasowały rozmiarami do przedmiotów, które się w nich mieściły. Pierwszym był mały i delikatny kluczyk zakończony ozdobną kokardą, drugi zaś wyglądał jak zwykła metalowa kulka. Oba przedmioty miały ciemnomiedziany kolor jak stare pensy, ale jednocześnie lśniły jak nowe monety. Zostały wykonane z metalu, którego Reuben nigdy wcześniej nie widział na oczy. Przypominały trochę miedź albo mosiądz, ale nie były ani jednym, ani drugim.

Reuben ostrożnie wyjął kulkę z aksamitnej przegródki. Ważyła mniej więcej tyle co kula bilardowa, ale była mniejsza. Chłopiec obracał ją w dłoniach i przyglądał jej się z zachwytem. Co to jest? Spodziewał się, że klucz służy do tego, żeby ją otworzyć, ale nigdzie nie znalazł otworu, do którego można by go włożyć. Gdy przyjrzał się przedmiotowi z bliska, dostrzegł łączenie niewiele szersze od pojedynczej nici, wiodące po obwodzie jak równik wokół Ziemi i podobnie dzielące ją na dwie półkule.

–  Czyli jednak da się to otworzyć – wymamrotał.

Trzymając kulę w lewej ręce, ostrożnie próbował otworzyć ją prawą. Zrobił to samo, co widział już nieraz, gdy oglądali z mamą głupkowate stare filmy i przyglądali się, jak pełen nadziei mężczyzna opada na jedno kolano i otwiera malutkie aksamitne pudełko, żeby zaprezentować kobiecie pierścionek i poprosić ją o rękę. Reuben pomyślał, że pewnie w jego oczach błyska teraz taka sama nadzieja i taka sama radość co u tych mężczyzn.

Dwie półkule dały się łatwo rozdzielić, nie wydając przy tym żadnego dźwięku, zupełnie jak gdyby jakiś ukryty zawias został naoliwiony chwilę wcześniej. Wnętrze jednej z nich było puste, wyglądało jak miska. Ta część pełniła funkcję pokrywki, drugą część wypełniała tarcza zegara. Reuben doszedł to wniosku, że to musi być zegarek kieszonkowy.

Tylko że on nigdy nie widział zegarka kieszonkowego, a cóż dopiero takiego. Tarcza była wykonana z lśniącego białego materiału, być może kości słoniowej, a wskazówka godzinowa i rzymskie cyfry połyskiwały czernią. Brakowało co prawda wskazówki minutowej, ale poza tym wszystkie elementy były w tak doskonałym stanie, że wyglądało, jakby powstał tego samego dnia. Ale Reuben nie miał wątpliwości, że ma do czynienia z antykiem. Zegarek był tak idealny – tak idealny, tak nietypowy i tak piękny że chłopiec niemal był pewny, że zobaczy na jego tarczy właściwą godzinę. W rzeczywistości jednak wskazówka godzinowa stanęła tuż przed dwunastą, a gdy Reuben przyłożył urządzenie do ucha, z jego wnętrza nie dobiegało tykanie.

„Kluczyk!” – pomyślał. Jego mama miała pozytywkę, którą ojciec podarował jej jeszcze przed narodzinami syna. Nakręcało się ją kluczykiem. Pewnie tak samo było z tym zegarkiem. Reuben przyjrzał się raz jeszcze i zauważył malutki otwór w kształcie gwiazdki w samym środku tarczy. Być może tu wkłada się kluczyk. Tarcza nie miała ochronnego szkiełka – co tłumaczyło obecność pokrywki – więc bez problemu można było umieścić kluczyk w otworze. Tylko że musiałby być naprawdę mały...

Dalsze obserwacje potwierdziły jego podejrzenia. Klucz nie był zakończony klasycznymi ząbkami, lecz zwężał się do końcówki w kształcie gwiazdki, tak małej, że dałoby się ją włożyć do otworu. Nie miał już wątpliwości, że to kluczyk do nakręcania zegarka.

Pokusa, by sprawdzić, czy ma rację, była ogromna. Gdy sięgnął do przegródki po kluczyk, w jego głowie odezwał się ostrzegawczy głos. Przecież mógłby ten klucz wypuścić z rąk albo zgubić. Lepiej poczekać, aż znajdzie się w jakimś bezpiecznym miejscu. To zbyt ważna sprawa, by ulec impulsowi.

Niechętnie zamknął zegarek, a potem włożył go z powrotem do skrzyneczki. Już miał opuścić jej wieko, gdy zauważył inskrypcję po wewnętrznej stronie pokrywki: Własność P. William Light.

–  P. William Light – wymamrotał Reuben, wpatrując się w nazwisko. Kimkolwiek byłeś, ten zegarek kiedyś należał do ciebie. – Zamknął wieko i przekręcił klamerkę. – Kiedykolwiek to było.

Kimkolwiek był P. William Light, instynkt podpowiadał Reubenowi, że jegomość już od dawna nie żyje.

Chłopak zawinął szkatułkę w płótno i owinął ją sznurowadłem. Schował paczuszkę do sakiewki, którą następnie próbował zatknąć za pasek spodni. Nie było to łatwe i wymagało sporo czasu, zważywszy na jego niekomfortową pozycję. W końcu Reuben mógł stwierdzić, że dobrze zabezpieczył swoje znalezisko. Wprawdzie było mu teraz niewygodnie, ale przecież nie mógł ryzykować i nosić czegoś tak cennego w rękach, zwłaszcza że czekało na niego nie lada wyzwanie – musiał się jakoś wydostać z gzymsu.

Przez chwilę siedział w bezruchu i zastanawiał się nad tym, od jak dawna zegarek był schowany w ścianie i kto go tu umieścił. Był pewien, że żaden murarz nie miał z tym nic wspólnego. Nie, zegarek ukrył ktoś taki jak on, kto potrafił wpadać na trop tajnych skrytek. I tylko ktoś taki jak on mógł odnaleźć skrzynkę. Pod wpływem tej myśli Reuben utwierdził się w przekonaniu, że przywiodło go tu przeznaczenie.

„Tylko tego nie popsuj, spadając” – pomyślał. „Chłopiec znajduje skarb, a potem skręca kark przy upadku. To by była historia!”

Z wytężoną uwagą przemierzał teraz gzyms centymetr po centymetrze. Taki powolny marsz jest niestety żmudny i szybko zaczął Reubena nużyć. Chłopiec zmuszony był wykazać się nie lada cierpliwością. Po półgodzinie udręki dotarł w końcu na tył budynku. Szybko jednak się przekonał, że nie ma tam schodów przeciwpożarowych. Była tylko zardzewiała żelazna rynna, opadająca do ziemi przy narożniku.

–  Serio?! – wymamrotał Reuben i miał w tym momencie ochotę zacząć walić głową w mur.

Pośladki i mięśnie ud bolały go i piekły. Wiedział, że jeśli spędzi na gzymsie jeszcze godzinę, to zacznie się jego agonia. Niestety wiedział też, że powrót do miejsca, z którego ruszył, zajmie mu tyle samo czasu, jeśli nie więcej. Została mu więc rynna. Reuben przyjrzał jej się uważnie, a potem chwycił ją i zaczął potrząsać. Rura wydawała się porządnie zamocowana do ściany, a między nią a cegłami było tyle miejsca, że mógł wcisnąć obie dłonie. Spojrzał w dół, rynna była chyba w jednym kawałku. Reubenowi zdarzało się już wcześniej wspinać po rynnach. Co prawda nigdy nie na taką wysokość, ale może gdyby tak o niej nie myśleć…

Czuł się trochę tak, jakby ktoś podjął tę decyzję za niego. Nagle zebrał się w sobie i objął rurę prawą ręką. Chwycił ją i zeskoczył z gzymsu. Jego żołądek najwyraźniej pragnął jeszcze chwilę zostać na górze, bo Reuben poczuł, jak podchodzi mu do gardła. Gdy już zrobił to, co postanowił, strach powrócił z pełną mocą.

Chłopiec zacisnął szczęki, gwałtownie wciągał powietrze przez nos, starając się nie zwracać uwagi na ścisk w żołądku. W pośpiechu szukał podparcia dla stóp, a potem dłoń za dłonią i stopa za stopą opuszczał się ku ziemi. Usiłował się nie ociągać, bo wiedział, że lada moment zabraknie mu sił. Obciążona rura jęknęła, ale potem zamilkła.

Wiatr porywał płatki rdzy, które sypały się spod palców. Pot znów zalewał mu oczy i spływał do ust. Reuben próbował go zdmuchiwać. Bolało go chyba wszystko, co tylko mogło go boleć. Nie miał odwagi opuścić wzroku. Całą uwagę skupiał na dłoniach i stopach, na niczym więcej.

Nagle prawą stopą w coś uderzył. Spojrzał w dół i stwierdził, że to ziemia. Powoli, niemal nie wierząc własnym oczom, postawił drugą stopę i puścił rynnę. Palce ciągle miał zaciśnięte jak szpony, z trudem je rozprostował. Otarł twarz koszulką i spojrzał na gzyms. Ależ był wysoko! On naprawdę wspiął się aż tam? To było niesamowite, jak we śnie.

Wyciągnął zza pasa sakiewkę i spojrzał na nią. Nie, to nie był sen. Sztywnym krokiem ruszył w stronę głównej ulicy. Jeden krok, trzy, dwanaście… Nagle poczuł wzbierającą falę ekscytacji. Udało się! Żyje! Podjął straszne ryzyko, ale wyszedł z opresji cało i do tego znalazł skarb. Mogło wydawać się, że to koniec jego przygody. Reuben czuł jednak – on to po prostu wiedział – że to dopiero początek.

W naszym serwisie możecie już przeczytać kolejny fragment książki Na straży sekretu. Powieść Trentona Lee Stewarta kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Na straży sekretu
Trenton Lee Stewart 0
Okładka książki - Na straży sekretu

New York Times Bestseller! Autor tajnego bractwa pana Benedykta przedstawia tę mrożącą krew w żyłach tajemniczą przygodę pełną magii i humoru. Kiedy...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje