Dominika wreszcie czuje się naprawdę spełniona. Zaręczyny z Jeremim sprawiły, że na dobre uwierzyła w ich wspólną przyszłość. Wizja nadchodzącego ,,żyli długo i szczęśliwie" oddala się jednak, gdy mężczyzna z dnia na dzień staje się coraz bardziej obcy.
Po powrocie z ferii spędzonych z dziećmi i byłą żoną Jeremi oznajmia, że w ich wspólnym, patchworkowym życiu muszą nastąpić poważne zmiany.
Zrozpaczona Dominika decyduje się na odważny krok. Czy wyjazd do Australii pozwoli jej odnaleźć spokój i szczęście, za którymi tak bardzo tęskni?
Do lektury powieści Katarzyny Kalicińskiej A życie toczy się dalej, kolejnej już odsłony cyklu A miało być tak pięknie, zaprasza Wydawnictwo Słowne z uczuciem. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki A życie toczy się dalej. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Rozdział drugi
Wyjechaliśmy z Zakopanego wcześnie rano, żeby zdążyć przed korkami i zapowiadaną burzą śnieżną.
– Zatrzymaj się na stacji benzynowej – poprosiłam. Muszę kupić papierosy.
– Miałaś nie palić! – upomniał mnie Jeremi.
– Wiem, wiem. – Westchnęłam.
– Tyle razy cię prosiłem! Niszczysz tylko zdrowie. Pomyśl o mamie. Twój wypalony papieros jej nie pomoże!
Pokiwałam głową w milczeniu.
– Więc po co to robisz!? – zapytał wściekły.
– O co ci chodzi? Jesteś na mnie o coś zły, bo przecież nie robisz chyba takiej afery o jednego papierosa?
Nagle mnie olśniło.
Facebook! Zmiana statusu.
„Ale to aż niewiarygodne, żeby tak długo złościł się o taki drobiazg”, pomyślałam.
– Chodzi ci o te zdjęcia na fejsie? O to, że napisałam prawdę? Że chciałam wykrzyczeć całemu światu, jaka jestem szczęśliwa? – Pokręciłam głową zszokowana.
Jeremi nie odezwał się słowem. A więc miałam rację. „Dlaczego mam robić tajemnicę z naszych zaręczyn?”, zastanawiałam się.
– To dziecinne. – W końcu się odezwał. – Wirtualny świat, awatary zamiast prawdziwych przyjaciół. Jesteś za mądra na coś takiego. To, co jest między nami, to sprawa nasza i naszych bliskich, a nie post na jakimś portalu skwitował.
Po raz pierwszy się tak na mnie zdenerwował, ale teraz zaczęłam rozumieć, co miał na myśli. Internetowy ekshibicjonizm był jak malowanie trawy na zielono. Każdy się chwalił, przedstawiał w jak najlepszym świetle. Wszyscy daliśmy się wciągnąć w ten wirtualny świat, który kradł nasz realny czas. Z Facebooka powoli robił się śmietnik – urodziny, imieniny, wakacje, pobyty w szpitalach, polityka, hejt, pieski, kotki, dzieci, a przy tym wszystkim miliony prywatnych zdjęć, informacji, wyznań, gróźb… A mój post stał się tego częścią.
Co prawda, Jeremi zabrał mi swoją złością trochę radości, którą chciałam się podzielić, ale niech mu będzie. Wtedy jeszcze nie przypuszczałam, że jego złość ma drugie dno. Bardzo realne…
Dalsza droga upłynęła nam w milczeniu. Gdy przejeżdżaliśmy przez Janki, zadzwonił tata i podał mi adres szpitala, do którego zabrali mamę. Jeremi uruchomił nawigację.
– Kochanie, za pół godziny będziemy na miejscu – powiedział, po czym chwycił moją dłoń i mocno ścisnął, bo wiedział, że wyleję potok łez.
Nie byłam na to gotowa. Nie byłam gotowa na powolne odchodzenie mamy. Dlaczego każdy nowy dzień musi być taki trudny?! Zamknęłam oczy. Wyobraziłam sobie mamę. Była niegdyś piękną kobietą, zawsze gustownie ubraną, z burzą czarnych włosów i ogromnym biustem, maszerującą na wysokich obcasach. Trzymała nas w ryzach, ale za każdym razem miała uśmiech na twarzy. Gdy trzeba było, potrafiła nas ostro ustawić do pionu. Trzy dziewczyny w domu i mąż o duszy artysty… Musiała ogarniać wiele spraw. Ktoś musiał, bo tata żył z głową w chmurach.
A teraz widziałam ją łysą, bezbronną i umierającą w bólu, bez świadomości, gdzie jest. „Nasza rodzina bez kapitana na pokładzie. Kto teraz będzie wyznaczał kurs? No kto?”, pytałam samą siebie w myślach.
Gdy dotarliśmy na miejsce, tuż po wejściu zwymiotowałam w toalecie od zapachu płynów, lekarstw i środków do dezynfekcji. Zawsze tak działały na mnie szpitale. Jeremi czekał na korytarzu. Objął mnie i razem odszukaliśmy właściwą salę.
Mama była podpięta do aparatu tlenowego i niewiele już do niej docierało z otaczającej ją rzeczywistości. Piękna, energiczna i charakterna kobieta leżała bezwolna, sztucznie podtrzymywana przy życiu. Sylwia siedziała na krześle przy stoliku i wpatrywała się w okno. Na nasz widok podniosła się bez słowa. Objęłyśmy się. Miałam twarz mokrą od łez.
Jeremi otoczył nas ramionami i tak trwaliśmy dłuższą chwilę. Po pokoju rozchodził się szmer oddechu mamy, a może tylko mi się wydawało.
– Co mówi lekarz? – zapytałam.
Sylwia wzruszyła ramionami. Wyglądała na wyczerpaną. I bezradną.
– Czeka nas leczenie paliatywne. I że musimy być silni powiedziała.
– Przejdziemy przez to razem. Musimy! – Niemal krzyknęłam.
Tak naprawdę to chciałam zwiać, po prostu uciec. Zawsze w sytuacji zagrożenia, wiszących nade mną ogromnych problemów najpierw dostawałam ataku paniki. Ból brzucha, mięśni, głowy, wymioty… A potem przymusowy nakaz ewakuacji. Ucieczki, odsunięcia od siebie kłopotów. Forma obrony przed złym stanem organizmu.
Jeśli nie uciekłam, czułam się jak pusty worek. Wypalona, pozbawiona energii do działania. Tu, w szpitalu, wszystkie moje problemy – praca, a właściwie jej brak, rozwody, plotki, zawirowania z synami – wydały się małe i nieistotne. Przesłaniał je strach o mamę. Nie mogłam znieść widoku tej strasznej choroby, tego, co zrobiła z pełną życia, wspaniałą i mądrą kobietą. Nie mogłam patrzeć na powolną śmierć w bólu, cierpieniu, mamę odartą z godności. Chciałam biec przed siebie, gdziekolwiek, byle dalej stąd, żeby tylko nie widzieć jej cierpienia. Jakby moja ucieczka mogła sprawić, że ten koszmar zniknie. Chciałam uciekać przed swoim strachem, przed paniką, która ściskała mi gardło niewidzialną obręczą, gigantycznymi kleszczami.
Przed strachem nie ma jednak ucieczki, trzeba się z nim zmierzyć. Nie wiedziałam wtedy, że będę musiała się tego nauczyć. Tego i wielu innych trudnych rzeczy, które dopiero mnie czekały.
Wyszłam ze szpitala i wypłakałam się Jeremiemu w rękaw. Przytulał mnie, pocieszał, jak tylko on potrafi. Dobry, wyrozumiały i czuły. Odwiózł mnie do domu, a sam pojechał do synów. Trudno było mi się z nim rozstać.
Czytaj również: Katarzyna Kalicińska - cytaty
W domu czekał na mnie Staś. W czasie mojej nieobecności zajmował się nim Mateusz.
– Co z babcią? – zapytał natychmiast.
– Stasiu, z babcią nie jest dobrze – powiedziałam powoli, bo znów poczułam ucisk w gardle. – Musimy się przygotować na najgorsze…
– Mamo, bo wy mnie nie słuchacie i nie wierzycie w leczenie, które proponuję – wypalił.
Jakiś czas wcześniej wkręcił się w tematy ekologii i alternatywnych metod leczenia. Gdy sam był chory, odmawiał przyjmowania jakichkolwiek antybiotyków.
– Wierzę w naukę i lekarzy – odpowiedziałam.
– I co to dało? Nic! Babcia umiera! Nie da się z wami gadać! – Odwrócił się do mnie plecami.
Starałam się go przytulić, ale jak przytulić nastolatka? Wyrwał się i ukradkiem wycierał łzy.
– Mamo, pamiętasz, że trzeba zapłacić za obóz narciarski? – Gwałtownie zmienił temat.
Oczywiście, że pamiętałam, po prostu zastanawiałam się, skąd wziąć na to pieniądze.
– I potrzebuję nowych butów na zimę, stare są już za małe.
– Dobrze. Pojedziemy do sklepu. Narty wypożyczymy albo weźmiesz te Mateusza. Jesteście już tego samego wzrostu.
– Przerosnę go! – powiedział z zadowoleniem.
Popatrzyłam na niego i z całych sił starałam się uśmiechnąć, żeby nie wyczuł mojego zmartwienia. „Potrzebne mu są też rękawice narciarskie – przypomniałam sobie – bo poprzednie zgubił przecież na ubiegłorocznym obozie”. Skąd mam na to wszystko brać?
Nie umiałam mu powiedzieć, że teraz nas na to nie stać. Wiedziałam, że coś wymyślę. Zawsze wymyślałam. Chociaż kosztowało mnie to coraz więcej zdrowia. Poszłam do łóżka, zwinęłam się w embrion i naciągnęłam na siebie koc. Przykryłam też głowę. Chciałam zniknąć, uporać się z emocjami, które we mnie szalały. Płakałam. Długo płakałam, by następnego dnia móc pokazać światu tylko uśmiechniętą twarz.
Powieść A życie toczy się dalej kupicie w popularnych księgarniach internetowych: