W Czarnym Mieście trwa Rok Zaćmienia. Jego mieszkańcy, wcześniej niż reszta ludzkości, muszą się zmierzyć z apokalipsą...
Schyłek tysiąclecia. Wróżbici wieszczą koniec świata… John Fox, przedstawiciel kancelarii prawniczej z Chicago, przybywa na Śląsk w poszukiwaniu spadkobiercy. Trop prowadzi go do Czarnego Miasta, które pogrążone jest w chaosie Roku Zaćmienia. Ziemią szarpią wywołane zapadaniem się chodników kopalnianych wstrząsy, a krajobraz zasnuwa się dymem. John zostaje wciągnięty w labirynt korytarzy, gmatwaninę snów, wizji i wspomnień, które mieszają się z rzeczywistością, a czas traci swą ciągłość. Podróż do Czarnego Miasta okazuje się podróżą w głąb siebie. Dokąd zaprowadzi bohatera?
Do lektury powieści Marty Knopik Rok Zaćmienia, ukazującej wydarzenia rozgrywające się w rzeczywistości znanej z powieści Czarne Miasto, zaprasza Wydawnictwo Lira. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki:
Czy słyszałeś, cudzoziemcze, o labiryncie, którego plan wymyślił Salomon i nakazał zbudować z kamieni ułożonych w koło? Obserwując jego tysiąc okrążeń, jego sferyczne drogi zakręcające tu i ówdzie, ucz się o zamkniętym biegu życia i jego nagłych zakrętach. Poprzez kolejne obroty i koła delikatnie zwija się w korytarze, czasem widoczne, czasem ukryte. Co dnia urzeka cię, igra z tobą, i szydzi nawrotem nadziei, jak sen zwodzący próżnymi zwidami.
Stary grecki manuskrypt (fragm. w tłum. Anny Wende-Surmiak i Marka Puszczewicza)
Rozdział I
Poszukiwania
Taksówka jechała wolno dziurawą szosą, podskakując na wybojach i kołysząc się na boki. Matowa kotara dymu za oknem rozsuwała się raz za razem, odsłaniając grobowce mijanych miast. Pokryte liszajami kamienice stały w milczących szpalerach po obu stronach drogi, wykwitając pleśnią ozdób świątecznych lub nerwowo mrugając przykurzonymi girlandami lampek choinkowych.
Zgarbieni ludzie z twarzami wtulonymi w szale przemierzali pokryte sadzą chodniki, nadając mijanym miejscom pozory życia. Czasem trzeba było zwolnić albo się zatrzymać. A to człowiek w łachmanach, ciągnący wózek ze złomem, przeciął ulicę, a to mamrocząca coś do siebie i wymachująca rękami kobieta w chustce na głowie skręciła z chodnika wprost pod koła. W takich momentach John Fox niechętnie podnosił głowę znad wyciągniętych z teczki dokumentów i wyglądał na zewnątrz z narastającym niepokojem.
Miał nadzieję, że załatwi wszystko w ciągu jednego dnia, góra dwóch, i czym prędzej wróci do siebie, do Chicago. Sprawa była banalnie prosta: wystarczyło odnaleźć niejakiego Tadeusza Bednarskiego, jedynego spadkobiercę Helmuta Bednarskiego, właściciela sieci salonów samochodowych Bednarski’s Cars. Kilka podpisów, uścisk dłoni i powrót do domu. Do Bednarskiego wysyłano listy, ale widocznie poczta nie wywiązała się należycie z obowiązków, może pomyłka w adresie lub problem z miejscowym listonoszem, bo nie doczekano się żadnego odzewu. Zdecydowano zatem, że ktoś musi polecieć do Polski i załatwić sprawę osobiście. Chodziło, po pierwsze, o honor kancelarii słynącej z solidności, a po drugie, o pieniądze. No, może w odwrotnej kolejności o pieniądze i o honor.
Było to jego pierwsze samodzielne zadanie, czuł więc pewne napięcie. Powinien się cieszyć, że wreszcie obdarzono go zaufaniem, bo dotąd był raczej pomagierem od czarnej roboty, co najczęściej sprowadzało się do tego, że nosił akta za starszymi braćmi albo przeglądał dziesiątki teczek, którymi zarzucano jego biurko. Za dobrze jednak zdawał sobie sprawę z tego, że dostał zlecenie tylko dlatego, że nikt inny go nie chciał. Obaj bracia wykręcili się dziesiątkami ważnych spraw na miejscu. Mieli poumawiane spotkania z klientami i napięty terminarz rozpraw, a do tego żony i dzieci, których nie chcieli opuszczać tuż przed świętami. A on co miał? Puste mieszkanie. Teczki z aktami może przerzucać ktokolwiek.
Ojciec wezwał go więc do siebie. Siedział, jak zawsze, za tym swoim potężnym mahoniowym biurkiem. John zajął miejsce na wskazanym mu krześle, które okazało się dziwnie niskie. Miał wrażenie, że ojciec widzi tylko czubek jego głowy. Za dobrze go znał, żeby się nie domyślić, że posadzenie go na tym krześle to nie przypadek. Miał się poczuć mały, nic nieznaczący. Niepotrzebnie zadał sobie trud z tym meblem — pomyślał. Przecież właśnie tak czuję się cały czas.
Ojciec wygłosił tyradę w stylu: „Nadszedł dzień powierzenia ci odpowiedzialności, masz wreszcie okazję wykazać się i udowodnić swoją gotowość”, a potem: „W imię zaufania, którym obdarzają nas klienci, godnie reprezentuj kancelarię Fox and Sons”, oraz: „Nie zawiedź pokładanych w tobie nadziei”. Te ostatnie słowa wypowiedział specjalnym tonem, w którym wyczuwało się groźbę i przyganę (serwowaną tak na wszelki wypadek).
John spakował się i dwa dni później był już w drodze. Ojciec miał rację — to był ważny moment. Pierwsza sprawa, nawet taka prosta jak ta, polegająca na dostarczeniu dokumentów, to zawsze rodzaj testu, sprawdzenia gotowości, zaradności, profesjonalizmu. No i w jego przypadku nie jest to piesza wycieczka dwie przecznice od kancelarii, ale podróż na inny kontynent.
Szczęściarz z tego Bednarskiego. Takie pieniądze! Pewnie nawet nie znał wuja Helmuta, może nie wiedział o jego istnieniu, więc prawdopodobnie nie będzie mu przykro z powodu jego śmierci. Już sobie wyobrażał, jak spadkobierca kiwa głową z niedowierzaniem, potem klaszcze w dłonie uradowany, ściska z wdzięcznością rękę Foxa, a potem, po podpisaniu dokumentów, siedzi skamieniały, uśmiechając się do swoich marzeń, które lada dzień się spełnią. Bo z takimi pieniędzmi można wszystko, a w każdym razie wiele.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Rok Zaćmienia. Powieść Marty Knopik kupicie w popularnych księgarniach internetowych: