Tess Gerritsen. Tej pisarki chyba nie trzeba przedstawiać czytelnikom wortalu literackiego Granice.pl Autorka wciągających thrillerów, które od lat zyskują uznanie miłośników gatunku z całego świata. W Polsce ostatnio ukazała się jej nowa powieść Śladem zbrodni. Prezentujemy garść informacji o niej oraz jej premierowy fragment:
Nikt nigdy nie miał poznać tej tajemnicy. Przez dwadzieścia lat śmierć jej rodziców, agentów brytyjskiego wywiadu, otaczała zmowa milczenia. Gdy Beryl Tavistock wreszcie przypadkowo poznaje przebieg dramatycznych wydarzeń, przeżywa szok. Ojciec brutalnie zamordował matkę, a następnie popełnił samobójstwo? Oboje byli komunistycznymi szpiegami? Nie może w to uwierzyć. Postanawia odkryć, co stało się naprawdę. Śledztwo rozpoczyna w Paryżu, gdzie przed laty wydarzyła się tragedia. Z bratem i zaprzyjaźnionym agentem CIA wpada w sam środek szpiegowskiej afery i bezwzględnej gry służb. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że szukając prawdy, wydaje na siebie wyrok śmierci.
A oto fragment powieści:
Pojechał na plac Pigalle, przez całą drogę złorzecząc pod nosem. Co w nią, do ciężkiej cholery, wstąpiło? To niebezpieczna okolica, zwłaszcza dla kobiety, zresztą dla mężczyzny również. Pocieszał się tym, że w razie czego jego najdroższa Madeline sama potrafi o siebie zadbać. Była strzelcem znacznie lepszym od niego, a w torebce zawsze nosiła naładowany pistolet automatyczny – środek ostrożności, przy którym upierała się od wydarzeń w Berlinie, które nieomal skończyły się katastrofą. To przygnębiające, jak mało można ufać własnym ludziom, myślał ponuro. Wszędzie nieudolność – w MI6, w NATO, w wywiadzie francuskim. Pozbawiona wsparcia Madeline utknęła w budynku pełnym enerdowskich Niemców. Gdybym nie zjawił się w porę...
Nie, nie zamierzał znów przeżywać tego horroru.
Dostała nauczkę. Od tamtej pory broń gotowa do strzału stanowiła standardowy element wyposażenia Madeline.
Skręcił w ulicę Chapelle i z obrzydzeniem pokręcił głową, patrząc na podupadającą okolicę, odrapane nocne speluny, skąpo odziane, eksponujące się na rogu ulicy kobiety. Dostrzegły jego auto i skinęły zachęcająco. Niemal w desperacji. Aleja Świń – tak Jankesi nazwali kiedyś okolice placu Pigalle. Wpadali tu, żeby zaspokoić żądze. Madeline, pomyślał, czyś ty do reszty zwariowała? Po coś tu przyjechała?
Skręcił w bulwar Bayes, a potem na ulicę Myrha i zaparkował przed numerem 66. Z niedowierzaniem spojrzał na dwupiętrowy budynek z sypiącym się tynkiem i zapadającymi się balkonami. Naprawdę chciała się z nim spotkać w tej ruderze? Zamknął drzwi samochodu, myśląc, że będzie miał szczęście, jeśli mercedes nadal będzie tu stał, gdy wróci po niego. Z ociąganiem wszedł do budynku.
W środku zauważył ślady świadczące o tym, że budynek jest zamieszkany: dziecięce zabawki na klatce schodowej, radio brzęczące w jednym z mieszkań. Wszedł po schodach. W powietrzu, zdaje się, że na stałe, wisiał zapach smażonej cebuli przemieszany ze smrodem dymu papierosowego. Mieszkania numer trzy i cztery znajdowały się na pierwszym piętrze, więc ruszył wąskimi schodami jeszcze wyżej. Mieszkanie numer pięć to było właściwie poddasze, do którego prowadziły niskie drzwi wetknięte pod okap.
Zapukał, a gdy nikt nie otworzył, powiedział głośno:
- Madeline? Posłuchaj, mam nadzieję, że to nie jest żart.
Nadal brak odpowiedzi.
Położył dłoń na klamce. Drzwi były otwarte. Pchnął je i znalazł się na poddaszu. Wiszące w oknie żaluzje rzucały smugi światła na ukryte w cieniu podłogę i ściany pokoju. W jednym rogu stało wielkie mosiężne łóżko. Zmięta pościel pamiętała ostatniego lokatora. Na nocnym stoliku stały dwa brudne kieliszki, pusta butelka po szampanie i kilka plastikowych przedmiotów, które można by łagodnie nazwać „wspomagaczami pożycia”. Pachniało alkoholem, potem i seksem.
Bernard przesunął zdumiony wzrok na podłogę obok łóżka i zobaczył kobiecy but na wysokim obcasie. Zmarszczył brwi, zrobił krok do przodu i stwierdził, że but leży w połyskującej czerwienią kałuży. Obszedł łóżko dokoła i raptem zamarł.
Jego żona leżała na podłodze, a jej rozrzucone czarne włosy wyglądały jak skrzydła kruka. Miała otwarte oczy. Po jej białej bluzce rozlały się trzy krwawe plamki w kształcie słońca.
Bernard opadł na kolana.
- Nie – jęknął. – Nie. – Dotknął jej twarzy i poczuł, że skóra nadal jest ciepła. Przyłożył ucho do jej piersi, ale nie usłyszał bicia serca. Z jego ust wyrwał się płaczliwy krzyk, pełen niewiary i smutku: – Madeline!
Kiedy wybrzmiało echo niosące jej imię, Bernard usłyszał za plecami kroki. Zbliżały się, były coraz głośniejsze...