Powrót „Strażników Starego Lasu". „Miecz Lelka" Grzegorza Gajka

Data: 2020-06-30 13:02:15 | Ten artykuł przeczytasz w 18 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Pamiętacie Strażników Starego Lasu – Lelka, Modraszkę, Fafkela i Mojmira? Poznaliśmy ich za sprawą powieści Biała Wieża. Teraz powracają w nowej powieści Grzegorza Gajka z cyklu Strażnicy Starego Lasu. Sięgnijcie więc po Miecz Lelka. To znakomita fantastyka, zanurzona w słowiańskich wierzeniach. 

Obrazek w treści Powrót „Strażników Starego Lasu". „Miecz Lelka" Grzegorza Gajka [jpg]

Choć przeklęta mgła ustąpiła, misji Lelka i jego przyjaciół daleko jeszcze do końca. Zbliża się listopadowe święto Powłóki, czas, gdy granica pomiędzy światem żywych a światem umarłych staje się cienka, by nowe dusze mogły zająć miejsce starych. Tyle że coś zaburza zwyczajowy cykl. Leśne istoty zachowują się, jakby powoli traciły rozum. Jakby tego było mało, w Starym Lesie wyrasta nowa potęga, tajemnicza istota zwana Królem Wierzb. Czy okaże się ona wrogiem, czy sprzymierzeńcem? I czy Lelkowi, Modraszce, Fafkelowi i Mojmirowi uda się wreszcie przywrócić równowagę w pradawnych kniejach?

Do lektury powieści Miecz Lelka zaprasza Wydawnictwo Jaguar. Powieść w wersji ebookowej kupicie w księgarniach Woblink.com, Virtualo.pl, Legimi.pl oraz Empik.com. Dziś w naszym serwisie prezentujemy jej premierowe fragmenty: 

Rozdział I. Coś się zaczyna

Burza przyszła nagle.

Z jasnego nieba spadł wicher, który pobudził dziwne głosy wśród puszczy. Gwizdało coś i wzdychało coś, drzewa jęczały, pochylając korony, a od ściany lasu ku przycupniętej w zakolu rzeki osadzie poniósł się szmer jak gdyby tysięcy pajęczych odnóży. Ziemię zasypał grad drobniutkich gałązek i liści, i szyszek, i igieł. Potem uderzyła pierwsza fala deszczu, krótka, urwana, jakby ktoś cisnął garścią grochu. Ratatat.

Wandena siedziała akurat na pniaku przed chałupą i splatała niesforne kudły swego braciszka w warkoczyki. Chłopiec, czteroletni smark bez butów i w za dużej koszuli, naburmuszył się, ale przyjmował torturę w pełnym pokory milczeniu. Kiedy jednak w twarz uderzyły go zimne, zaskakująco twarde krople, ni z tego, ni z owego zaczął beczeć.

– Ciii, czego gębę piłujesz, głupi? – Dziewczyna uszczypnęła malca w ucho, przywołując go do porządku. – Siedź cicho. Zaraz zrobię sobie z ciebie piękną siostrzyczkę.

Robota pochłaniała ją na tyle, że nie zwracała większej uwagi na to, co się dzieje wokół. Nie obawiała się deszczu; dzień był dotąd słoneczny, mimo iż listopad zbliżał się wielkimi krokami. Obojętnie starła odrobinę wody z nosa i właśnie miała zacząć kolejny splot, kiedy w drzwiach chałupy coś zaszemrało. Z izby, wzdychając ciężko i mrucząc pod nosem zaklęcia przeciw złemu, wyszedł ojciec.

Dopiero wtedy do Wandeny dotarło, że coś jest nie tak. Włosy brata wysmyknęły jej się z palców, przedramiona pokryła gęsia skórka. Dziewczyna uniosła głowę. Patrzyła chwilę za ojcem kroczącym przez podwórzec, nie wiedząc, nie podejrzewając nawet, że ogląda go po raz ostatni.

W głowie wyroiły jej się myśli osobliwe. W ojcowej sylwetce z jakiegoś powodu dostrzegła własne odbicie – był drobny jak ona, żylasty jak ona, silny jak ona; jak ona miał czarne włosy i błękitne oczy, i nos obsypany piegami. Szedł śmiało, sprężystym krokiem, spoglądając wysoko, w górę, tam, gdzie przez błękitne niebiosa pędziła kawalkada czarnych burzowych chmur.

Wtem pociemniałe obłoki pękły, a spośród nich wyłoniło się ogromne wężowe cielsko przesłonięte granatowym, sypiącym pioruny welonem. Na grzbiecie stwora, tuż za masywną ptasią głową, coś majaczyło – coś jakby ludzka postać z powiewającą na wietrze czarną peleryną i białymi włosami.

Osobliwy widok jawił się oczom Wandeny tylko przez krótką chwilę, bo na osadę zaraz spadła kolejna fala deszczu. Było to tak, jakby ktoś rzucił przeolbrzymią, wydymającą się na wichrze zasłonę. Chaty i stojący przed nimi ludzie zniknęli wśród dżdżu. Zniknął też ojciec.

Dziewczyna z bijącym sercem poderwała się z ławy.

– Do środka, gamajdo! – syknęła, popychając braciszka prosto w ramiona przelękłej matki, która wychylała się właśnie przez drzwi. Następnie, nie bacząc na to, że przemoczona w oka mgnieniu sukienka już klei jej się do skóry, pognała przed siebie. – Ojcze! Ojcze! Oj…

Gwałtowny podmuch wiatru wtłoczył Wandenie słowa z powrotem do ust. Dziewczyna pośliznęła się, zachwiała. Siekący bez litości deszcz pchnął ją i byłaby upadła, gdyby ktoś jej nie podtrzymał. Nigdy się nie dowiedziała, kto to był – w każdym razie nie ojciec. Przez jedno uderzenie serca czuła na ramionach uścisk pulchnych kobiecych dłoni – pewno którejś z gospodyń – potem powietrze rozdarł huk gromu. Coś runęło z przestworzy i porwało kobietę.

Wandena krzyknęła głośno. Odskoczyła w tył. Przed oczami mignął jej potężny łuskowaty ogon. Uszu dobiegł dziwny chrzęst, później trzask pękającego drewna. Ponad ryk burzy wyrwały się przerażone głosy.

Dziewczyna upadła. Serce trzepotało jej w piersi jak oszalałe, w uszach huczało. Z głowy wyparowały wszelkie myśli, nawet – czego miała już zawsze się wstydzić – myśl o odnalezieniu ojca. Został tylko bezrozumny strach.

Nogi drżały jej tak, że nie była w stanie się podnieść. Brnęła więc dalej na czworakach, umazana błotem, z twarzą oklejoną mokrymi włosami. Nie płakała, bo nie wiedziała jeszcze, że płakać powinna. Nie miała pojęcia, dokąd zmierza. Nie do domu. Dom zniknął. Ojciec zniknął. Zniknęła osada. Uciekać można było tylko dalej. Dalej. Przed siebie.

Opamiętanie przyszło dopiero, kiedy dziewczyna posłyszała wkoło szum inny niż deszczu, kiedy poczuła ostre łodygi tataraku tnące skórę i runęła prosto w objęcia płynącej nieopodal wioski rzeki. Płytka mulista woda wydała jej się zadziwiająco ciepła. Wandena uniosła się na kolana, później na nogi.

Przez chwilę trwała w bezruchu. Nie potrafiła zapanować nad sercem i oddechem, lecz powoli odzyskiwała zdolność trzeźwego rozumowania, choć jej umysł podrygiwał jeszcze ospale niczym oszołomiona powietrzem ryba. Musiała wracać. Musiała wracać po braciszka i rodziców. Nie mogła się bać. Zawsze była przecież dzielna. Tylko jak być dzielnym wobec takiego potwora, wobec przerażającej wężowej kreatury, która spadła wprost z nieba?

Wśród dżdżu zamajaczyła jakaś postać. Dziewczyna spięła mięśnie gotowa do skoku. Ktoś szedł ku niej – człowiek! To musiał być jeden z mieszkańców osady. A jednak coś w głębinach duszy krzyczało, że powinna biec, jak najszybciej i jak najdalej.

Tataraki zafalowały, plusnęła woda. Uszu Wandeny dobiegł dźwięk, którego w życiu by się nie spodziewała. Zbliżający się nieznajomy śpiewał półgłosem. Tak cicho, że nie powinna go w ogóle słyszeć. I dopiero wówczas zdała sobie sprawę, że ryk burzy i krzyki jej współplemieńców przycichły. Miała wrażenie, że jakimś sposobem przeniosła się o wiele tysięcy kroków od domu, do obcego miejsca, gdzie próżno by szukać kogokolwiek poza nią oraz urodziwym białobrodym mężczyzną, który właśnie wyłonił się z przybrzeżnego szuwaru.

Nie był to nikt z osady. Nie widziała go wcześniej, w dodatku miał na sobie dziwne obcokrajowe odzienie – wysokie buty, wąskie spodnie, piękną lnianą koszulę i czarny płaszcz z połyskliwej materii. Deszcz zdawał się nie imać się nieznajomego i tylko obłok jakiś – może cień, może mgła – toczył się leniwie jego śladem.

Ujrzawszy dziewczynę, przybysz się uśmiechnął.

– Co za sympatyczne dziewczątko – powiedział głosem przyjemnie wibrującym, ani bardzo wysokim, ani bardzo niskim.

Nieznajomy podszedł do Wandeny i uniósł dłoń, jakby chciał dotknąć jej podbródka. Dziewczyna cofnęła się odruchowo.

Białobrody skinął głową. Opuścił rękę.

– Będę z tobą szczery – rzekł. –  Nie masz po co wracać. Tam nie ma już nic żywego. Uciekaj. Uciekaj, nim przyjdą po ciebie stworzenia, które żyją w lesie.

* * *  

Wandena miała zapamiętać ten dzień jako dzień bez wieczoru. Ciemność zapadła niespodziewanie pośród powodzi złotego jesiennego światła, aby już nie ustąpić, choć ustał deszcz i umilkła burza.

Dziewczyna posłuchała rady nieznajomego. Uciekała. Najpierw rzeką, później przez wysokie trawy i chaszcze przybrzeżnych łęgów, bo bała się lasu. Nie miała pojęcia, kiedy zgubiła buty, nie żałowała ich jednak, gdyż od wilgoci stały się ciężkie i ocierały kostki. Nie czuła zresztą ani kamieni, ani raniących palce badyli, a jedynie dojmujący chłód.

W końcu ogarnęła ją rezygnacja. Nie wiedziała, dokąd zmierza, ale była już tak zmęczona, że zapomniała zupełnie o żalu i strachu. Pozwoliła, aby nogi poniosły ją naprzód – gdziekolwiek. I tak zbłądziła między drzewa, w dąbrowę. Otoczyła ją nieprzenikniona ciemność przesycona zapachem gnijących liści i wilgotnej ziemi. Dęby huczały wokoło, gaworzyły. Wąska, wydeptana przez zwierzęta ścieżka prowadziła w nicość.

„Śnię – stwierdziła w duchu dziewczyna. – Zaraz ktoś wejdzie do izby, a wówczas się przebudzę”.

Coś trzasnęło za jej plecami. I faktycznie poczuła się tak, jakby spała i dopiero teraz przyszła do siebie. Zatrzymała się. Zadygotała. Dotarło do niej, że ma na sobie wilgotną sukienkę, a noc jest zimna, że drży od dłuższego czasu i szczęka zębami. Poczuła też ból w stopach i aksamitną śliskość listowia pod nimi.

Obejrzała się – bardzo, bardzo powoli. Daleko, w ciemności, pomiędzy niewyraźnymi sylwetkami pni błysnęła para ślepi.

„To wilk – pomyślała Wandena. – To bardzo wielki wilk”.

Zniknęły drętwota i obojętność. Lęk powrócił, choć nie tak silny jak wcześniej. Przytłumił go gniew.

Dziewczyna z pewnym zaskoczeniem uświadomiła sobie, że nie zamierza się poddawać. Choćby nie wiadomo co, zamierzała przetrwać. Bo wraz z nią zginęłaby pamięć. A na to nie mogła pozwolić.

Ostrożnie postąpiła krok wstecz, potem drugi. Poczuła łaskoczące ją w policzek liście, skręciła więc delikatnie, aby nie zejść ze ścieżki, i cofała się dalej. Przez chwilę maszerowała w ten sposób – rakiem, nie spuszczając wzroku z wpatrzonych w nią oczu. Potem obróciła się, przyspieszyła. Marzyła o tym, by pomknąć naprzód, lecz wiedziała, że w mroku potknęłaby się zaraz o wystający korzeń lub wpadła na drzewo. To zaś oznaczałoby koniec.

Bez przerwy czuła jednak, jak wejrzenie połyskujących ślepi ślizga jej się po karku, pełza po plecach. Ciarki ją brały. Po pewnym czasie nie wytrzymała: przystanęła znów i obejrzała się przez ramię.

W gęstwinie lśniły teraz nie dwa, a cztery jaskrawe punkciki.

Wandena przełknęła ślinę.

Nagle coś załopotało jej nad głową, a nocną ciszę rozdarło przenikliwe wołanie puchacza. Posłyszała świst głaszczących powietrze skrzydeł. Skuliła się mimowolnie, gdy szary, przypominający widmo kształt przemknął tuż obok niej. Wśród zarośli rozbrzmiały dźwięki gwałtownej szamotaniny. Później las ucichł, znieruchomiał.

Dziewczyna odetchnęła, wyprostowała się, uniosła głowę. Śledzące ją oczy zniknęły.

Wandena obróciła się wokół własnej osi, próbując przebić wzrokiem ciemność. Z jakiegoś powodu zniknięcie tajemniczych prześladowców wytrąciło ją z równowagi dużo bardziej niż ich wcześniejsza obecność. Długą chwilę trwała w miejscu niezdecydowana – czekając, aż może ślepia pojawią się znów – nim wreszcie postanowiła podążać dalej ścieżyną. Ale stąpała teraz ostrożniej i wstrzymywała dech, by nie robić najmniejszego choćby hałasu. Nadstawiała też uszu, choć tętno tak jej w skroniach dudniło, że wątpiła, aby była w stanie cokolwiek usłyszeć.

A jednak, gdy przebyła kolejnych kilkadziesiąt kroków, dobiegł ją osobliwy szmergot, jakby ktoś wybijał rytm, uderzając o ziemię szmacianymi gałganami. Ta-ta-tap, ta-ta-tap. Dźwięk narastał. Coś mknęło pośród drzew, coraz szybciej.

„Wilk – pomyślała jeszcze dziewczyna. – Albo żbik”.

W następnej chwili na ścieżkę wystrzelił jakiś kształt. Nie wydał z siebie żadnego głosu, słychać było tylko, jak orze ściółkę pazurami. Wandenę uderzył smród mokrej sierści. Niewiele widziała, ale w kłębiącym się mroku wyczuła eksplozję siły i zwierzęcej wściekłości. Nie miała innego wyjścia. Rzuciła się do ucieczki.

Z początku szło nieźle. Stopy, choć bose i poranione, niosły ją chyżo, a rytmiczne ta-ta-tap za plecami dodawało skrzydeł. Szczęście jednak – jak to zwykle bywa – szybko zawiodło. Wystarczył jeden fałszywy krok, wystarczyło, że nie dość uniosła nogę; zahaczyła o coś. W goleni odezwał się dojmujący ból. Dziewczyna runęła na ziemię, czemu towarzyszył trzask pękającego drewna. Przeszkoda okazała się leżącym w poprzek ścieżki przepróchniałym konarem.

Bestia dotarła do niej w mgnieniu oka. Wandena chwyciła koniec konaru, o który się potknęła, i szarpnęła z całych sił. Zdołała oderwać grubą gałąź. Zamachnęła się nią jak maczugą, na oślep. W ciemnościach rozbrzmiało głuche chrupnięcie. Stworzenie – czymkolwiek było – zaskomlało. Odtoczyło się na bok i zaczęło dziwnie prychać, jakby się krztusiło.

Dziewczynę kusiło, aby zaatakować raz jeszcze, ale szybko odrzuciła tę myśl. Poderwała się ponownie do biegu. Liczyła na to, że stwór zrezygnuje z dalszej pogoni. Zwłaszcza, że nie miała pojęcia, jak długo będzie jeszcze w stanie uciekać. Niestety miarowy tupot łap na ściółce rychło rozwiał te nadzieje. Co gorsza, zdało jej się, że dźwięk dobiega teraz z kilku stron jednocześnie.

Łowy dopiero się zaczynały.

„Nie dam rady – pomyślała Wandena. – Nie mogę już. Proszę, nie dam rady. Niech ten las już się skończy. Niech się skończy. Niech się skończy…”.

I wtem, dziwna rzecz, smagające ją po twarzy i uniesionych w obronnym geście ramionach gałęzie nagle się cofnęły. Zamiast śliskich liści poczuła pod nogami trawę. Ogarnął ją świeższy powiew jak westchnienie niezmierzonej jakiejś istoty, a pod wpływem tego powiewu – wydawało się – nawet ciemność zaczęła ustępować.

Dziewczyna ujrzała przed sobą rozległą polanę, a za nią jezioro, nad brzegiem którego – niby zasuszone starowinki o gruzłowatych kolanach i dłoniach – siedziały wierzby. Wiedziona niezrozumiałym przeczuciem zwolniła, potem wyhamowała. Wtedy właśnie zdała sobie sprawę, że ucichły dźwięki pogoni. Kiedy się obejrzała, zobaczyła jeszcze łyskające wśród ściany lasu ślepia, lecz wyglądało na to, że bestie nie mają odwagi wyjść poza linię drzew.

Z ust Wandeny wyrwał się ni to szloch, ni to westchnienie ulgi. Ból ze wszystkich ran, obtarć i stłuczeń zalał dziewczynę jedną przepotężną falą. Dreszcze ogarnęły ją takie, że ledwo mogła ustać, nie śmiała jednak usiąść. Dokulała do skraju jeziora i ostrożnie, wstydliwie niemal, zanurzyła stopy w wodzie. W jednej chwili ogarnęło ją kojące ciepło. Nie miała siły dłużej walczyć – opadła na kolana.

Wierzby zaszemrały. Gładką dotąd taflę pokryły zmarszczki. Nad szuwar uniosła się gwiazda… Nie, nie gwiazda – świetlik. Zapłonął w powietrzu niby błękitno-zielonkawy płomyk maleńkiej świecy i pofrunął skroś jeziora, by zawisnąć nad jego środkiem. Tymczasem spośród trzcin i paproci już wzlatywały kolejne. Zbierały się w gromady i tłumnie dołączały do swego kompana, aż utworzyły jak gdyby lśniący welon.

Czarne wody zabulgotały, zawrzały. Na oczach oniemiałej dziewczyny wyłonił się z nich pierwej potężny kark, później grzbiet, wreszcie łeb obarczony masywnymi kłami i muskularne kończyny.

Na płyciznę wyszedł olbrzymi dzik.

Przez pewien czas stał tylko, świdrując Wandenę dużymi mądrymi ślepiami. Potem ruszył w jej kierunku, a świetliki spłynęły na niego niczym podana przez sługę opończa. I nie dzik już wcale dotarł do brzegu, lecz wysoki, mocno zbudowany mężczyzna o długich, przetykanych siwizną włosach i gęstej brodzie porastającej policzki tak wysoko, że niewiele brakło, a wchodziłaby do oczu.

Zwalisty mąż przysiadł koło dziewczyny, postękując przy tym z cicha. Uśmiechnął się, łypnął przez ramię.

– Nie bój się – mruknął.

– Nie boję się – odparła Wandena.

Mężczyzna burczał chwilę w brodę, sadowił się wygodniej, dłubał za czymś wśród trawy.

– Żadne zwierzęta ci tu nie zagrożą – powiedział w końcu.

 – Wiem – rzekła, choć wcale nie wiedziała. Niczego już nie wiedziała.

– Z osady… Nikt nie przetrwał?

– Nikt.

– Mmm… – Brodacz potarł policzek. Znów milczał długo. – Wierzby szumią od dawna o Żmiju. Że przybył w te strony, aby wygubić ludzi.

Wandena zacięła usta. Wyszła z wody i siadła obok nieznajomego.

 – Ten Żmij… Co to jest? Czy to bóg?

Wielkolud wzruszył ramionami, uśmiechnął się niewesoło.

– Znam go z poprzedniego życia, ale nie wiem jeszcze – rzekł. – Przebudziłem się niedawno.

– Czy też jesteś bogiem? – zapytała dziewczyna.

Mężczyzna uniósł brwi. Zdawał się poważnie namyślać nad pytaniem, lecz w końcu nic nie odparł, podjęła więc:

– Czy jeśli złożę ci ofiarę, zniszczysz go dla mnie?

Brodacz zamruczał coś niezrozumiale. Uniósł się na nogi i musnął wielką włochatą dłonią włosy dziewczyny. Następnie ruszył w poprzek otwartej przestrzeni ku ścianie lasu.

Wandena nie miała siły wstać. Zawołała więc za nim:

– Kim jesteś?!

Mężczyzna się zatrzymał.

– Mój dwór stoi niedaleko – odparł nie całkiem do rzeczy. – Znajdziesz tam strawę i będziesz mogła rozpalić ogień. Albo jeśli wolisz, zostań na polanie. To moje włości. Bez mej zgody nie mają tu przystępu zwierzęta ani żadne inne stworzenia, które żyją w lesie.

– Kim jesteś? – powtórzyła dziewczyna.

Wielkolud zwrócił ku niej wzrok.

– Jestem Królem Wierzb.

Książkę Miecz Lelka kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Strażnicy Starego Lasu. Miecz Lelka
Grzegorz Gajek1
Okładka książki - Strażnicy Starego Lasu. Miecz Lelka

Choć przeklęta mgła ustąpiła, misji Lelka i jego przyjaciół daleko jeszcze do końca. Zbliża się listopadowe święto Powłóki, czas, gdy granica...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje