Maria Ulatowska. Zadebiutowała w 2011 roku, zaś wydawnictwo Prószyński i S-ka w ciągu 12 miesięcy zdecydowało się opublikować aż trzy książki jej autorstwa - Sosnowe dziedzictwo, Pensjonat Sosnówka i Domek nad morzem. W roku 2012 na Festiwalu Literatury Kobiecej otrzymała więc wyróżnienie jako... najbardziej aktywna debiutantka. W międzyczasie zdążyła opublikować Przypadki pani Eustaszyny - przezabawną powieść o pewnej przebojowej staruszce, którą zjednała sobie kolejne rzesze czytelników. Teraz powraca z książką o wiele bardziej poważną. 16 października 2012 ukaże się Kamienica przy Kruczej - dzieje zwykłych ludzi na tle czasów, w których przyszło im żyć. Publikujemy zapowiedź oraz przedpremierowy fragment powieści.
Krucza 46 – wspólny adres, od którego zaczyna się każda historia w tej książce.
Losy mieszkańców pewnej warszawskiej kamienicy od roku 1937 do końca XX wieku. Tosię i Piotra wiele dzieliło, ale łączył adres, który w ich świadomości został na zawsze. Przedzierając się przez wojnę, okupację, powstanie, lata powojenne i wszystkie przemiany dziejowe, starali się zwyciężać okropności dnia codziennego. Miłość, trudne wybory, rozstania, walka o przetrwanie i o zachowanie własnej tożsamości – szukali własnego szczęścia bez względu na wszystko. I najważniejsze – z optymizmem, dzięki któremu wszystko może się udać. A czasami… uda się coś, o czym nie śmiało się nawet marzyć.
1 września, o świcie, pierwsze bomby spadły na przedmieścia Warszawy.
*
Ale pierwsze strzały w roku 1939 mieszkańcy Kruczej 46 usłyszeli 29 sierpnia. Strzelano w sklepie z maszynami do szycia, który zlokalizowany był na froncie kamienicy, obok warsztatu szewskiego i sklepu spożywczego. Sklep ów również nie miał szyby wystawowej, zbito ją właściwie przez przypadek, podczas ataku na sklep spożywczy Szelenbauma. Wystawę pokrywały więc płaty z dykty. Szkło w drzwiach wejściowych też było stłuczone i wstawiono tam płytę pilśniową, nazwisko właściciela zniknęło z witryny (bo witryny właściwie nie było). Ale sklep działał, zatrudniona w nim ekspedientka przychodziła do pracy codziennie i, choć w zasadzie asortymentu było już coraz mniej, jednak chyba ktoś coś tam kupował, bowiem sklep w dalszym ciągu był otwarty.
Dwudziesty dziewiąty sierpnia 1939 r. był jednak ostatnim dniem życia tej ekspedientki, panny Marysi Kaniewskiej. Strzelano bowiem właśnie do niej. A strzelał były narzeczony, którego panna Marysia już nie chciała kochać, ponieważ pokochała innego. Cóż, strzelił celnie, zabił dziewczynę od razu. A następnie strzelił do siebie – również celnie, zginął na miejscu.
Pan Mieczysław Tarnowski, który był nie tylko administratorem kamienicy, lecz także dozorcą, zamiatał właśnie chodnik przed domem, gdy padły strzały. Wpadł więc do sklepu natychmiast i to on powiadomił policję, korzystając z telefonu w mieszkaniu mecenasa Malczewskiego.
- Wiecie? Słyszałyście? Zabili się, z miłości – szeptały panny służące, które akurat teraz, wszystkie naraz, po prostu musiały wytrzepać dywany i czekały na swoją kolej pod trzepakiem, omawiając wydarzenie dnia. Ba! Żeby dnia, to było wydarzenie roku co najmniej.
O tym, że panna Marysia nie chciała Henryka i co było najprawdopodobniejszym powodem strzałów, poinformowała policję żona pana Mieczysława, Stefania Tarnowska, której „zawodem” było wiedzieć wszystko. Znała każdą z pań służących i każdą z pań sklepowych z Kruczej 46. Wiedziała zresztą wszystko także o lokatorach domu, cóż, wszędzie są przecież takie panie. Policja skwapliwie skorzystała ze wszystkich informacji, okazało się potem, że były absolutnie dokładne.
- Pewnie zamkną sklep – martwił się administrator. Nie lubił, gdy coś nie działało, jak należy w „jego” domu. Wszystko powinno być po staremu, czyli jak zawsze. Czyli w porządku.
Sklepu jednak nie zamknięto, pojawiła się w nim nowa ekspedientka, za ladą stawał także czasami sam właściciel, który nie tylko sprzedawał nowe maszyny, naprawiał również stare i to właśnie takich zleceń zaczął mieć coraz więcej.
Nowa ekspedientka pojawiła się też w sklepie spożywczym, przekazując pisemne pełnomocnictwo panu Tarnowskiemu, który oczywiście wręczył jej klucze i udostępnił zapasy, zgromadzone w dawnej pralni. Poprzednia panna sklepowa zniknęła bez wieści i nawet pani Tarnowska nie miała pojęcia, co się z nią stało.
Dawid Szelenbaum, właściciel spożywczaka, nie pokazywał się nadal. Jednak pełnomocnictwo było bez wątpienia podpisane przez niego.
Sklep działał dalej, ku wielkiemu zadowoleniu mieszkańców Kruczej 46. A najbardziej cieszył się administrator, który przecież życzył sobie, żeby w jego kamienicy wszystko grało, jak w zegarku.
*
Trzeciego września rozpromieniona Magdalena przybiegła do Szymona, do szpitala. Zdenerwował się bardzo, gdy ją zobaczył – do tej pory nie była u niego ani razu.
- Co się stało? – złapał ją za ramiona, prawie sprawiając jej ból. – Coś z dzieckiem?
- Z dzieckiem? – nie zrozumiała Madzia. – Z jakim dzieckiem? Puść mnie, przecież mną trzęsiesz. – A, z naszym dzieckiem? – zreflektowała się natychmiast. – Nie, dlaczego? Wszystko dobrze. Ale, słuchaj, słuchaj, chyba już będzie koniec tego wszystkiego. Anglia i Francja przystąpiły do wojny. Wszyscy warszawiacy wiwatują na ulicach, nie mogłam wytrzymać w domu, musiałam też wyjść. No i przybiegłam do ciebie.
Szymon zrozumiał tylko, że jego Magdalenka uczestniczyła w jakimś ulicznym zbiegowisku i natychmiast sobie wyobraził, jak tłum przewraca jego żonę, tratuje ją i to nienarodzone dziecko, i wystraszył się ogromnie.
- Magdusiu, kochanie, obiecaj mi, że już nigdy nie będziesz sama wybiegać z domu na jakieś zebrania uliczne. Gdyby coś ci się stało – głos mu się załamał – nie przeżyłbym tego.
Oczywiście wiara w koniec wojny była ułudna, wojna tak naprawdę jeszcze się prawie nie zaczęła.
A żona doktora Kornbluma po raz pierwszy w życiu pomyślała, że mąż jej nie rozumie…
Po wybuchu wojny w życiu Kornblumów właściwie nic się nie zmieniło.
Szymon nie odbywał nigdy służby wojskowej, był z niej zwolniony z powodu słabego wzroku. Nie dotyczyły go więc obwieszczenia mobilizacyjne. Pracował w dalszym ciągu w Szpitalu Dzieciątka Jezus, a któregoś dnia wpadł na ulicy na swojego dawnego przyjaciela i kolegę ze szpitala, Andrzeja Lewandowicza. Ucieszył się bardzo, bo doktor Lewandowicz jakoś zniknął mu z oczu, a on, zajęty ślubem i potem, będąc szczęśliwym małżonkiem, nawet nie zorientował się, że Andrzej nie pracuje już w tym samym szpitalu.
Po powitalnych uściskach dłoni, odpowiedziach o zdrowie Effi – to właśnie dzięki doktorowi Lewandowiczowi Effi mieszkała na Kruczej – opowieściach o żonie i wszelkich perypetiach związanych ze ślubem, okrojonych bardzo z uwagi na brak czasu obydwu panów, Szymon zaprosił dawnego przyjaciela na niedzielny obiad. Nie wiedział nawet, że „załatwił” sobie przez to dodatkową pracę, bowiem doktor Lewandowicz opowiedział o swoim obecnym miejscu zatrudnienia – o Szpitalu Ujazdowskim. Bardzo wychwalał i szpital, i cały lekarski zespół.
- Ale najwspanialszą postacią jest doktor Michał Mostowski – zachwycał się Andrzej. – Mówię ci, co to za cudowny człowiek. Właściciel ziemski, szlacheckiego pochodzenia. Po klęsce wrześniowej powrócił z ciężko rannymi do Warszawy, teraz pełni funkcję ordynatora ortopedii w Szpitalu Ujazdowskim.
- Ortopedii? – zainteresował się Szymon.
- Tak, ale nie o tym chcę ci opowiedzieć – ciągnął dalej Andrzej Lewandowicz. – Otóż wyobraź sobie, że pan doktor zorganizował przy szpitalu specjalistyczną poradnię dla inwalidów wojennych. Prowadzi ją, wespół z dwoma lekarzami, w tym z twoim skromnym rozmówcą. Ale pewnie możesz sobie wyobrazić, że pracy jest tam tyle, iż te nasze kilka rąk to za mało. Może mógłbyś do nas dołączyć? Poza godzinami twojej pracy, oczywiście.
No i Szymon dołączył. Mimo ogromu pracy, jaka mu przybyła, bardzo był zadowolony z tej swojej decyzji. Przez cały okres okupacji w Szpitalu Ujazdowskim panowała wspaniała, serdeczna atmosfera. Odczuwało się zaufanie i gotowość niesienia pomocy bliźniemu. Leczono tam nie tylko żołnierzy Września, leczono też żołnierzy niemieckich i jeńców rosyjskich. Oraz osoby cywilne.
Pod okiem Niemców ukrywano Żydów i osoby poszukiwane przez gestapo. Organizowano szkolenia medyczne, prowadzono szkolenia badawcze.
Szymon myślał nawet o przeniesieniu się tam na stałe, jednak nie mógł odejść ze Szpitala Dzieciątka Jezus, z którym był związany od samego początku swojej warszawskiej kariery medycznej. Tam też brakowało rąk do pracy, a ortopedia niestety stała się dość obleganym wydziałem.
*
Sklep bławatny, stanowiący własność Szymona, jak wszystkie warsztaty rzemieślnicze i sklepy żydowskie, musiał zostać oznakowany. Szymon poprosił więc pana Tarnowskiego, a ten namalował na drzwiach sklepu gwiazdę Dawida i wyżej dopisał „Sklep bławatny. Właściciel Szymon Kornblum”. Napisu na szybie nie zmieniono.
Sklep spożywczy, którego właściciel przecież także był Żydem, przez pewien czas jednak nie został oznakowany gwiazdą Dawida. Właściciel zniknął w ubiegłym roku, sklep prowadziła ekspedientka, której powiązań z właścicielem nie znano. Po tajemniczym zniknięciu ekspedientki, przybyła druga, która jednak po pewnym czasie też przestała przychodzić. Sklep więc zamknięto. Klucze miał pan Tarnowski, ale nikt go nie upoważniał do żadnych działań, więc powynosił tylko wszystkie towary, umieszczając je w pomieszczeniach byłej pralni. Te, które uległy zepsuciu, po prostu wyrzucił, zapisując wszystko skrupulatnie w specjalnym zeszycie. Po ogłoszeniu obowiązku oznaczania sklepów żydowskich, machnął ręką na sklep pana Szelenbauma, bo przecież był zamknięty. Jednak po miesiącu zastanowił się i narysował na drzwiach gwiazdę Dawida, dopisując nad nią: „Sklep spożywczy nieczynny. Właściciel, Dawid Szelenbaum, jest nie wiadomo gdzie”.
Po wprowadzeniu kartek żywnościowych zaczął narastać problem ze zdobywaniem wyżywienia. Najtrudniej mieli Żydzi, dla których przydział żywności był o połowę mniejszy od racji przydzielanych pozostałej ludności. Pan Mieczysław Tarnowski wiele razy zastanawiał się, czy nie naruszyć ukrytych zapasów ze sklepu spożywczego – ale wrodzona uczciwość zwyciężyła i drzwi od dawnej pralni pozostały zamknięte.
*
Któregoś dnia na początku grudnia Szymon wrócił ze szpitala z jakąś dziwną opaską na rękawie. Na wstążce szerokiej na 10 cm naszyta była czarna gwiazda Dawida o średnicy prawie tak dużej jak cała opaska.
- Co to jest? – zdziwiła się Magdalena.
Szymon więc jej wytłumaczył.
- Skąd to masz? – zapytała jego żona po wysłuchaniu wyjaśnień. – Ja przecież muszę mieć taką samą.
Nie chciała słuchać argumentów, stanowiących o tym, że nie musi takiej mieć. I że Rada Starszych śródmiejskiej gminy żydowskiej nie wyda opaski nikomu, kto nie jest członkiem gminy.
- Jestem twoją żoną i nazywam się Kornblum – uparła się. – To nazwisko żydowskie, prawda? Więc i ja będę nosić taką gwiazdę. Kocham cię, jestem dumna z twoich korzeni i skoro ty musisz mieć taką opaskę, ja będę mieć taką samą. Sama sobie ją uszyję.
I tak zrobiła, mimo sprzeciwów Szymona. Chodziła z tą opaską z podniesioną głową. Na widok Niemca schodziła z chodnika na jezdnię, ale głowy nie opuszczała. Szymon w głębi ducha był z niej niesamowicie dumny. Choć potwornie przerażony. Była przecież już w ósmym miesiącu ciąży.