Powieść satyryczna z absurdalnym humorem w stylu Monty Pythona. „To coś w śniegu"

Data: 2024-01-25 10:59:57 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 7 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Położony na krańcu świata Instytut Północny jest otoczony rozległym obszarem wiecznego śniegu i lodu. Niegdyś był dobrze prosperującym ośrodkiem badawczym, lecz wskutek bliżej nieokreślonego incydentu jego działalność została nagle zawieszona, a zespoły naukowe ewakuowano. Teraz stanowi dom dla trojga nadzorców i jedynego pozostałego na miejscu badacza, który stara się zgłębić uczucie zimna.

Misja jest prosta: doglądać wnętrz, wykonywać codzienne zadania i utrzymywać gmach w dobrym stanie na wypadek wznowienia badań. Nie wolno im tylko dotykać termostatu ani pod żadnym pozorem wychodzić na zewnątrz.

Pewnego dnia dostrzegają tajemniczy obiekt, który pojawił się w śniegu. Są nim wręcz zahipnotyzowani. Nie umieją dokładnie określić jego kształtu ani koloru, ani nawet tego, czy się porusza, czy tkwi nieruchomo. Wiedzą jedynie, że tam jest. Chyba.

Skonsternowani walczą o zapanowanie nad własną psychiką, podczas gdy to coś w śniegu igra z nimi, torpeduje ich pracę i każe podać w wątpliwość wszelkie wyobrażenia o tym, co dotąd uważali za normalne.

to coś w śniegu grafika promująca książkę

To coś w śniegu to ironicznie zabawna powieść prowokująca do myślenia, pełna absurdalnego humoru rodem z Monty Pythona. Do lektury zaprasza HarperCollins Polska. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki To coś w śniegu:

Do kierowanego przeze mnie zespołu administracyjnego należą jeszcze tylko dwie osoby: Gibbs i Cline, a każde z nich tak na moje oko jest jakieś dziesięć lat ode mnie młodsze. Nadzorujemy wielki budynek Instytutu Północnego, położony gdzieś hen daleko, gdzie śnieg nigdy nie topnieje. Nie potrafię dokładnie określić gdzie. Zasnąłem dziesięć minut po tym, jak wsiadłem do śmigłowca, którym przyleciałem tu kilka miesięcy temu, a gdy się obudziłem na krótko przed naszym przybyciem, przed moimi oczami rozpościerała się tylko nieskończona biel. Instytut Północny przez długi czas był prężną placówką badawczą. Obecnie, pozbawiony budżetu na badania, został jedynie placówką. Gdy eksperymenty wstrzymano, a naukowców ewakuowano, Kay wyliczyła, że taniej będzie zatrudnić mały zespół, który będzie pilnował wszystkiego na bieżąco, niż dokonać koniecznych napraw po czasie, gdy budynek pozostanie pustostanem do momentu wznowienia prac naukowych.

Jesteśmy tu zatem we trójkę, aktualnie konkretnie w moim biurze, pijąc kawę i przygotowując się do piątkowych zajęć. Po ośnieżonej przestrzeni na zewnątrz hula wyjący wiatr.

– Wietrznie dziś – mówię. – A minionej nocy było jeszcze gorzej.

Zamiast odpowiedzieć, Cline wygląda przez okno.

– Pochodzę z wietrznych okolic, przywykłam więc do wiatru – mówi Gibbs. – Ale tak, było bardzo wietrznie.

Daję Cline’owi chwilę na włączenie się do rozmowy, lecz on nie przestaje wyglądać przez okno, a oczy zwężają mu się jak szparki.

– Wiatr dobijał się do ścian tak mocno, że ledwie zasnąłem – zwracam się do Gibbs.

Gibbs odrobinę mocniej ściska ucho kubka z kawą.

– Jeśli czujesz się za bardzo zmęczony i chcesz odpocząć, chętnie wszystkiego dopilnuję. Przynajmniej dzisiaj.

– To nie będzie konieczne – oponuję. – Nie jestem zmęczony.

– Sam powiedziałeś, że miałeś problem ze snem.

– Powiedziałem, że ledwie zasnąłem – mówię. – Ale potem spałem już całkiem znośnie. – Co nie jest prawdą. Miałem fatalną noc, ale nie zamierzam się do tego przyznawać, a już zwłaszcza Gibbs.

Jedna rzecz warta odnotowania: nikt nie oczekuje, żebym jako przełożony udostępniał swoje biuro, by napić się kawy i niezobowiązująco pogadać każdego ranka w dni powszednie przed rozpoczęciem pracy. Robię to z własnej woli, w przypływie serdeczności. Ale Gibbs i Cline chyba nie zdają sobie z tego sprawy. Gdybym chciał, żeby to docenili, być może nie powinienem był zapraszać ich do biura na kawę i niezobowiązujące pogaduchy już pierwszego dnia pobytu tutaj. Może powinienem był poczekać tydzień albo dwa, a potem powiedzieć: „Słuchajcie, a może będziemy co rano spotykać się u mnie w biurze na kawie i niezobowiązujących pogaduchach?”. Albo po prostu: „Co powiecie na poranną kawę w moim biurze?”, bo wzmianka o niezobowiązujących pogaduchach może stworzyć atmosferę, której w żadnym razie nie będzie można nazwać niezobowiązującą, a już szczególnie sprzyjającą pogaduchom. Tak naprawdę nie chodzi o otwarte wyrażenie chęci rozmowy. Chodzi o to, że gdybym trochę poczekał, ta dwójka mogłaby zaznać świata bez kawy i niezobowiązujących pogaduch, których mogą wypatrywać każdego ranka, a wtedy dostrzegłaby moją chęć do wyjścia poza schemat i doceniłaby mnie bardziej. A nie czuję się doceniany. Czuję się raczej traktowany jak mebel i często lekceważony, a zarazem bezsilny w kwestii zmiany tego stanu rzeczy, bo wyrażenie pragnienia bycia szanowanym, a nie traktowanym jak mebel, jest niczym wyrażenie chęci do niezobowiązujących pogaduch – sprzeczne z osiągnięciem właściwego celu.

Muszę nadzorować zespół, dźwigając to brzemię; brzemię, z którym Gibbs nie dałaby sobie rady, choć wcale tak nie uważa. Nigdy nie powiedziała tego wprost, tylko wypytywała o możliwości awansu, ale biorąc pod uwagę fakt, że nasz zespół ma dwupoziomową strukturę – ja jestem nadzorcą, a oni nadzorowanymi – aluzja była oczywista. Dlatego podczas tych kilku dni, gdy Cline nie mógł przyjść do pracy – za każdym razem twierdził, że cierpi na dyskomfort w pewnej części ciała, której wolał głośno nie nazywać, co jest zdumiewająco prostą, a zarazem niepodważalną wymówką – i zostawiał z robotą tylko Gibbs i mnie, postanowiłem nadzorować ją surowiej.

Aby nie zostać oskarżonym o faworyzowanie kogoś, Cline’a też nadzorowałem surowiej, gdy przez jakąś nienazwaną kobiecą przypadłość (kolejny uderzająco prosty, ale niezawodny wykręt) Gibbs spędziła trzy dni w swojej kwaterze. Tym razem nie chodziło mi o potencjalne zagrożenie dla mojego stanowiska. Nie; Cline po prostu wymaga bardziej rygorystycznego nadzoru, bo łatwo się rozprasza, jest inteligentny inaczej i wymaga dodatkowej motywacji tylko po to, by osiągnąć choćby podstawowy poziom efektywności. Pomimo tych niedociągnięć to właśnie Cline, a nie przełożony – obecny (czyli ja) czy pretendentka (Gibbs) – jako pierwszy dostrzega rzecz na śniegu. A może to wcale nie takie dziwne, bo Cline’a ciągnęło do okna bardziej niż do niezobowiązujących pogaduch, które jakkolwiek byłyby niezobowiązujące i dobrowolne, wymagają swego rodzaju wysiłku.

– Ejże – mówi, wskazując coś gestem dłoni trzymającej kubek. – Zdaje mi się, czy coś tam jest? Na śniegu?

Przerywamy rozmowę z Gibbs, każde z nas wdzięczne za jej zakończenie, i stajemy po obu stronach Cline’a. Na zewnątrz rozciąga się bezkresna biel. Za jedyną linię horyzontu uchodzi tu łagodnie falująca smuga wyznaczająca jego kres i oddzielająca biel śniegu od bladej szarości chmur, które zawsze przesłaniają słońce. Ale Cline ma rację. Za oknem majaczy coś ciemnego, ledwie widocznego przy tak skąpym świetle. Coś jest na śniegu.

W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki To coś w śniegu. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
To coś w śniegu
Sean Adams3
Okładka książki - To coś w śniegu

Położony na krańcu świata Instytut Północny jest otoczony rozległym obszarem wiecznego śniegu i lodu. Niegdyś był dobrze prosperującym ośrodkiem badawczym...

dodaj do biblioteczki