Poszli, by już nie wrócić. Fragment książki „Lisica"

Data: 2022-09-15 15:35:44 | Ten artykuł przeczytasz w 19 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

O swoim życiu Hanna Lubochowska mogłaby dużo powiedzieć, ale nie to, że było nudne. Kiedy ogląda się wstecz, z sentymentem myśli, że niektóre rzeczy mogła zrobić inaczej, podjąć inne decyzje. Ale jedno wie na pewno: życie, które spełniło jej marzenia i pozwoliło zostać pełnoprawną funkcjonariuszką amerykańskiej policji - nie mogło być złe.

Jej historia rozpoczyna się w Jakaterinosławiu podczas rewolucji i wojny domowej. Ojciec siedemnastoletniej wówczas Hanki, naczelny inżynier w sławnej polskiej firmie Rudzki i S-ska, zostaje skatowany i okaleczony przez zrewoltowanych robotników. Ich przywódcy, bezdusznemu bolszewikowi Władysławowi Sience, to jednak nie wystarcza: w okrutny sposób prześladuje także jego córkę.

Lecz nie ma pojęcia, że trafił na kobietę nieprzeciętną, która wyprzedza swoją epokę i która potrafi się bronić. Hanka od zawsze pragnęła zostać policyjnym detektywem, nie zważając na to, że na początku XX wieku nie był to, delikatnie mówiąc, zawód popularny wśród kobiet.

Po wybuchu rewolucji musi ewakuować się z Rosji drogą morską. Na statku wpada na trop niebezpiecznej kontrabandy, udaremnia zamach na pochód pierwszomajowy w Marsylii, poznaje demonicznego księcia Czernobiesowa i zyskuje młodszego braciszka.

A to zaledwie początek, bo Hanka dopiero się rozkręca...

– Epicka, misterna, totalnie angażująca! Uwielbiam frazę Witolda Horwatha – napisała o powieści Lisica Katarzyna Bonda. W naszym serwisie znajdziecie również redakcyjną recenzję książki Lisica.

– Bohaterka mojej powieści jest inteligentna, niesłychanie spostrzegawcza, a przede wszystkim: przebiegła – mówi w naszym wywiadzie Witold Horwath, autor Lisicy.

Obrazek w treści Poszli, by już nie wrócić. Fragment książki „Lisica"  [jpg]

Do lektury zaprasza Wydawnictwo Replika. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Lisica. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii: 

CZEKAJĄC NA PRZYJAZD POLICJI, SIEDZIAŁAM NA ŁAWCE w ogromnym szpitalnym holu, usiłując okiełznać myśli, zatrzymać ich wirowanie. Niczym jedzenie przed chorym psem stawiałam sobie trzy proste pytania: jak? dlaczego? i co właściwie się stało? Lecz nieszczęsna psina mego mózgu zjeżona odsuwała się od miski. Władysław Sienko, gdzieś już to nazwisko słyszałam. Czy nie od Czeremchy? Zgadza się, od niego, mały księgowy musiał tego Sienkę znać i mieć o nim jak najgorsze zdanie. Nie rzuciłby się przecież na kogoś tylko dlatego, że rozmawiał ze mną przed szpitalem, jako że dla postronnego obserwatora, nie słyszącego słów, a Czeremcha nie mógł ich słyszeć, wyglądało to na zwykłą, niewinną rozmowę. Ot, pan pyta panią, czy dobrze trafił, bo tu jest żydowski szpital, a on szuka szpitala pod wezwaniem świętego Cyryla. A jednak Czeremcha uznał, że trzeba mnie ratować jak przed diabłem… I raptem wspomnienie się odblokowało – księgowy rzeczywiście tak nazwał Sienkę: wcielonym diabłem.

Wówczas piąte przez dziesiąte percypowałam jego słowa, przecież mój tata był operowany, być może właśnie umierał, więc co mnie obchodziły jakieś diabły i Sienki?

Z trzech pytań najłatwiejszym było „jak?”. Jak to się stało na przykład, że Czeremcha, który przyszedł odwiedzić ojca z trzema panami, krótko potem sam jeden przybiegł mi z odsieczą? Gdyby ruszyli wszyscy, a dwaj byli dość postawni, pewnie skutecznie przepłoszyliby Sienkę. Tyle tylko, że spłoszony Sienko miał w zwyczaju strzelać.

– Zabrakło nam papierosów – wyjaśnił mi Czeremcha, którego poznałam tylko po sylwetce, gdyż całą twarz i głowę miał zabandażowane. Zszedł po schodach z oddziału chirurgicznego, utykając,
przemierzył hol i usiadł obok mnie na ławce. – Gdyby nie to, zostałbym z nimi w sali i pewnie nikomu z nas nie przyszłoby do głowy wyjrzeć przez okno. Ale chciało się palić, więc zszedłem na dół, bo wiedziałem, że strażnik, ten, co dostał kulę, handluje papierosami. I z okna klatki schodowej zobaczyłem, że rozmawiasz z Sienką. To była sztafeta. Chwilkę potem jeden z inżynierów zapragnął tytoniu do fajki, toteż udał się w ślad za Czeremchą i, także z okna klatki schodowej, zobaczył scenę walki: księgowego, trzepocącego się nad ziemią oraz mnie, rozpaczliwie kopiącą i kąsającą. I to on był owym gojem, co wpadł do dyżurki Abrama, prosząc o interwencję, lecz sam, ma się rozumieć, bezpiecznie został wewnątrz. Okropnie się zirytował, gdy delikatnie mu to wypomniałam, ale naprawdę nie potrafiłam się powstrzymać, kiedy ze swoją fajką, cały i zdrów, dosiadł się do mnie i Czeremchy.

– Życzyłabyś sobie, panna, dwóch nieboszczyków? Dwóch rycerzy poległych w obronie twej cnoty? – Był przekonany, że napastnikiem kierowały pobudki płciowe, i stąd taka furia, gdy mu
przeszkodzono, stąd śmiertelny strzał. Wtedy jeszcze wszyscy myśleliśmy, że Abram nie żyje.

Czyli z grubsza wiedziałam, jak potoczyły się wypadki i mogłam to wytłumaczyć policjantom, poskładać na potrzeby ich protokołu szczątkowe, fragmentaryczne zeznania wystraszonych świadków. Nota bene panowie policjanci też najwyraźniej czuli się niepewnie i, po prawdzie, udawali tylko, że coś robią. Lecz cóż się biedakom dziwić, przecież od lutowej rewolucji stali się w tym kraju ledwie tolerowanym złem koniecznym, ohydnym reliktem carskiego despotyzmu, jednym słowem – najgorszą swołoczą. Oj, nie w smak im było ścigać bolszewika, ulubieńca mas, który najpewniej niedługo pojawi się w Jekaterinosławiu jako ważny i groźny komisarz.

Przesłuchanie odbyło się na odczepnego, można rzec: w biegu, i do tego na raty, gdy kręcąc się po holu i korytarzu szpitala, kilkukrotnie do nas podchodzili. Jeden spisał personalia, drugiego zainteresowała nasza narodowość, aż wreszcie, brzęcząc szablą u boku, nadpłynął ich tłusty przełożony, ani chybi dawny prystaw. Kazał nam wstać z ławki i sam się na niej usadowił z notesem na kolanach i piórem wiecznym. Jak grot dzirytu wycelował stalówkę w mój biust.

– Czy znałaś wcześniej obywatela Sienkę? – spytał schrypniętym głosem, pewnie od papierosów i wódki, bo zęby miał żółto-brązowe a nos jak burak. Jeszcze niedawno pytanie brzmiałoby: „Czy znała pani tego człowieka?”, z intonacyjnym zaznaczeniem, że chodzi o osobę z niższych sfer. A dzisiaj, proszę! Sienko to obywatel, a do mnie mówi się per ty, jak do aresztowanej prostytutki.

Odpowiedziałam, że raz jeden stał w nocy pod moim oknem, ale chyba trudno to nazwać znajomością. – Znaczy się: wpadłaś mu w oko. Tego prawo nie zabrania.

– A strzelać do ludzi? – spytałam ostro.

– Nie wiem, nie byłem przy tym. A świadkowie różnie zeznają. Może to ten Żyd pierwszy wyciągnął broń, może obywatel się bronił? A do tego jeden pacjent widział przez okno, jak ty i ten liliput… – Stalówką wskazał Czeremchę, który aż podskoczył z oburzenia.

– Nie obrażajcie mnie, bo złożę na was skargę! – rozległo się zza bandaży.

– A co, wysocy jesteście? – Grubas w szerokim uśmiechu zademonstrował całą ohydę uzębienia. – I nie denerwujcie się tak, obywatelu Polak, bo ja tylko powtarzam, co mówił świadek. Dotarło do mnie, że to wszystko istotnie można w ten sposób zinterpretować. Sienko przyszedł tu porozmawiać ze mną, wyznać miłość, może wręcz oświadczyć się, a ja, osoba psychicznie chora, w odpowiedzi pogryzłam go i skopałam; mało tego – zawołałam na pomoc pana Czeremchę i, co gorsza, uzbrojonego strażnika. Tylko patrzyć jak odwiozą mnie do czubków. Lecz gruby jedynie coś tam nabazgrał, po czym zamknął notes, schował pióro i głośno wypuszczając gazy, wstał z ławki. 

– Możecie siadać – powiedział tonem, jakby to był urzędowy zwrot kończący dochodzenie. Oddalając się w stronę wyjścia, gdzie już czekali na niego podwładni, raz jeszcze donośnie zatrąbił zadem. Niby okręt, co syreną żegna port.

ONI POSZLI, BY JUŻ NIE WRÓCIĆ, i krzyż na drogę, a ja zostałam z moim własnym śledztwem pod czaszką. Po „jak?” trzeba było rozsupłać „dlaczego?”, i liczyłam, że pan Czeremcha mi pomoże. Niestety – wkoło Macieju gadał o diable wcielonym i bolszewiku przeklętym, z czym się w zasadzie zgadzałam, bo Sienko zapewne był i jednym i drugim, tyle tylko, że nie takiej oczekiwałam informacji. Zrozumiałam, że księgowy po prostu nie wie nic, co pozwoliłoby mi rozgryźć motywację Sienki. Czynił zło, był bowiem zły. O nie! Taka tautologia zadowalała Czeremchę, lecz nie mnie, której to bezpośrednio dotyczyło. Mogłam oczywiście przyjąć, że kieruje nim rewolucyjna nienawiść do kapitalizmu i wszystkich jego przedstawicieli, co akurat u bolszewika byłoby czymś zupełnie naturalnym, ale właśnie – skoro do wszystkich, to czemu akurat uwziął się na mnie i mojego ojca? W samej fabryce Rudzkiego musiał spotykać ludzi znacznie wyżej usytuowanych w kapitalistycznej hierarchii niż inżynier, nawet ten naczelny. A jednak nie ich obrał za cel. Ponownie zaszłam do ojca. Przed drzwiami jego sali siedziało na wysokich zydlach dwóch kozaków z karabinami.

– Nie śpisz jeszcze?

– Po czymś takim? – zdziwił się, jak w ogóle mogłam przypuszczać, że zasnął.

Na stoliku przy łóżku w porcelanowej popielnicy piętrzył się stos niedopałków. Zgnieciona paczka gitanów leżała na podłodze. Z drugiej, świeżo otwartej, wziął kolejnego papierosa.

– Telefonowałaś do domu?

– Tak. Powiedziałam, że po szpitalu pójdę do Nadieżdy, bo musimy przygotować się do klasówki z chemii. Tam nie ma telefonu, więc mama nie sprawdzi. Zresztą tyle razy już u niej nocowałam…

Nie dodałam, że połowa z owych noclegów zeszła nam nie na nauce, lecz na tańcach w oficerskim kasynie, dokąd zabierali nas nasi kawalerowie – mnie mój Taras, a Nadię jego druh, nie pamiętam już imienia.

– Dobrze zrobiłaś. Trzeba mamie oszczędzać nerwów. Nic, najważniejsze, że dostaliśmy ochronę wojska. Widziałaś tych wojaków pod drzwiami? Tacy sami patrolują Borodynską. Może nawet twój luby. – Ojciec usiłował mrugnąć chorym prawym okiem. Popiół papierosa spadł mu na kołdrę, więc szybko go strzepnęłam, a potem przestawiłam popielniczkę ze stolika na jego piersi, na biedny, chudy tors pod szpitalną koszulą, tak wątły, iż ciężar kryształu wydawał się zgniatać żebra i tamować oddech.

– Kim jest ten Sienko? – spytałam tonem, jakbym prosiła, by przestał to ukrywać. Jakbym błagała o wyjawienie mi całej prawdy, bo bez niej nie mogę skutecznie bronić jego, mamy ani siebie. Miałam siedemnaście lat, a mój ojciec, głowa rodziny, leżał ślepy i sparaliżowany. Zniedołężniały król, po którym władzę przejąć musi córka.

– Działaczem partii leninowskiej, zawodowym rewolucjonistą. Chciał stworzyć w fabryce jakąś bolszewicką radę, czemu jako jedyny z zarządu się przeciwstawiłem. Nie panowie prezesi i dyrektorzy, bo ci zgadzali się na wszystko, tylko ja, zwykły inżynier. I dlatego stałem się dla tego fanatyka uosobieniem najgorszej reakcji i wrogiem numer jeden. Ojciec zdusił gitana w popielniczce i poprosił gestem, bym ją odstawiła. Przymknąwszy oczy, odpoczywał po wysiłku, bo od operacji ani razu jeszcze nie wypowiedział tylu słów, i to tak szybko, głośno, nieomal jednym tchem. Pomyślałam, że być może ma rację i takie właśnie jest źródło nienawiści Sienki, chorej, nieokiełznanej, szalonej, podobnej do tej, z jaką Attyla i Batuchan ogniem i mieczem unicestwiali każdego, kto próbował ich zatrzymać. Na taką nienawiść można zasłużyć tylko wielką odwagą, więc byłam z ojca dumna, pierwszy raz prawdziwie dumna, bo dotąd obok dumy odczuwałam w równym niemal stopniu złość, że niepotrzebnie nadstawił karku. Zupełnie jak pół wieku wcześniej mój dziadek, powstaniec styczniowy. Ojciec nagle podniósł powieki i uśmiechnął się do mnie. 

– Obroniłem fabrykę, żadna rada nie powstała. Wyobrażasz sobie, Haniu, że ten lizus, Wrotnowski, nazywa mnie Winkelriedem. No, ten obrzydliwiec z fajką, wiesz, który…

* * *

KONDUKTOR SPOJRZAŁ NA MNIE POGARDLIWIE I ZARAZEM CHUTLIWIE, czyli tak, jak mężczyźni zwykle patrzą na ladacznice.

– Oj, dostanie się panience od mamusi – rzekł, podając mi bilet, z którym poszłam na sam koniec wagonu, ścigana rechocikiem podpitych pasażerów.

– Mamusia pewnie nie lepsza – powiedziała baba zakutana po uszy w jakieś szmaty zwieńczone futrzaną czapą. Wiozła dwa worki: mniejszy na kolanach, a większy, niczym pies warował przy
jej nogach. Pewnie przekupka z Rynku Jeziornego, co już nad ranem rozstawia swój ubożuchny stragan w nadziei, że jakiś pijak w drodze z biby kupi coś za parę kopiejek.

Niestety nie wyglądałam ani na przekupkę, ani robotnicę z nocnej zmiany, cóż więc robiłam w tramwaju o wpół do piątej rano? 

Odpowiedź prosta: ani chybi wracałam od mężczyzny. A jeszcze pewnie wiozłam w torebce kilka zarobionych rubli. U mnie ruble, a u niej kopiejki.

– Taka młodziutka, jak nic bierze piątaka… 

Odwróciłam się do okna i zapatrzyłam w śnieżną zadymkę, co właśnie się zerwała. Ludziska szybko stracili zainteresowanie moją osobą, zresztą i tak miałam ich gdzieś, bo od dziecka byłam pancernie odporna na wszelkie głupie docinki. Uśmiechnęłam się na myśl, jak bardzo różnię się pod tym względem od gimnazjalnych koleżanek – większość z nich przez tydzień płakałaby z upokorzenia, że jakiś konduktor, przekupka i inne chamy ośmieliły się je spostponować. Co zresztą im nie groziło, wszak same, bez opieki, przenigdy nie znalazłyby się nad ranem w tramwaju. Władza rodzicielska, obyczaj i dyrekcja gimnazjum solidarnie stały temu na przeszkodzie. To tylko ja tragicznym zrządzeniem losu z uczennicy i posłusznej córki stałam się nagle dorosłą kobietą, która musi bronić siebie i rodziny, więc co mi tam regulaminy i konwenanse. I czymże ci żartownisie z wagonu wobec Sienki?

* * *

JAK BŁYSKAWICE ZAPŁONĘŁY ISKRY skrzesane przez pantograf, gdy tramwaj zjeżdżał z mostu. Na mgnienie oka zobaczyłam w dole skuty lodem Dniepr. Znałam już przebieg zdarzeń, być może także ich powód, brakowało odpowiedzi na pytanie najważniejsze – co właściwie się stało? Było to zaplanowane przez Sienkę spotkanie ze mną? Czy przypadkowe, gdy z rewolwerem w kieszeni szedł zabić mojego ojca, i nagle – w wysokim oknie klatki schodowej – zobaczył mnie od stóp do głów, zmierzającą na parter. Może wtedy właśnie skręcił między drzewa, schował się błyskawicznie, dopóki nie ocknę się z zamyślenia i nie przeniosę wzroku ze stopni na szybę?

A potem zaczajony obserwował moją dalszą drogę, i aleję od pałacu do furty. Widział więc, że tylko ja jedna nią idę; musiał się zdziwić, kiedy przystanęłam pobawić się odciskiem jego buta w śniegu. I co? Zmienił plany? Jeśli tak, to swym pojawieniem się uratowałam tatę. Ale chyba było inaczej, bo dziwne, że przyszedł akurat w chwili, kiedy opuszczałam szpital, trudno uwierzyć w taki zbieg okoliczności. A więc pewnie nie schował się na mój widok, lecz już wcześniej stał zaczajony za drzewami, wiedząc, że wizytę u taty kończę zawsze o dziewiątej trzydzieści wieczorem; pierwszy lepszy sanitariusz, przekupiony lub zastraszony, mógł mu to powiedzieć.

– Boże, caria chrani! – zaśpiewał prześmiewczo pijak w rozchełstanym płaszczu bez guzików i w podartej koszuli, szarpiąc się z konduktorem, który nie chciał go wpuścić do wagonu.

– Za cara to ty, dziadu, mogłeś sobie najwyżej popatrzeć na tramwaje – odezwał się jakiś głos, również cokolwiek bełkotliwy. Powiedział prawdę: przed rewolucją bilety w Jekaterinosławiu były drogie, dopiero Ukraińska Republika Ludowa położyła temu kres.

Lecz tego człowieka, chronionego od mrozu jedynie bujnym owłosieniem na piersiach, co zauważyłam w świetle latarni, na którą zatoczył się wypchnięty przez konduktora, nie stać było nawet na symboliczną kopiejkę.

– Silnyj dierżawnyj car prawosławnyj! – wył na pożegnanie tramwaju odjeżdżającego bez niego.

Czy Sienko chciał mnie zabić? – wróciłam do swoich rozmyślań. Powiedział, że nie, ale zrobi to kiedy indziej, w bardziej sprzyjających warunkach. Bo nie zadowalała go moja szybka śmierć, a tylko taką mógłby mi zadać w szpitalnym parku. A zatem byłam dla niego wrogiem na równi z moim ojcem. Gdyby zabijając mnie, chciał jedynie jego udręczyć, sposób, w jaki bym umarła, nie miał istotnego znaczenia. Dostatecznie straszne byłyby dla ojca słowa skonfundowanego Izaaka: „Nie wiem, jak ci to powiedzieć, Edwardzie, ale Hanka… właśnie ją znaleźli przed szpitalem”. Sienko na pewno miał tego świadomość, po cóż więc było mu rzecz komplikować, odwlekać zadanie ciosu, by uczynić go jeszcze dotkliwszym? „Obrażenia wskazują, że denatkę torturowano i gwałcono”– czy dla takiego zdania w protokole sekcyjnym warto było czekać na odpowiednią okazję? Na sposobność, która w tych burzliwych czasach, gdy wszystko zmieniało się z dnia na dzień, mogłaby się przecież nigdy nie nadarzyć? A jeśliby nawet los nagrodził mu w końcu cierpliwość, kto wie, czy mój ojciec byłby wtedy jeszcze wśród żywych. Tak, to nie o karę dla niego szło, ale dla mnie. Za jakiś grzech, który mi przypisał. I już wiedziałam, co naprawdę stało się dzisiejszego wieczoru jakkolwiek absurdalnie to brzmi, Sienko przyszedł tam pod szpital, by wypowiedzieć mi wojnę, uprzedzić, jakie ma wobec mnie zamiary. I myślę, że gdyby panom nie zabrakło tytoniu, na tym by się na razie skończyło. W ostatniej chwili, jak wyrwana z drzemki, spostrzegłam, że tramwaj właśnie stoi na przystanku przy Borodynskiej, więc biegiem rzuciłam się do drzwi.

– Oj, będą w domu rózgi! – zawołał za mną konduktor.

* * *

OCHRONA POLEGAŁA NA TYM, ŻE MNIEJ WIĘCEJ CO GODZINĘ PRZEJEŻDŻALI POD NASZYM DOMEM DWAJ KOZACY bez skrępowania pijący wódkę wprost z butelki i nieraz ledwie trzymający się w siodłach.

– Wasze zdrowie! – wołali ochryple, jeśli zobaczyli mamę lub mnie przez szybę, i ruchem toastu wznosili ku nam flaszki. Doszło do tego, że obliczyłyśmy, i nawet dla pamięci spisałyśmy na kartce, godziny ich przejazdów, by w tym czasie nie zbliżać się do okien w salonie, a już, broń Boże, nie wychodzić na dwór. Mama mimo to się cieszyła, bo niedogodność była w jej przekonaniu ceną bezpieczeństwa, ja natomiast wiedziałam, co warta straż dwóch pijaniców zjawiających się w odstępie godziny, a w nocy jeszcze rzadziej. Lecz nie mówiłam tego mamie, nie odbierałam jej złudzeń. A porządna, z prawdziwego zdarzenia ochrona rzeczywiście byłaby nam potrzebna. Przecież od Nowego Roku, odkąd kupiec Antonow wyjechał wraz z rodziną do Kijowa, mieszkaliśmy w jego domu sami. Dom, szumnie zwany kamienicą, był raczej willą z dość dużymi, lecz przecież tylko dwoma mieszkaniami: na piętrze i na parterze. W jednym my, drugie puste; żadnych sąsiadów, na których w razie czego można liczyć.

No i miałam rację: musiał obserwować ulicę i zaraz po przejeździe naszych aniołów stróżów, około trzeciej w nocy, zabrał się do dzieła. Gdy o czwartej znów się pojawili, płonęła już przybudówka na tyłach domu – pseudogotycka baszta. Z jej wąskich jak otwory strzelnicze świetlików walił w niebo roziskrzony dym. Darłam się z okna salonu, rozpaczliwe błagając, by ratowali ojca, pomogli znieść go po schodach, lecz kozacy stali jak dwie ołowiane figurki kawalerzystów. Poruszyli się dopiero, gdy ich koniki z wystraszonym rżeniem uskoczyły przed czwórką potężnych perszeronów ciągnących wóz strażacki.

* * *

STAŁYŚMY Z MAMĄ PO DRUGIEJ STRONIE BORODYNSKIEJ, NA LUTOWYM MROZIE, razem z grupką zapóźnionych przechodniów i dwoma stróżami wspartymi na szerokich łopatach do odgarniania śniegu. Ja w daszy narzuconej na samą halkę. Ojciec, którego strażacy znieśli razem z wózkiem, zdenerwowany jeździł wahadłowo między kasztanowcami, a Matylda płakała, bo nie pozwolono jej niczego zabrać. „Szybciej, szybciej, kobito, chcesz się tu uwędzić?!” – darł się na nią starszy strażak, gdy próbowała zawiązać tobołek, więc cała zawartość nagle z niego wypadła, rozsypując się po łóżku i posadzce: dwie suknie na niedzielę, ślubny portret z nieboszczykiem mężem, piętnaście papierowych rubli, i ta najważniejsza, bezcenna rzecz – obrazek jej patronki,
świętej Matyldy królowej. Dom wszystko zasłaniał oprócz kłębów dymu nad dachem i nie wiedzieliśmy, co się dzieje na tyłach w ogrodzie, gdzie strażacy wjechali swoim wozem, uprzednio rozwaliwszy siekierami bramę. Bardzo się bałam, że zaraz ujrzę ogień w oknach naszego salonu. Szyby, szybeńki kochane, nie róbcie się czerwone – szeptałam, jak wystraszone dziecko. Tak minęła godzina, może dwie, trudno powiedzieć, bo w takich sytuacjach całkiem inaczej płynie czas, a zegarek zostawiłam w mieszkaniu. W każdym razie niebo już szarzało, gdy zjawił się ten ich starszy, podszedł do ojca i gestykulując schylony nad wózkiem, coś mu tłumaczył.

– Jest pan pewien? – przerwał mu tata głośno, aż gapie spojrzeli z zaciekawieniem. Strażak w odpowiedzi także podniósł głos.

– Tak, panie inżynierze. Zamek w drzwiach był wyłamany, a w środku śmierdziało naftą. Nic, ważne, że mieszkania się nie zapaliły. Wtedy, w rzedniejącym mroku, zobaczyłam człowieka, który kluczył, biegł zygzakiem i kryjąc się za drzewami to po jednej, to po drugiej stronie ulicy, uciekał w kierunku Troitskiej. Wysoki, niedźwiedziej budowy, z kozacką czapą na głowie.

Książkę Lisica kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Lisica
Witold Horwath9
Okładka książki - Lisica

O swoim życiu Hanna Lubochowska mogłaby dużo powiedzieć, ale nie to, że było nudne. Kiedy ogląda się wstecz, z sentymentem myśli, że niektóre rzeczy mogła...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo