Co się stanie, kiedy spotkają się dwie kobiety, które w zwykłych okolicznościach nigdy by się nie poznały?
Joy Makeba mieszka w Pretorii w Republice Południowej Afryki. Opiekuje się dwiema siostrami i każdego dnia walczy o przetrwanie.
Zuzanna Fleming jest właścicielką fabryki w Gdańsku. Nie brakuje jej niczego oprócz miłości. Przystojny Jack proponuje jej egzotyczne wakacje. Mają być noclegi w luksusowych hotelach, wypoczynek na łonie natury i podziwianie dzikich zwierząt podczas safari. Szybko jednak wspaniały urlop przerodzi się w walkę o życie...
Kiedy życie nagle wymyka się spod kontroli, zaczyna się prawdziwy thriller.
Córki tęczy Hanny Cygler to historia o kobiecej solidarności i potrzebie niesienia sobie pomocy, niezależnie od koloru skóry. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Luna. Dziś na naszych łąmach prezentujemy premierowy fragment powieści:
Nazywam się Joy Makeba i mam dziewiętnaście lat, ale czuję się, jakbym miała sto. Pewnie dlatego, że jestem stale zmęczona. „Zepsuta dobrobytem”, jak wyzłośliwiają się moje koleżanki z pracy. To prawda, moje krótkie życie zaczęło się od względnego komfortu, przeszło przez okres luksusu, następnie upadku, a obecnie triumfalnie wkroczyło w fazę nędzy. Pytanie tylko, czy historia zatoczy znów koło. Na razie nie uzyskałam odpowiedzi.
Mieszkam w Pretorii, stolicy Południowej Afryki. Dzielnica Sunnyside, której jedną z ulic opisałam na początku, należy do najstarszych przedmieść miasta. Powstała w końcu XIX i na początku XX wieku jako dzielnica pięknych willi, ale w związku z napływem białej ludności w latach siedemdziesiątych dobudowano w niej nowe bloki, a w zasadzie blokowiska.
Obecnie bloki stoją nadal, ale mają już zupełnie innych mieszkańców, którzy przybyli tu z prowincji. Ich kolor skóry jest również inny.
– Co to za slums! – powiedziała moja matka, kiedy po zastawionych starymi gratami schodach z trudem dotarłyśmy na drugie piętro.
Byłabym niesprawiedliwa, nie dodając, że moja nowa dzielnica ma również piękne zakątki, ale tam akurat, niestety, nie mieszkamy. W naszej części jest tylko kurz, smród, uliczny handel i narastająca przestępczość.
Po dwóch latach udało mi się do tej sytuacji przyzwyczaić. Nie było to jednak łatwe. Nasze poprzednie mieszkanie w Hatfield, należące do uniwersytetu, miało trzy obszerne pokoje, kuchnię i łazienkę. W okolicy były liczne zielone zakątki, budynki ambasad, ulice obsadzone fioletowymi jakarandami, a nawet prezydenckie ogrody. Oczywiście nie w najbliższym sąsiedztwie, ale niedaleko. A poza tym okno na świat – przystanek kolei Gautrain łączącej Pretorię z Johannesburgiem. Bilet wprawdzie kosztował niezłą sumkę, ale w ponad pół godziny można było dojechać na lotnisko, jak również do samej metropolii.
I jak tu nie jęczeć po takiej stracie, kiedy we czwórkę musiałyśmy się przeprowadzić do nory składającej się z jednej izby, bo trudno to nazwać pokojem. Ja miałam spać w kuchni na rozkładanym łóżku. Wynajmujący powiedział nam, że jesteśmy szczęściarami, bo mamy też własną łazienkę, ale wystarczyło mi na chwilę do niej zajrzeć, by stracić wiarę w dobry los.
Pamiętam, że spojrzałam wówczas na matkę. Helen była przeraźliwie blada, z podkrążonymi sino oczami, ale starała się robić dobrą minę do złej gry.
– To co, moje skarby, przenosimy się, prawda?
– Mamo, ale może da się jeszcze coś zrobić? – próbowałam prosić.
Jej uśmiech też był blady.
– Ale co?
– Możesz poprosić tatę?
– Tony’ego? – powtórzyła, jakby przypominała sobie, kto jest moim ojcem. – Przecież rozmawiałyśmy o tym. To jest absolutnie wykluczone! – Słowa dodały jej energii, bo się rozgadała. – Nie będę z tym człowiekiem rozmawiała o niczym. A co? – Rozłożyła ręce. – Nie podoba się to miejsce młodym damom? Brudno i śmierdzi? No cóż, trzeba zakasać rękawy i się z tym uporać. Chyba twoja szkoła cię zupełnie wypaczyła, Joy, i to towarzystwo bogatych bachorów. A wiesz, jak wygląda życie większości ludzi w tym kraju? Za mało woziłam cię po Soweto, Mamelodi czy Tembisie… – zaczęła wymieniać nazwy townshipów zamieszkałych przez czarną ludność i coraz bardziej się nakręcała – …żebyś zobaczyła, jak tam się im wiedzie? Obecnie, teraz, a nie przed upadkiem apartheidu.
Znowu, pomyślałam i bezgłośnie westchnęłam. Moja matka nie przestała być prawdziwą rewolucjonistką. Od dziecka, kiedy skarżyłam się na coś, odpowiadała z surową miną: „Czy nie rozumiesz, że w Soweto mają gorzej?”. To był oczywiście stary, wyświechtany tekst. Od tego czasu w Soweto wiele się zmieniło, ale moja matka nawet nie chciała słyszeć o pełnych przepychu rezydencjach czarnych milionerów. Pewnych rzeczy postanowiła nie przyjmować do wiadomości, gdyż kłóciły się z wyznawaną przez nią ideologią. Wolała tkwić myślami w dawnych czasach, kiedy pod więzieniem Victora Vestera czekała z magnetofonem na wypuszczenie po dwudziestu siedmiu latach Nelsona Mandeli. Widziałam zdjęcia i filmy dokumentalne z tego okresu. Helen wyglądała wówczas jak aktorka filmowa. Zgrabna długonoga dziewczyna z burzą blond włosów.
Teraz ledwo trzymała się na nogach. Przeraźliwie chuda, z chustką okrywającą jej łysą głowę, zupełnie nie przypominała pełnej energii gwiazdy reportażu, walczącej o sprawiedliwość społeczną i lepsze jutro.
Mówienie prędko ją wyczerpało. To też już nie te czasy, kiedy odpalając papierosa od papierosa, niezmordowana dyskutowała do samego świtu. Szybko przysiadła na jedynym stołku znajdującym się w mieszkaniu.
– Poradzimy sobie, Joy – westchnęła, nagle zaprzestawszy ze mną słownej walki. – Do wszystkiego można się przyzwyczaić.
– Oczywiście. Zaraz się wszystkim zajmę. – Ja również zaprzestałam buntu i uśmiechnęłam się szeroko.
I się zajęłam. Ręce miałam czerwone i opuchnięte od detergentów, ale domyłam podłogi do czysta.
Udało mi się tak ustawić dwa łóżka – bliźniaczki spały razem – że znalazło się jeszcze trochę miejsca na szafę. Wszystkie ściany zostały obwieszone półkami na książki. Niestety, większości zbiorów musiałyśmy się pozbyć, ale kolorowe okładki stanowiły znacznie wdzięczniejsze tło niż źle pomalowane ściany. Biurka Helen też nie dało się upchnąć. Wyjęła z niego wszystkie potrzebne dokumenty, a ja umieściłam je w kolorowych kartonach. Wykorzystałyśmy każdy centymetr powierzchni i rzeczywiście efekt był zaskakujący. Poza tym matka miała rację, przyzwyczaiłyśmy się do nowego mieszkania. Nie byłoby tak źle, gdyby nie jej postępująca choroba. Cały czas zdawała sobie sprawę z tego, co się z nią dzieje, i w ostatnich miesiącach usiłowała mi przekazać jak najwięcej cennych wskazówek. Żebym dała sobie radę, kiedy jej nie będzie. Słuchałam ich uważnie, ale nie do wszystkich zamierzałam się dostosować.
Kiedy Helen umierała, zapewniłam jej najlepsze z możliwych warunki. Nie udało mi się jednak ściągnąć ojca. Jak zwykle zajęty, przebywał na konferencji w Stanach Zjednoczonych. Nawet na pogrzeb nie przyjechał. Na szczęście przekazał trochę pieniędzy. Dzięki nim mogłam wszystko zorganizować. Nie macie nawet pojęcia, jak drogi jest tutaj pochówek. Nic dziwnego, że większość reklam w gazetach i w telewizji wykupują firmy ubezpieczeniowe specjalizujące się w pogrzebach. Ma się wrażenie, że to podstawowa gałąź gospodarki. Większość pracujących ma plan pogrzebowy i przez całe życie odkłada kasę na tę jedną doniosłą chwilę, kiedy wyzionie ducha. Wszystko po to, by zapewnić godną stypę żarłocznej rodzinie. My oczywiście nie miałyśmy żadnego planu ubezpieczeniowego. Ale i żadnej rodziny.
Książkę Córki tęczy kupicie w popularnych księgarniach internetowych: