Czy chodząc do zwykłej podstawówki, można przeżyć niecodzienne przygody? Oczywiście! Wystarczy być Gieśkiem – pełnym humoru, nieco zuchwałym, odważnym i psotnym dziewięciolatkiem z klasy III G.
Krzysiek, Czesiek i Misiek wplątują się w kolejne awantury, walczą z porywaczem, polują na czarownice, wywołują duchy, zastawiają zasadzki i snują filozoficzne rozważania o sensie życia. Wciąż wystawiają na próbę cierpliwość rodziców i ulubionej nauczycielki, a przy tym docinają sobie i kłócą się zawzięcie. Mimo to każdy wie, że w sprawach ważnych można na nich polegać, bo doskonale rozumieją, czym jest lojalność i co w życiu liczy się najbardziej.
Zajrzyj do świata Gieśków. Tam zawsze się wiele dzieje, jest mnóstwo śmiechu, świetna zabawa, a ponadto znajdziesz w nim przepis na prawdziwą przyjaźń. Do lektury książki Katarzyny Kieleckiej Gieśki zaprasza Wydawnictwo Szara Godzina. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy Wam jej premierowe fragmenty. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Polowanie na czarownice
1.
Niepostrzeżenie wrzesień przekształcił się w październik, nawet dość pogodny i słoneczny. Tylko wiatr psocił, hulając po mieście i rzucał suchymi liśćmi w okna naszej szkoły. Chciał nas oderwać od mnożenia, dzielenia i pisania dziesiątek wyrazów z wymiennym i niewymiennym „ó”.
Siedziałem w jednej ławce z Cześkiem i co chwila zerkaliśmy na szybę. Byliśmy na siebie nieco nabzdyczeni, bo posprzeczaliśmy się o to, który z nas zgubił świński łeb z Lego Minecraft. Mieliśmy identyczne świnie i bawiliśmy się nimi na przerwie. Jedna w wyniku walki straciła głowę i nie do końca wiedzieliśmy czyja. Nasi sekundanci: Patryk i Szymon, nie potrafili rozstrzygnąć konfliktu, a Misiek odmówił udziału w sporze, bo wszystko, co związane z Minecraftem, uważa za nudne. Dla niego liczy się tylko football.
Czułem, że jestem w kropce, bo moja najpoważniejsza w życiu przyjaźń wisi na włosku. Przez durny świński łeb popadałem w coraz bardziej melancholijny nastrój. Pewnie dlatego szalony zaokienny taniec liści tak mnie pochłonął. W głowie układała mi się do niego nieco smutna, lecz gniewna melodia i miałem ogromną ochotę ją zapisać. Niestety nie zabrałem do szkoły zeszytu do nut. Pomyślałem, że w tej sytuacji muszę zapamiętać i zanotować całość natychmiast, kiedy wrócę do domu, a potem zagrać ten jesienny utwór panu Kubie, mojemu nauczycielowi gry na gitarze.
Bezmyślnie oparłem policzek o dłoń, w której trzymałem pióro, rysując przy tym na własnej twarzy malowniczą szramę. Zapomniałem, że tkwię w klasie, wokół jest pełno Giedzi, a na tablicy toczy się skomplikowane rozważanie: ile to jest trzydzieści dwa podzielić na cztery. W myślach siedziałem już w małym przytulnym pokoiku w szkole muzycznej, z nogą na podnóżku i brzdąkałem na moim granatowym sześciostrunowym wiośle nowatorską, genialną kompozycję. Pan Kuba stał z otwartymi ustami, raz po raz prosił o bisy i nie posiadał się ze zdumienia, że ma takiego genialnego wychowanka. Gotów był biec natychmiast po innych nauczycieli i po samą panią dyrektor, żeby też mogła mnie posłuchać. Puchł z dumy jak balon. Bałem się, że lada moment się uniesie, puknie czołem o lampę w suficie i nabije sobie guza.
Tak, mam bogatą wyobraźnię. Może większą niż talent kompozytorski.
A może nie.
Pewnie okaże się za parę lat. Wystarczy poczekać i ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć… Wyobraźnię i granie. Na wszelki wypadek.
– Halo! – usłyszałem tuż nad uchem, a głuche łupnięcie otwartą dłonią w ławkę poderwało mnie na kilka centymetrów nad krzesło.
Boleśnie poczułem, jakie jest twarde. Nie powiem, czym poczułem, bo się wstydzę.
Pióro wyleciało mi z ręki i upadło na ziemię. Serce chciało powtórzyć ten sam numer, co pióro, wyskakując przez gardło, jednak szczęśliwie zdołało się zatrzymać gdzieś tam w środku mnie.
Potoczyłem po klasie błędnym wzrokiem i zahaczyłem o zapis na tablicy: „32 : 4 =”.
– Osiem – mruknąłem.
Cała klasa ryknęła śmiechem, a pani Ania, która wcześniej o mało nie wykończyła mnie tym waleniem w blat, chichotała, łapiąc się za brzuch.
Okrutna bestia i bezlitosna.
– Krzysztof, nie pytałam o działanie. Pytałam, i to dobre trzy razy, dokąd odleciałeś. Minę miałeś taką, jakbyś wygrał tegoroczną edycję konkursu Guitars Masters.
Oho, złośliwa i na dokładkę wiedźma. Skąd wiedziała, co mi się zamarzyło? Poczułem, że nabiera wigoru i trzeba mieć się na baczności.
– Potrzebuję pięciolinii – odrzekłem nieco nieskładnie, próbując zdusić w sobie niepokój, że czyta mi w myślach. – Zapomniałem zabrać z domu. Muszę zapisać utwór o tych liściach za szybą, póki tam latają. A dzielenie naprawdę umiem – dodałem z taką desperacją w głosie, że pani Ania przestała się śmiać.
Klasa zrywała boki, lecz nauczycielka uciszyła wszystkich jednym ruchem ręki. Ten trik opanowała dawno temu. Ma w sobie coś z magii i działa bez pudła. Nie potrzeba Harry’ego Pottera ani nawet Hermiony.
– Wiem, że umiesz – potwierdziła poważnie, jakby to, co powiedziałem, wcale nie wydało jej się śmieszne.
Podeszła do tablicy i zapisała trzy kolejne działania.
– Myślcie nad rozwiązaniem. Za minutę wrócę. – Po chwili przyniosła mi wyrwaną kartkę z zeszytu do nut. – Trzymaj i pisz. Potem idź do łazienki i wyszoruj paszczę, bo wysmarowałeś się atramentem i wyglądasz jak indiański wojownik w barwach wojennych, a nie jak kompozytor.
Giedź Naczelny stanął na wysokości zadania. Postanowiłem wybaczyć jej żart z Guitars Masters. Odłożyłem na chwilę na bok moją maskę twardziela i uśmiechnąłem się do niej ciepło.
Ależ mamy fart, że nas uczy. Nawet te wąsy na zdjęciu klasowym nam darowała. Przecież wiedziała, że to sprawka Gieśków. Miała klasę. Nie w sensie trzeciej G, tylko w tym drugim. Umiała się zachować na poziomie.
– Proszę pani, ale to niesprawiedliwe – ryknął Czesław i rąbnął mnie w prawy łokieć tak, że mój klucz wiolinowy wyjechał nie tylko poza pięciolinię, ale też całą kartkę.
– Co znowu? – fuknęła, a ja łypnąłem na niego groźnie, sięgając po gumkę do piórnika.
– On się bawi, a my musimy tę głupią matmę…
– No właśnie – poparł go nagle Misiek. – Może ja też bym chciał komponować?
– Nie ma problemu. Znasz nuty? – nauczycielka spytała słodkim głosem.
– Nie bardzo…
– To, póki co, lepiej pójdzie ci zapisywanie wyników dzielenia.
Po całej sali zaczął rozchodzić się coraz wyraźniejszy szum niezadowolenia. Zbierało się na wewnętrzny foch. Kłułem resztę klasy w oczy. Drażniło ich chwilowe odmatematycznienie mojej skromnej osoby. Uwijałem się tak szybko, jak mogłem. Chciałem skończyć i schować kartkę, żeby wreszcie przestali się czepiać.
Mnie, nie pani Ani. Wiedziałem, że Giedź Naczelny da sobie radę.
– Jeśli przez najbliższe pół godziny nie usłyszę żadnego marudzenia, nie zobaczę skrzywionej miny i wszyscy będą uczciwie pracować, wyjdziemy potem na boisko – padło wreszcie od strony biurka i nagle wszystkie wątpliwości zniknęły.
Naprawdę czasami miałem wrażenie, że to czarownica. Wiedźma jakaś, bo skąd niby wie, co powiedzieć, żeby uciszyć protesty? I jak to robi, że łapie w lot, o co chodzi? Pewnie ma czarnego kota i dom na kurzej stopce, a do tego te różne bulgoczące wywary. Pazur smoka, jad węża, ucho nietoperza… Wieczorem obkłada się błotem, żeby co rano ładnie wyglądać, bo naprawdę ma sześćset lat i jest pomarszczona jak suszona żurawina. Przed snem odkręca sztuczną lewą stopę, prawe oko kładzie na spodeczku, a zęby wrzuca do szklanki. I nosi perukę, bo jest łysa jak kolano.
Ha, ha, ha!
Żartuję.
Chociaż… Kto ją tam wie?
W życiu nikt z nas nie odwiedził jej w domu…
W naszym serwisie możecie już przeczytać kolejny fragment książki Gieśki. Księga przygód. Powieść Katarzyny Kieleckiej kupicie w popularnych księgarniach internetowych: