Siła nie musi oznaczać przemocy.
Stefania z rodziną zamieszkuje małą wieś przy wschodniej granicy, niedaleko Baranowicz zwanych Wschodnią Warszawą. Jej najbliższymi sąsiadami są Białorusini oraz Żydzi. Choć bohaterowie są świadomi nadchodzącej wojny, to nie wiedzą, czego się spodziewać. Pierwszy września przeraża wszystkich, ale jakoś potrafią oswoić strach. Dopiero wejście Armii Czerwonej do Polski sprawia, że zupełnie tracą orientację i poczucie tożsamości narodowej. W tak trudnym momencie umiera mąż Stefanii i kobieta zostaje sama z siedemnastoletnią Janką i małym Julkiem. Musi wykazać się wielką siłą, by przeżyć. Pomaga jej zaprzyjaźniona żydowska rodzina Szlechterów, doskonałych krawców, których córka Hanka jest najlepszą przyjaciółką Janki.
Do przeczytania książki Cienie zostaną za nami, otwierającej Sagę kresową zaprasza Wydawnictwo Replika. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Cienie zostaną za nami. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Rozdział VIII
Jesień zawsze była najbardziej pracowitą porą roku. Stefania wydawała polecenia, a Janka drylowała, skrobała i czyściła. Nie mogła się wykręcić, że szkoła, bo matka wiedziała, że na początku nie mają za wiele zadane i to najlepszy moment na zrobienie przed zimą tego wszystkiego, co powinno być zrobione. W gruncie rzeczy Janka to bardzo lubiła. Jesienne zapachy domu były powtarzalne i bezpieczne. Każdego roku najpierw pachniało powidłami długo mieszanymi w kilku rondlach, potem grzybami starannie czyszczonymi i suszonymi przy piecu, a na końcu kiszoną kapustą. Wtedy nawet Władek przyjeżdżał z miasta, jeśli tylko mógł, każda para rąk była potrzebna. Szatkowali, deptali, ugniatali w wielkiej beczce, żeby na końcu przygnieść kapustę wielkim polnym kamieniem, starannie wymytym. Ludwik siedział na krześle i próbował, czego kapuście brakuje. Dodawali według wskazówek: soli, cukru, kminku, marchewki i jeszcze szczyptę soli.
Kapusta musiała być idealna i wystarczyć na całą zimę. Na koniec zostawiali sobie zrywanie późnych odmian jabłek. Najdelikatniej jak umieli, każdy owoc pojedynczo układali w koszach, z wielką troską, żeby nie obić żadnego. Jak mówił Ludwik, każde jabłko potrzebuje czułości. Te najładniejsze sprzedawali, a te gorsze Stefania kroiła na plastry i nawlekała na nitki. Suszyła je potem przy chlebowym piecu albo w duchówce. Część zbioru leżała na strychu i czekała na święta. Świeżo zerwane nie były takie dobre, ale kiedy odczekały trochę i przychodziła ich kolej, zachwycały słodyczą i aromatem.
Pracowity czas w sadzie kończył się ogniskiem i pieczeniem kartofli. Minęło zaledwie parę tygodni od wybuchu wojny, a tak wiele się zmieniło. Konfitury były smażone w pośpiechu, na grzyby nikt nie chodził, ludzie siedzieli po domach wystraszeni.
Zamknięto szkoły i nikt nie wiedział, kiedy znowu będzie można tam wrócić. Ludzie powtarzali plotki, że w Baranowiczach otwarto szkołę rosyjską, ale Stefania bała się posyłać tam Jankę, wiedziała, że różne rzeczy mogą się przytrafić, a ona swojego dziecka nie zamierzała narażać. Zresztą nawet nie wiedziały czy to prawda. Uczyła Jankę sama i czekała, jak się sprawy poukładają. Domowe lekcje odbywały się nieregularnie, bo obydwie głównie zajmowały się Ludwikiem, ale były.
Pierwsza zrezygnowała z nich Wiera, najpierw tłumaczyła, że jesienią ma więcej domowych obowiązków, ale potem przyznała, że woli, by nikt nie wiedział, że uczy się polskiego i historii.
– Rodzice mówią, że od prostych chłopów nikt niczego nie będzie chciał, ale od tych kształconych już tak. Ojciec chce, żebym spokojnie siedziała w domu, a nie gdzieś ganiała gdzieś. Boją się o mnie, zrozumcie, proszę.
– Wiesz, że dużo stracisz, jak nie będziesz się uczyła regularnie? – spytała zasmucona Stefania. Pamiętała, jak przekonywała Fiodora, żeby córkę wysłał do miejskiej szkoły. Uważał, że dwie klasy w szkole koło domu sołtysa w zupełności jej wystarczą i dopiero tłumaczenia Stefanii sprawiły, że zrozumiał znaczenie wykształcenia. Szkoda, że wszystko przepadnie.
Wiera próbowała się tłumaczyć.
– Pani Stefanio, jak się uspokoi, to wrócę do nauki, obiecuję.
Ja doceniam, co pani dla mnie zrobiła, ale rodzice mnie prosili i muszę słuchać. Mówią, że lepiej Ruskich nie drażnić i nie kłuć ich polskością w oczy, tym bardziej że my nie Polacy. Wam też radzę, mówcie, żeście Białorusini.
Żadna z nich nie powiedziała głośno, że jeszcze niedawno Wiera nie pozwalała nazywać siebie Ruska.
– Wiecie, nawet pop mówił, żeby uważać na was, przyjdzie pora, to Polaków stąd pogonią.
– Ale jak pogonią? – zapytała Janka. – Przecież dom jest nasz, tu się urodziłam. Ktoś miałby sumienie wyganiać mojego chorego ojca z domu?
– Nie wiem, Janka, nie wiem, jak to będzie. A i Żydzi przeciwko wam zaczynają stawać, mówią, że Polaki ich do tej pory gnębili.
– Boże, Wierka, co ty wygadujesz? Kogo myśmy gnębili? Najbardziej to Szlechterów znam, innych Żydów widziałam tylko z daleka, jak do synagogi szli. Czy kiedyś zrobiliśmy Szlechterom co złego?
Zapytaj Hanki, jak ją gnębimy.
– Ja tam ogólnie mówię, przecież wiem, że Hanka to przyjaciółka, my zawsze jak siostry. Tylko powtarzam, co słyszę.
– Wiera, miej ty swój rozum – wtrąciła się Stefania – nie powtarzaj, co ludzie gadają. Sercem odróżniaj kto wróg, a kto przyjaciel. Nigdy nie zrobiliśmy nikomu żadnej krzywdy, żyliśmy w spokoju, kto ma nas nienawidzić i za co?
Stefania powiedziała to wzburzona, zaraz jednak zreflektowała się i przytuliła dziewczynę do siebie.
– Oj dzieciaku, nie musisz się u nas uczyć, ale zawsze możesz do nas przyjść.
Mijały dni, a Ludwik leżał w łóżku, spał lub patrzył nieprzytomnym wzrokiem przed siebie, poprawy nie było. Janka wieczorami opowiadała mu, co już zrobili w sadzie, a co jeszcze zostało do przygotowania. Mówiła, jak smakują tegoroczne jabłka i ile zebrali, ale ojciec był zupełnie obojętny na jej opowieści. Dawała mu wąchać świeże owoce, bo zawsze mówił, że to najpiękniejszy zapach, ale też nie reagował.
Zrywały z matką jabłka, układały w koszyku, bo przecież nic nie mogło się zmarnować. Wiedziały, że w tym roku niewiele sprzedadzą, może wymienią je na coś innego. Od kiedy Rosjanie weszli do Baranowicz, unikały jeżdżenia na targ. Bały się, słyszały opowieści o bitych kolbami ludziach albo rekwirowanym towarze i nie chciały ryzykować. Pijani żołnierze z czerwoną gwiazdą na czapce czuli się bezkarnie. Władek, który odwiedzał rodziców coraz rzadziej, radził, żeby w domu siedzieć, tu najbezpieczniej.
Matka Olega nie przychodziła już pomagać, ona też się bała. Wolała nie wychodzić i tylko zza firanki wyglądała, czy we wsi jest spokojnie. Oleg tłumaczył jej, że przecież jest tutejsza, nic jej nie grozi. Ale prosta wsiowa kobieta miała swoją mądrość: władzy, która chce od razu wszystko zmienić, zabiera ludziom i niszczy, ufać nie można.
Rosjanie byli w Baranowiczach, ale we wsi jeszcze się nie pojawiali. Czasami przejeżdżali, wtedy dzieci wiejskie zbiegały im z drogi, a ludzie zerkali zza węgła domów. Uspokajali się, kiedy samochody znikały w tumanie kurzu. Stefania najwięcej czasu spędzała u Ludwika. Czytała mu, razem słuchali radia, a czasem po prostu siedziała przy nim z robótką w ręku. Do pomocy w sadzie przychodziła Hania. Przyprowadzała Henia, który zaraz znikał z Julkiem w zakamarkach sadu. Przychodzili tylko wtedy, kiedy chciało im się pić. Julek, od kiedy zaczął się jąkać, bawił się w milczeniu, chociaż i tak więcej odzywał się do Niuśka niż do kogokolwiek innego.
W popołudniowej ciszy rwały jabłka, wystawiając twarz do słońca, owoce układały delikatnie w koszykach. Chciały chociaż przez moment czuć, że znowu jest jak dawniej.
– Janka, jak myślisz, ile to potrwa? – spytała nagle Hanka.
– Rwanie? Niedługo, zmęczona jesteś?
– Nie, ja nie o tym. – Hanka machnęła ręką. – Ja o wojnie. Boję się. Najpierw straszyli Niemcami, nagle weszli Ruscy. Mama ciągle w nerwach, ojciec mówi o stratach. Sklepy zamknęli… Co jak zabraknie jedzenia?
– Przynajmniej jesteście wszyscy zdrowi, sama widzisz, co u mnie. Ojcu nic się nie poprawia, leży nieprzytomny, same zostałyśmy, zdane tylko na siebie. Nawet lekarz nie chciał tu zajrzeć.
– Ja się tak boję. A wiesz, co gadali? Że tu, na Polesiu, jakiś polski pan sobie życie odebrał, jak się dowiedział że Ruscy weszli. Aż z Zakopanego był, byłam tam kiedyś z babcią i widziałam go raz na Krupówkach. Pamiętam, jak śmiali się z niego, że dziwak. Bo taki inny był, kolorowy i zawsze ponury. Chyba wołali na niego Witkacy. Jak on się, Jania, musiał bać, że wybrał śmierć. A ja go rozumiem, wiesz?
Janka słuchała przyjaciółki, ale zupełnie nie wiedziała, co może powiedzieć.
Hanka nie czekała na odpowiedź, powąchała czerwone jabłko i mówiła dalej:
– Wiesz, Janka, te jabłka są jak słońca, po które trzeba wysoko wejść. A kiedy już po nie sięgasz, już masz je w ręce, to okazuje się, że to tylko zwykłe jabłko. To chyba tak jest w życiu, chciałabyś dosięgnąć słońca, ale zaledwie możesz dotknąć czubka jabłoni. Nic już więcej nie zdobędziesz. Smutne to. A czasem nawet tyle się nie da.
– Nie umiem tak mówić jak ty – odpowiedziała Janka. – Dla mnie to tylko jabłka, pieniądze, za które przeżyjemy zimę. I ten polski pan też jest mi obojętny, mam swoje kłopoty. Ojciec leży chory i to przy nim są moje strachy. Przepraszam, Haniu.
Hania popatrzyła uważnie.
– Rozumiem. Wymyśliłam właśnie wiersz: Złociste słońca nade mną pachną rumianą jesienią…
– Masz duszę poetki, Hanka, ja tak nie umiem. Przygniata mnie to, co wkoło. Ty żyjesz wierszami, a ja zwykłymi jabłkami.
Chciałabym mieć rodzinę, robić te swoje hafty i chusty, ale wcale nie marzę, żeby sięgać słońca. Bo jestem zwykła. Ty, Haniu, kiedyś wrócisz na salony, będziesz śpiewać, podróżować i pisać wiersze. Pewnie poznasz Tuwima, bo twój wuj go zna. A ja tu zostanę.
Mam tylko nadzieję, że każda z nas będzie szczęśliwa. – Poprawiła ciemne loki przyjaciółki, które wymknęły się spod chusteczki.
– Mówiłam ci, jak bardzo podobają mi się twoje włosy?
– Naprawdę? Przecież każdy widzi od razu, że jestem Żydówką.
– No to co? Nigdy się tego nie wstydziłaś. A ja Polka, i to typowa, proste włosy i zadarty nos, nic specjalnego.
– Przesadzasz, zadarty nosek i ładny warkocz. Moja mama jest jasnowłosa, a ja taka semicka, często to słyszałam. Pewnie po ojcu. Nieraz jak szłam z nią na spacer, to dopytywali, czy na pewno to jej dziecko. Bo takie inne. Janka nie zdążyła odpowiedzieć, od strony domu dobiegł jakiś hałas a potem krzyk Niuśka:
– Janka, Jankaaa! Biegnij do domu, szybko!
– Gdzie Julek? – zapytała Henia. – Coś mu się stało? Może coś z ojcem?
Chłopiec pokręcił głową.
– Julek się schował, bo się boi, a koło domu wojsko. Janka, biegnij.
Zeskoczyła z drabiny i pobiegła, a za nią Hanka i Niusiek.
Przed domem zobaczyła zaparkowany samochód, kilku żołnierzy stało obok ciężarówki z czerwoną gwiazdą, palili papierosy i pluli na płot, śmiejąc się głośno.
Stefania coś im tłumaczyła.
– Panie żołnierzu, jakie my Polaki, jak mąż Białorusin, tutejszy.
Wysoki żołnierz zwrócił się do Janki:
– A to doczka, córka znaczy? Ładna, znajdź jej męża ruskiego i problemu nie będzie. A mąż kto? Gdzie on?
– Ciężko chory leży, nie wstaje, nie mówi. Szewcem tu był.
– To jak mam go spytać czy Białorusin, jak on nietomny. A ty gdzie urodzona?
– Ja pod Krakowem, ale dzieci tu, ich ojciec z tej wsi pochodzi. Prości ludzie jesteśmy, tu żyliśmy, nikomu nie zrobiliśmy krzywdy.
– No przyjrzymy się waszej rodzinie, zobaczymy, co z wami dalej będzie. Jak wy nie Polaki to może w Rossiju pojedziecie, tam się przydacie? Szewc nużen wiezdie.
Jance chciało się płakać, ale wiedziała, że teraz nie może sobie pozwolić na płacz. Musiała patrzeć im w oczy i odpowiadać na pytania. Nie da im tej satysfakcji, żeby widzieli jej strach i bezradność.
Żołnierz zapytał jeszcze Hanki:
– A ty, nawierno Jewriejka? Żydówka znaczy? A co tu robisz?
– Pomagam w sadzie.
– Pany wykorzystują was?
– Nie, ja sama chciałam, to moja przyjaciółka, pomagam im tylko. To nie pany.
– No tak won do domu, niech sami zrywają swoje frukty!
Hania wzięła brata pod rękę, odwróciła się i bez słowa odeszła.
– A wy jabłoki dawać, i bimber.
– Jeśli zabierze nam pan jabłka, to co dam dzieciom? – odpowiedziała spokojnie Stefania. – Mąż chory, butów nie uszyje, skąd wezmę pieniądze, jeśli nie sprzedam jabłek? Będziemy z dziećmi głodować?
– Sama sapagi diełaj, staraja suka, dawaj jabłka, budiem spiryt diełat. Jewgienij, idi w sad, priniesi jabłoki! – krzyknął i popchnął Jankę razem z pierwszym żołnierzem z brzegu.
Janka popatrzyła uważnie i poznała brata Wierki. Kilka lat temu wyjechał gdzieś ze wsi, podobno mieszkał pod Moskwą, uczył się tam, ale Wiera niewiele o nim mówiła. Popijał tak samo chętnie jak Fiodor, tyle Janka zapamiętała.
Nie powiedziała mu że go poznaje, dopiero w sadzie zapytała:
– Przecież tyle się znamy, Giena, nie stanąłeś w naszej obronie? Zabierzesz jabłka? Wiesz, jak tu jest, niewiele mamy, tak samo jak i twoi rodzice. Zabrałbyś ojcu cały miód i warzywa z ogrodu? I wszystkie kaczki i kury? Giena, no powiedz?
– Janka, co ja mogę? Powiedzą, żem rozkazu nie wykonał i Poliaków bronię, kazali, Janka. Nie zabiorę wszystkiego, trochę tylko. A jak zbierzecie resztę, to chowajcie. Ale nie w domu, ziemlianku zróbcie i chowajcie. Ja powiem słowo za wami, że wy nie Polaki, pomogu wam, ale jabłoki muszę zabrać. Przepraszam, Janka. I powiem ja tobie, że oni dobrze mówią, znajdź sobie męża ruskiego, żeby was bronił, bo nie dadzą wam spokoju. I nie gadajcie za dużo, róbcie, co każą.
– Wierkę też już za mąż wydajecie? Znalazłeś jej dobrego sołdata? Nie rozumiem, po wsi jeździsz i pokazujesz im kto nie Ruski i co można od kogo zabrać? A moja matka czytać ciebie uczyła.
– Niczego nie rozumiesz, a sprawiedliwość musi być, jak ktoś ma więcej, to musi oddać innym, wojna jest. I dobrze, że oni nie znają, że twoja matka uczyła, lepiej nie mów o tym nikomu.
Janka bez słowa wzięła kosz z jabłkami i pomogła go nieść.
Dopiero stawiając go przy samochodzie, szepnęła:
– Powiedz im, że wódki nie mamy, proszę. Bo niby skąd?
Żołnierze zabrali wszystkie zerwane jabłka i odjechali, na szczęście nie przeszukiwali domu, nie bili, ale obiecali, że po wódkę wrócą.
Książkę Cienie zostaną za nami kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,